Są dwie drogi morska i powietrzna. Jeśli chce się wziąć samochód,
to oczywiście pozostaje tylko droga morska, niestety bardziej kosztowna.
Przejazd promem z Danii na Islandię oferuje firma Smyril
Line. Cennik i rozkład jazdy znajduje się na ich stronie internetowej,
wysyłają również do domu bezpłatny katalog. W naszym przypadku prom odpadał
z dwóch powodów: za drogo i za dużo czasu zajmuje podróż. Trzeba dojechać
do Danii i z powrotem, poza tym prom wyrzuca pasażerów na dwa dni na Wyspach
Owczych (trzeba znaleźć nocleg) a sam płynie do Norwegii i za dwa dni wraca.
Policzyliśmy, że sama podróż w dwie strony mogłaby nam zająć nawet do 10
dni. Postanowiliśmy szukać samolotu. Czas spędzony w większości biur turystycznych
w Warszawie jest czasem straconym, panienkom nie chce się szukać, podają
ofertę LOTu (od 2800 do ponad 3000 za osobę) i to wszystko. Jedynie w dwóch
biurach na Karmelickiej i na Pięknej (albo Koszykowej), poświęcono mi trochę
czasu i wyszukano sensowniejsze oferty. Szukaliśmy też przez Internet,
najtańsze bilety znaleźliśmy z Berlina z Icelandairem, ale okazało się,
że z Polski nie możemy dokonywać rezerwacji przez internet. Poszłam więc
na Karmelicką i tam udało się kupić bilety. Musieliśmy dopłacić po prawie
100 złotych do każdego biletu, jak pan powiedział, za to, że Icelandair
nie ma w Polsce swojego przedstawiciela. Nie wiem może nas nacięli, ale
mogliśmy albo dopłacić, albo nie mieć biletów. Poza tym trzeba je było
szybko kupić, ponieważ loty są raz w tygodniu a był już maj i niewiele
miejsc pozostało. Tak więc za 2 bilety zapłaciliśmy 3400 zł.
Wcześniej w informacji międzynarodowej PKP parę razy upewnialiśmy się
czy można przewieźć rowery do Berlina pociągiem. Tak, oczywiście, trzeba
tylko wykupić bilet na rower. No i bzdura. Dobrze, że po bilety poszliśmy
parę dni wcześniej, bo nikt nie chciał nam sprzedać biletu na rower do
Berlina. Okazało się, że możemy jechać tylko do Rzepina, ale i z tym sobie
poradziliśmy (patrz Dziennik).
Koszty przejazdów (dwie osoby i dwa rowery):
W naszym przypadku był to zawsze (z jednym wyjątkiem) nocleg w namiocie
na dziko, bo tak taniej i dużo ładniej niż na kempingu. Poza tym na kempingach
na Islandii (wg. przewodnika) rzadko jest ciepła woda. Tylko raz spaliśmy
na płatnym kempingu, koło jeziora Myvatn, gdzie jest zakaz dzikiego biwakowania.
Kemping kosztował 500 koron od osoby (prysznice za darmo). Na Islandii
- w przeciwieństwie do Norwegii - właściwie nie ma problemu ze znalezieniem
miejsca pod namiot. Problem może być tylko z mocnym przytwierdzeniem namiotu
do podłoża. Trzeba o to szczególnie zadbać, ponieważ wiatry są
bardzo silne.
Należy starać się rozbijać namiot za jakąś osłoną, a szpilki od namiotu
warto przycisnąć kamieniami. Namiot mamy od paru lat, a dopiero teraz odkryliśmy,
że poza szpilkami, ma mnóstwo tasiemek, rzepów i sznurków również służących
do mocowania. Już po pierwszej nocy wiedzieliśmy, że nie wolno nam ich
pominąć.
Na Islandii jest niestety drogo (ceny podaję poniżej). Podróż
samolotem ma ten mankament, że nie można wziąć ze sobą dużo jedzenia. My
wzięliśmy tylko kilka opakowań mleka w proszku, co każdemu polecam, i nie
chodzi tu nawet o cenę mleka, ale o wygodę. Ponieważ w wielu miejscach
sklepy oddalone są od siebie o 100 do prawie 300 km, należy upewnić się
wcześniej, gdzie jest następny sklep, a i tak mieć ze sobą zawsze jedzenie
na co najmniej trzy dni (bo przecież nie wiemy, czy wiatr pozwoli nam dojechać
tak szybko, jak sobie zaplanowaliśmy). Z wodą jest mniejszy problem, choć
dla bezpieczeństwa wody też trzeba mieć zwykle na półtora do dwóch dni.
Woda oczywiście z rzek, ale trzeba pamiętać, że z w wielu dużych rzekach
lodowcowych płynie błoto, a nie czysta woda. Największe problemy z wodą
mogą być w okolicach jeziora Myvatn i potem w drodze do i z parku narodowego
nad błotną rzeką Jokulsa a Fjollum. Wodę można też nabrać na stacjach benzynowych.
Na śniadanie jedliśmy codziennie mleko z muesli, a na obiad i kolację
ryż lub makaron z różnymi dodatkami np. z tuńczykiem z puszki lub
gotowymi sosami z warzywami, czasami też parówki na ciepło. To tego słodycze
i owoce (z puszki lub świeże). Chleba nie jedliśmy prawie wcale, bo dość
drogi i gąbczasty. Parę razy kupiliśmy krojony i paczkowany chleb, który
przypominał nasz razowy i był dość dobry. W sklepach można spotkać polskie
słodycze: Prince Polo, Delicje, Grześki i parę mniej znanych ciastek, ale
niestety drogie.
Mieliśmy ze sobą kuchenkę, gaz kupiliśmy dopiero na miejscu, ponieważ
lecieliśmy samolotem, ale i tak nie byłoby sensu go dźwigać, bo był niewiele
droższy niż w Polsce, a wręcz tańszy niż w Warszawie na placu Konstytucji.
Nie wymieniliśmy ani jednej korony, za wszystko płaciliśmy kartami,
nikt się nie dziwił i nie protestował, gdy kupowaliśmy coś za 80 koron
i wyciągaliśmy kartę. Nie spotkaliśmy żadnego miejsca, w którym nie moglibyśmy
zapłacić kartą i nigdy nie musieliśmy z tego powodu rezygnować z zakupów.
Nawet w schroniskach, w górach przyjmowali karty. Mieliśmy dwie karty:
Maestro i Mastercard i chyba tylko w jednym miejscu nie przyjmowali Maestro,
ale czasami, tak jak w Polce, Maestro po prostu nie działało. Po powrocie
do Polski okazało się, że dobrze zrobiliśmy nie wymieniając pieniędzy,
bo kurs naszego banku był dużo korzystniejszy. Na miejscu wyliczyliśmy,
że gdybyśmy chcieli wymienić dolary lub marki, 1 korona kosztowałaby nas
ok. 0,07 zł plus prowizja od wymiany. Po przyjeździe, gdy dostaliśmy wyciągi,
okazało się, że korona kosztuje 0,056 zł.
Po otrzymaniu wyciągów wiemy też ile dokładnie wydaliśmy. Cztery tygodnie,
dwie osoby i 1300zl - przede wszystkim na jedzenie, ale również basen i
jeden kemping.
Drogi są kiepskie i czasem w różnych stadiach budowy, co nie ułatwia
jazdy. Nawet ich główna droga nr 1 niecała jest asfaltowa. Zresztą to nawet
nie jest asfalt, a po angielsku tarmac, czyli nawierzchnia tłuczniowa
smołowana, czyli coś bardzo oporowego dla roweru.
W górach można spodziewać się wszystkiego: małych kamieni, większych
kamieni, wielkich kamieni; mało piachu, więcej piachu, sporo piachu, bardzo
stromych (ale zwykle krótkich) podjazdów, gdzie zwykły samochód bez napędu
na cztery koła nie da sobie rady, ale rower oczywiście tak, gorzej tylko
z kolanami; wyżłobionych przez jakąś maszynę do robienia dróg garbów, po
których gdy się jedzie zęby wystukują rytm tatatatatata.
No i wreszcie można spodziewać się rzek bez mostów. Najgłębsza rzeka,
przez jaką przechodziliśmy sięgała nam do kolan, a więc głębokość nie stanowiła
problemu, a raczej ich temperatura i czasami prędkość. Tak mniej więcej
w połowie rzeki temperatura zmraża stopy aż do bólu, a prąd bywa tak silny,
że spycha rower z całym bagażem i trzeba dużo siły, aby utrzymać rower
i jednocześnie posuwać się do przodu. Zdecydowanie polecem zabranie ze
sobą plastikowych sandałków. Rzeki mają kamieniste dno i jak do tego wszystkiego
dochodzi ból stóp spowodowany kamieniami, sytuacja staje się nie do wytrzymania.
Można też, tak jak ja, przechodzić rzeki w butach typu adidas, które dzięki
wiatrom (wreszcie do czegoś się przydały) na drugi dzień były już zwykle
suche, ale oczywiście trzeba mieć drugą parę suchych butów. Są też rzeki
na tyle płytkie, że da się je przejechać z rozpędu i na małych przerzutkach.
Problem stanowią wtedy kamienie i nigdy nie wiadomo czy nie zatrzymają
nas one na środku rzeki i będziemy zmuszeni do wsadzenia suchego, ciepłego
buta do wody. Są również rzeki, które z powodu głębokości albo prędkości
przekracza się trzymając specjalnie rozwieszonej liny, my jednak na takie
nie trafiliśmy.
Jeśli chodzi o ruch uliczny, to tylko w okolicach Reykjaviku
ruch jest potężny, na pozostałych drogach ruch często jest dość duży, ale
nie ma obaw, polskich kierowców jest tam mało. Tubylcy i turyści wyprzedzając
zjeżdżają na drugi pas, nawet wymijając nas, gdy zatrzymywaliśmy się na
poboczu, zjeżdżali na drugi pas. Na tarmacu jeżdżą dość szybko,
ale na drogach szutrowych i gorszych jadą raczej wolno, nigdy nie oberwaliśmy
kamieniem. Na kiepskich drogach w górach często jeździliśmy środkiem lub
nawet lewą stroną wybierając bardziej przejezdne miejsca i nikt na nas
nie trąbił, nie odgrażał się i nie niecierpliwił, gdy chciał nas wyprzedzić,
tylko powoli sunął za nami, aż go usłyszeliśmy lub zobaczyliśmy i zjechaliśmy
na bok. Niebezpieczne są tylko wielkie ciężarówy, ponieważ zwykle wieje
silny wiatr, który po przejeździe takiej ciężarówy albo wciąga pod nią,
albo spycha z drogi. Na szczęście niewiele ich tam jeździ.
Bepieczeństwo na drogach opisane jest wyżej, natomiast, jeśli chodzi
o złodziejstwo i bandytyzm, to chyba nie ma takich słów w języku islandzkim.
Rowery zostawialiśmy bez żadnych zabezpieczeń przed sklepami, basenami,
na parkingach i szliśmy na zakupy, popływać lub zwiedzać parki narodowe
i inne atrakcje. Czasami nie było nas kilka godzin, a rowery i cały bagaż
zawsze znajdowaliśmy na miejscu. Widzieliśmy, że miejscowi również zostawiają
samochody z otwartym oknem i idą do sklepu. Nikt też oczywiście na nikogo
nie napada z bejzbolem.
Jeśli nie śpi się na kempingach, to obowiązuje zasada myjemy się
wtedy kiedy jest okazja (tzn. jest rzeka i jest ciepło), a nie wtedy, kiedy
jesteśmy brudni. Poza rzekami można skorzystać z prysznicy na kempingach
i basenach, gorących źródeł, toalet w sklepach i czasami na stacjach benzynowych.
Nie wiem, czy pogoda jakiej doświadczyliśmy była typowa dla Islandii,
czy zupełnie wyjątkowa, ale, poza wiatrami, była naprawdę bardzo dobra.
W pierwszym tygodniu padało przez dwa dni z przerwami i przez ostatnie
trzy dni naszego pobytu niebo zaciągnięte było chmurami i prawie cały czas
mżyło. Poza tym padało raz w nocy i ze dwa razy w ciągu dnia, ale krótko
i skromnie. Generalnie było dość ciepło, czasami gorąco. Nie mieliśmy termometru,
ale przypuszczamy, że temperatura odczuwalna, tzn. razem z wiatrem i ze
słońcem wahała się od 7 do 26 stopni. Najgorszy był wiatr, wiały głównie
wiatry z południa i południowego zachodu. Chociaż będąc tam byliśmy przekonani,
że wiatry wieją na Islandii zawsze z przeciwka. I dla rowerzysty tak jest
prawie zawsze, dlatego, że nawet jeśli wieje z boku, ale wieje huraganowo,
to i tak nie daje się jechać.
Używaliśmy tylko telefonu komórkowego, ale chyba jakiegoś kiepskiego,
bo często nie mieliśmy zasięgu, tam, gdzie widzieliśmy, że inni ludzie
dzwonią. Chociaż mapa zasięgu też mówiła, że wiele obszarów jest bez
zasięgu. No więc dzwoniliśmy, kiedy był zasięg. Nie wiemy za ile, bo rachunek
jeszcze nie przyszedł.
Na pewno można było korzystać z internetu, ale się tym nie interesowaliśmy.
Raz widzieliśmy komputer podłączony do internetu w bibliotece i dostęp
kosztował 100 albo 200 koron (nie pamiętam, bo nie korzystaliśmy).
Z dostępem do dobrych źródeł w Polsce są kłopoty. Z pozycji
papierowych mogę wymienić następujące, do których udało mi się dotrzeć:
Jeśli chodzi o mapę, to w Polsce znalazłam tylko niemiecką mapę
z serii Eurocart i jest to kiepska mapa. Przede wszystkim nieaktualna i
niedokładna. Jednak dokładniejsze mapy na Islandii kosztują około 1000
koron.
Wiele informacji można uzyskać również już na miejscu, trzeba tylko
zaglądać do każdej napotkanej informacji turystycznej, pytać i zbierać
wszelkie dostępne darmowe broszurki i książeczki.