Pierwszy tydzień    Drugi tydzień    Trzeci tydzień     Czwarty tydzień     Strona główna

8 lipca

Wcześnie rano wyruszamy z domu, bo o 7.00 mamy pociąg z Centralnego do Berlina. Do przejechania mamy około 7 km, na jakimś 4 kilometrze dopada nas ulewa. Mokniemy dokładnie, z butów i włosów leje się woda, ociekający docieramy na dworzec. Wbrew naszym obawom, przez cały miesiąc nie udaje nam się już tak zmoknąć. Islandia okazała się niezwykle suchym krajem, w trakcie naszego pobytu deszcz spadł tylko dwa razy i przez trzy dni mżyło smętnie, ale nie nękająco.

Bilety mamy tylko do Rzepina (razem z rowerami, dwa bilety normalny i ulgowy 140 zł), bo żadnym międzynarodowym pociągiem do Berlina nie można wieźć rowerów za polską granicą. Całą drogę zastanawiamy się czy wysiąść w Rzepinie i jechać do Frankfurtu (ok.25 km), czy próbować przejechać jakoś granicę i wysiąść dopiero we Frankfurcie. Ponieważ jeszcze nie wszystko nam wyschło i nie bardzo chce się nam pedałować, decydujemy się nie wysiadać. Mąż idzie do konduktora, który mówi, żeby się nie przejmować i wracać na miejsce. No więc siedzimy, aż przychodzi pani konduktor, która już wie o co nam chodzi i proponuje 30 zł za przewiezienie nas i rowerów. Oczywiście jest to łapówka, którą przyznaję z zażenowaniem płacimy, ale legalnego biletu na ten odcinek i tak nie mogliśmy kupić. Później dopiero okaże się, jak bardzo potrzebny będzie nam ten czas zaoszczędzony na dojeździe do Frankfurtu, chociaż wtedy wydawało nam się, że do odlotu o 23.00 jest mnóstwo czasu.

We Frankfurcie idziemy do kasy i osłupieni dowiadujemy się, że nie możemy zabrać rowerów do żadnego pociągu do Berlina. Warum? Z powodu Love Parade. Pociągi są przepełnione i nie można przewozić tego dnia rowerów. Idziemy na peron, może uda się na miejscu przekonać konduktora. Ale nic z tego. Nie wolno, to nie wolno. Paweł chce już wskakiwać na rower i pędzić do Berlina, ale ja decyduję się jeszcze trochę rozejrzeć i popytać. Okazuje się, że po raz kolejny sprawdza się zasada, że każdą informację należy sprawdzić kilkakrotnie w różnych źródłach. Docieram do pani, która dzwoni gdzieś wyżej i po chwili już wiem, że są pociągi do Berlina, którymi można dzisiaj przewieźć rower, tylko, że jadą godzinę dłużej od pozostałych. Oczywiście dla nas jest to bez znaczenia. Paweł idzie do kasy i tam przekonuje niedowierzającą kasjerkę, że jednak może sprzedać nam bilety na rowery (w sumie płaci 40DM). Po drodze pociąg się psuje, naprawiają go, potem wreszcie pcha go inny pociąg, mamy już ponad godzinę opóźnienia, ale i dużo czasu (jak nam się wydawało). Wysiadamy na dworcu Berlin Lichtenberg i ruszamy na lotnisko Tegel. Najpierw idzie nam nieźle, ale docieramy do centrum i zaczyna się koszmar. Tłum ludzi, tłum jaki można spotkać tylko na dużych koncertach lub pielgrzymkach. Tłum bezładny rozlewający się wzdłuż głównych ulic i wszystkich pobliskich uliczek. Wszędzie wstrzymany ruch samochodów. Krążymy między ludźmi najpierw na rowerach, ale po pewnym czasie okazuje się, że jechać już nie ma jak, trzeba zsiąść i przepychać się. Coraz bardziej zdenerwowani spoglądamy na zegarki. Po ok. dwóch godzinach, znajdujemy policjantów, którzy potrafią wskazać nam najprostszą drogę wyjścia z tłumu i wreszcie trafiamy na puste ulice. Na lotnisko docieramy w sam raz, aby odpocząć, spakować rowery i bagaże i pora iść do samolotu.

Wiemy, że mamy więcej bagażu niż dozwolone 20 kg na osobę plus bagaż podręczny (6 lub 8 kg wg. różnych źródeł), ale okazuje się, że ważą tylko sakwy spakowane w dwie duże torby, które ważą 9 i 9.5 kg, a rowery pewnie oceniają na oko. Nie musimy nic dopłacać.

31,5 km.

9 lipca

Lądujemy w nocy w Keflaviku, ale jest oczywiście widno, przejeżdżamy parę kilometrów w stronę Reykjaviku i rozbijamy się na polu lawy, gdzie udaje się nam znaleźć skrawek bez kamieni. Rano musimy wrócić 2 km do stacji benzynowej, która w nocy była nieczynna i kupujemy gaz do kuchenki. A potem znów na Reykjavik. Niebo bez chmur, słońce, ciepło, ale z zimnym wiatrem, który jednak raczej nam nie przeszkadza, a czasem nawet pomaga. Zbliżamy się do Reykjaviku. Nie spodziewałam się, że wjazd i potem wyjazd nie będzie zbyt przyjemny z powodu dużego ruchu. Nie spodziewałam się aż takiego natężenia po tak niedużym mieście. Samo miasto spokojne, ciche, zielone i przestronne. Dużo parków i innych terenów zielonych. Niemal przez całe miasto udaje się nam jechać wśród drzew i krzewów, przez parki, wzdłuż rzeczek. Potem jednak musimy wjechać na trasę wyjazdową na Pingvellir i znów duży ruch. Dopiero na drodze 36 robi się całkiem spokojnie. Nocleg nad rzeką ok 22 km od Pingvellir.

81 km

10 lipca

Super dzień. Dużo atrakcji, piękna pogoda, upał, słońce i niebo bez jednej chmurki, często silny wiatr, ale zwykle pomagał, dużo zjazdów. W Pingvellir koniecznie trzeba skręcić do Almamagji - wielka rozpadlina, która w rzeczywistości prezentuje się o wiele efektowniej niż na naszych zdjęciach. Potem jedziemy drogą 365 - kiepska, ubita w fale, po których nie sposób szybciej jechać, bo trzęsie niemiłosiernie. Po drodze zatrzymujemy się nad rzeką, aby się umyć. Obok nas zatrzymuje się samochód, wysiada facet i mówi, że jest profesjonalnym fotografem i pyta, czy może zrobić nam kilka zdjęć, obiecuje, że je nam prześle. Zgadzamy się, chociaż nie jesteśmy pewni, czy nie pojawimy się w jakiejś "Pani domu" z podpisem "Poznali się na wycieczce rowerowej...". Obpstrykuje nas z różnych stron, z rowerami, nad rzeką, jak myjemy nogi, bierze od nas adresy. Do dzisiaj (09.09.2000) nic nam nie przysłał.

W Laugarvatn jest mały sklep (pierwszy od Reykjaviku), gdzie musimy uzupełnić zapasy, bo następny sklep za ok 250 km. Dalej droga już asfaltowa. Docieramy do obszarów geotermicznych ze słynnym Geysirem i Strokkugeysirem, oglądamy, pstrykamy zdjęcia. Jedziemy do wodospadu Gullfoss, piękna tęcza na wodospadzie. Wjeżdżamy w Kjolur, na początku droga dość dobra, ale krajobraz księżycowy. Gdy udaje się nam znaleźć kawałek trawy nad kanałem z wodą (raczej nie do picia), rozbijamy się.

93,3 km

11 lipca

Dwa dni słońca i wiatru dału mi się we znaki. Opuchnięte wargi zaczynam dziś smarować kremem z filtrem, ale jest już za późno. Dzisiaj było raczej ciężko. Po około 10 kilometrach zaczęły się strome, długie podjazdy po kamieniach i falkach, trzeba było miejscami pchać rowery. Po drodze spotkaliśmy Anglika i Niemkę na rowerach i zjedliśmy razem obiad w chatce przetrwalnikowej. Potem było już łatwiej, nie tak stromo, ale droga to głównie kamienie, fale i miejscami trochę lepszej gładkiej, ubitej nawierzchni. Przez cały czas wiszą ciężkie chmury, więc widoki skromne, czasami mży, czasami wieje, ale raczej nie w twarz. W schronisku zjedliśmy kolację (własną) i ruszyliśmy kawałek dalej. Ledwie, z dużym trudem, bo wiał silny wiatr, zdążyliśmy rozbić namiot i przytwierdzić go dodatkowo kamieniami do podłoża, zaczęło padać i tak już przez całą noc. Wiatr spowodował, że deszcz z ogromną siłą padał poziomo i zaczął niestety przebijać się z jednej strony przez  tropik i wewnętrzną warstwę. Nie pozostało nam nic innego, jak ułożyć się tak, aby nie kapało na śpiwory i jeszcze dodatkowo przykryć je kurtkami.

64,7 km

12 lipca

Padało całą noc i pada nadal. Namiot przeciekł, porobiły się małe kałuże, jest już po 10, a my siedzimy w namiocie. Wszystko spakowaliśmy i czekamy, aż będzie trochę mniej padać, aby złożyć namiot. Wyjechaliśmy po 11, przestało padać, ale potem z przerwami deszcz powracał. Po około 20 km docieramy do obszaru geotermicznego w Hveravellir i dłuuugo wygrzewamy sie w gorącym źródełku (bezpłatnie)- super, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Zjedliśmy obiad (własny) w schronisku obok i w drogę. Po ok. 8 kilometrach droga poprawiła się, wygląda na stary zniszczony asfalt, ale za to wiatr w pysk. Około 19.00 docieramy do chatki przetrwalnikowej i zostajemy na noc.

41,6 km

13 lipca

W chacie strasznie zimno, zimniej niż w namiocie, ja spałam w czapce, nic nie wyschło. O 9.00 ruszamy. Droga cały czas dość dobra, tzn. zepsuty asfalt, miejscami z falami i drobnymi kamieniami, ale generalnie OK. Wiatr cały czas w pysk, albo od zachodu i w pysk. Okropność  i jeszcze deszcz. Mokniemy i mokniemy, zimno, wiatr, aż wreszcie po 19 km generalnie cały czas pod górę docieramy do schroniska, natychmiast pędzimy się ugrzać. Można kupić kawę (300 koron), oraz kawę i gofry (500 koron). Nie mamy żadnych pieniędzy, nic do tej pory nie wymieniliśmy, pytamy czy można zapłacić kartą - można. Zamawiamy dwie kawy, dostajemy cały termos (do tej pory nie wiem czy mieliśmy sobie odlać z niego dwie filiżanki czy mogliśmy wypić wszystko). Nie pijam i nie lubię kawy, ale tu nagle okazuje się przepyszna, bo gorąca i słodka i z mlekiem i rozlewa się ciepełkiem i słodyczą po zmarzniętych wnętrznościach. Przeciągamy to picie jak najdłużej, nie chce się wychodzić z ciepłego i suchego pomieszczenia na wiatr i deszcz. Siedzimy dość długo, ale kiedyś trzeba wyjść.

Troszkę podeschnięci ruszamy. Jeszcze około 2 km pod górę, a potem raz w dół, raz w górę, ale już raczej zjeżdżamy. Przestało padać, ale wiatr w twarz. Jedyny z niego pożytek to to, że pomógł nam szybciej wyschnąć. Zjeżdżamy na drogę nr 1, teraz z kolei wieje z boku i spycha nas, mamy dosyć, przejeżdżamy kilkaset metrów i rozbijamy się na łące nad rzeką.

Generalnie Kjolur jest przejezdny dla rowerzystów, nie ma piachu, ale za to miejscami dużo kamieni i dwa nieduże strumienie do przejścia bez mostu.

68,7 km

14 lipca

Wyruszamy, jak prawie codziennie, ok. 9.00. Pogoda ładna, ciepło, tylko wiatr silny. Najpierw około 6 km ciągłego podjazdu pod wiatr, potem w dół i w górę, ale raczej w dół do Varmahlidu, na zakupy. Wygłodniali rzuciliśmy się na sklep, jemy obiad i jedziemy dalej. Za miastem zmieniamy kierunek na południowo-wschodni, więc wiatr zaczyna wiać raczej w plecy, ale za to dużo jest pod górę. Potem znów zmieniamy kierunek na północno-wschodni i wiatr w twarz. Znajdujemy niezłą miejscówkę na namiot, osłoniętą od wiatru. Słońce piecze, robimy kolację na trawie przed namiotem, jest ciepło i miło.

83,9 km



Pierwszy tydzień    Drugi tydzień  Trzeci tydzień    Czwarty tydzień   Strona główna

Free Web Hosting