Zdjęcia  Strona główna

 26VII i 27VII

Po raz pierwszy przyzwoita godzina odlotu (9:40). Zamawiamy dzień wcześniej taksówkę z Wawy, przyjeżdża śmierdzący, bezzębny taksówkarz. Niemożliwe, żeby od rana tak się zaśmierdział, musiał nie umyć się wczoraj, a może i przedwczoraj... Od smrodu robi nam się niedobrze, do tego po drodze stłuczka, stoimy w lekkim korku i trochę się denerwujemy, czy zdążymy. Za przejazd płacimy 51zł i to sporo więcej niż zwykle, a więc cwaniaczek pewnie jeszcze nas oszukał.

Na lotnisku dziwnie luźno. Pan przy odprawie o dziwo wie, co się robi z rowerami. Płacimy w biurze Swissa po 150 franków plus 40zł opłaty serwisowej (razem 830zł) za rowery i już.

Samolot bardzo mały, wąziutki: dwa miejsca po jednej stronie, przejście i jedno miejsce po drugiej stronie. Ciasno, klaustrofobicznie, ale to tylko do Zurichu. Lotnisko w Zurichu duże, przy naszej bramce zebrało się już dużo Japończyków. Obserwujemy, jak rozmawiają, jak kłaniają się sobie wzajemnie podczas rozmowy. Lot ma trwać 11h i 20 minut, strasznie długo, ale za to podróż w mocno wypasionym samolocie. Każdy ma swój telewizorek z pilotem, którym może wybierać spośród kilku filmów, kilkudziesięciu płyt i audycji. Próbujemy spać podczas lotu, ale zupełnie nam się to nie udaje, jest zdecydowanie za wcześnie.

Wszystkie bagaże przyjeżdżają w komplecie i bez uszkodzeń. Odprawa bezproblemowa. Kolejka dla gajdzinów trochę długa, ale odprawa to tylko formalność, nikt nawet nie pyta, czy nie wwozimy żywności lub leków. Wychodzimy z lotniska IMG_0003 i jakbyśmy weszli do zaparowanej łazienki. 32 stopnie w cieniu i oblepiająca, dusząca wilgoć.

Paweł składa rowery, ja idę po jakieś mapy, broszurki, informacje. Jedyne miejsce, w którym można dogadać się po angielsku to informacja turystyczna, gdzie dostaję stertę map i informację o promach na Hokkaido. Potem idę do stanowiska Swissa, gdzie z trudem, ale udaje mi się dowiedzieć, że jeśli wracając zapłacimy po te 150 franków od roweru, to nie musimy już pakować rowerów. Zobaczymy za miesiąc.

Wyjazd z lotniska nie jest najłatwiejszy, bo to i ruch lewostronny, i lotnisko spore, i pełno ślimaków z niewiele mówiącymi nam drogowskazami. Nawet pytamy jakiegoś Japończyka w mundurze o drogę, ale wygląda na to, że pomylił righto z lefto, więc jedziemy wiedzieni własnym poczuciem kierunku i okazuje się, że dobrze robimy, bo udaje nam się wyjechać z lotniska. Najtrudniej było zdecydować, w którą stronę pojechać na skrzyżowaniu, ale po wybraniu właściwego kierunku dalszy wyjazd jest już prosty. Są ścieżki rowerowe, a raczej chodniko-ścieżki. Wbrew naszym wcześniejszym obawom, na drogowskazach są nazwy napisane alfabetem łacińskim i numery dróg.

Przy drodze trzeszczy, jak w Grecji, aż głowa boli. Cykady? Parę kilometrów za lotniskiem widzimy pierwsze lasy bambusowe pełne grubych, zdrewniałych łodyg, jak i cienkich i wiotkich.

Większość czasu jedziemy ścieżką. Ścieżka znika tylko przy mniej uczęszczanych drogach, wtedy jedziemy ulicą, ale z racji mniejszego ruchu jest chyba dość bezpiecznie, a Japończycy jeżdżą dość wolno swoimi miniaturowymi, wąskimi samochodzikami.

Domy w większości zwyczajne, amerykańskie, tylko dachy nieco inne - bardziej japońskie pano_0024. Za to ogródki przed domami zupełnie inne od tego, co widzieliśmy do tej pory. Strzyżone drzewka i krzaki pano_4261, rośliny o wielkich tropikalnych kwiatach.

Płasko, góry widać tylko w oddali, na zachodzie. Zajeżdżamy do supermarketu, bo nie mamy praktycznie nic do jedzenia. W pierwszej chwili wydaje mi się, że nic nie uda się nam kupić. Wszystko opisane po japońsku, a nawet jeśli opakowanie jest przezroczyste, to i tak nie sposób rozpoznać, co zawiera. Ceny wbrew oczekiwaniom i mitom o Japonii nie zwalają z nóg. Jest dużo promocji, na których wszystko kosztuje 105 jenów (np. litr soku pomarańczowego, wielki kotlet z kurczaka, czy innej kaczki, którym mogą najeść się spokojnie dwie osoby, pudełko koktajlowych pomidorów).

Chcemy kupić kartę telefoniczną, więc idziemy na pocztę w Taiei i oczywiście nie możemy się dogadać. Facet daje nam telefon, żebyśmy zadzwonili, kręcimy głową, że nie o to nam chodzi. Wyciągamy rozmówki polsko-japońskie, a na poczcie znajdują wreszcie kogoś, kto zna kilka słów po angielsku. Udaje nam się uzgodnić, że to czego szukamy, to terefon-kado, ale nikt nie wie, gdzie coś takiego się kupuje. Ten, co trochę mówi po angielsku zaczyna gdzieś dzwonić. Gada i gada, czekamy, choć nie mamy żadnej pewności, czy w ogóle jeszcze się nami zajmują. Facet wciąż gada przez telefon, a wszyscy pracownicy poczty, na której najwyraźniej panuje duże nadzatrudnienie, przerwali to, czym się zajmowali i przyglądają się z ciekawością całej scenie.

Że z japońską pocztą jest coś nie tak widać już na pierwszy rzut oka. Potem czytamy, że głównym punktem programu Koizumiego w tegorocznych (2005) wyborach jest właśnie reforma poczty japońskiej, która jest największą instytucją finansową na świecie. To z poczty pochodziły pieniądze na betonowanie rzek, gór, morza, stawianie niepotrzebnych mostów i zalewanie miast asfaltem. Partia rządząca miała z tych transakcji 1-3% w postaci łapówek.

Siedzimy, czekamy, nie wiedząc do końca, czy rozumieją czego chcemy i co się dzieje, bo wydaje nam się nieprawdopodobne, żeby nikt na poczcie nie wiedział, gdzie kupuje się kartę do telefonu. W końcu rozmowa telefoniczna się kończy i dowiadujemy się, że kartę można kupić w 7 Eleven. Jedziemy więc do 7/11 i kupujemy kartę za 1000 jenów.

Dojeżdżamy do jeziora Kitawa - ładne, duże, ale wybetonowane. To nasze pierwsze spotkanie z betonowym szaleństwem Japończyków. Brzegi są dokładnie wybetonowane, można zejść i się umyć, ale nie można się wykąpać, bo betonowy brzeg schodzi pionowo w dół, niewiadomo jak jest głęboko i jak potem wdrapać się na brzeg. Ale za to wzdłuż jeziora prowadzi wąska droga asfaltowa, którą prawie nic nie jeździ, więc jest praktycznie jak wygodna ścieżka rowerowa wzdłuż jeziora. Poza tym jezioro roi się od ptaków: kaczki, coś jakby czaple i rybołowy. Siedzą w grupach po kilka, kilkanaście. Ryb też mnóstwo - wyskakują z wody, pojedynczo, parami. Na szczęście nie ma komarów.

Wokół same pola ryżowe, które niestety nie pachną najpiękniej. Wszędzie mokro, ziemia jest wilgotna i brązowa. Poza polami ryżowymi nic na niej nie rośnie. Nie ma trawy, nie ma chwastów - rude, mokre klepisko.

Będąc wypoczętym, można z lotniska na prom dojechać w niecały dzień, ale my już jesteśmy zmęczeni, trochę zeszło nam ze składaniem rowerów i orientacją na drodze i niedługo się ściemni, stwierdzamy więc, że trzeba szukać spania. Ale nie tu, bo wokół jeziora tylko woda i ryż w wodzie. Trzeba wjechać na górę.

Pchamy się kawałek na górę, z daleka widzimy jakiś las, ale na miejscu okazuje się, że to las bambusowy, w którym jest ciemno, a dostępu do niego bronią liczne pajęczyny z tłustymi pająkami pośrodku. Kawałek dalej bambusy się kończą i jest coś w rodzaju polany, na której rozbijamy się. W bambusowym lesie śpiewają i drą się ptaki, na polanie strasznie tną komary, zamykamy się więc w namiocie, a tam sauna. Zdejmujemy więc tropik i ubrania, ale wciąż bardzo gorąco. Z lasu dochodzą jakieś trzaski i krzyki. Choć jesteśmy zmęczeni, nie chce się nam spać. Drochę drzemiemy, budzimy się o 3 w nocy i już moglibyśmy jechać dalej, ale jeśli tak zrobimy, to jeszcze dłużej potrwa adaptacja do nowego czasu. Udaje nam się pospać prawie do 5 rano.

47km

 28 VII

Od samego rana cieplutko. Jedziemy nad jezioro umyć się, ale albo nie można zejść do jeziora, bo beton schodzi stromo do wody, albo woda brudna. Ale jezioro wciąż fajne, mnóstwo ptaków, ryb, asfaltowa droga nad samym brzegiem. Przejeżdżamy przez most na drugą stronę jeziora i jedziemy teraz jego wschodnim brzegiem - równie wybetonowanym, jak zachodni brzeg.

Gdy jezioro się kończy, decydujemy się jechać na prom główną drogą 51. Nie chcemy się zgubić, bo mapa, którą mamy w tym rejonie jest mniej dokładna niż poprzednio i nie wszystkie drogi są zaznaczone.

Po drodze widzimy drogowskaz z japońskimi krzaczkami, ale też z obrazkami przedstawiającymi książki i ludzi przy stolikach, więc stwierdzamy, że warto podążyć za drogowskazem, może prowadzi do biblioteki i internetu. Zajeżdżamy do płaskich budynków przypominających podobne przybytki w Stanach czy Kanadzie, tylko, że tu ciężko się nam zorientować, co dokładnie mieści się w środku. Przez okno w jednym z budynków widzimy książki, więc wchodzimy. Za drzwiami szafki z identycznymi plastikowymi łapciami w dwóch kolorach i rozmiarach: większym i mniejszym. Obserwujemy co robią tubylcy i naśladujemy ich - zmieniamy buty na łapcie IMG_0021 . W bibliotece oczywiście nikt nie mówi po angielsku, ale słowo "internet" okazuje się zrozumiałe, z tym, że tu ma formę interneto.

Na stole stoją dwa laptopy z dostępem do internetu. Po krótkim machaniu rękami i kiwaniu głowami rozumiemy, że mamy wpisać swoje dane do formularza i możemy korzystać z internetu przez 30 minut. Najpierw chcemy wysłać e-maile, ale nie jest prosto na japońskiej klawiaturze. Wszystko jest inaczej, ale po paru próbach jakoś idzie.

Paweł pisze, ja chcę obejrzeć japońskie książki i popełniam gafę. Okazuje się, że w tych łapciach, które mam na nogach nie mogę wejść między regały z książkami, tam już obowiązuje strefa bezłapciowa - linoleum zmienia się w wykładzinę i trzeba śmigać na bosaka. A wiem o tym, bo gdy daję kroka w łapciach na wykładzinę, pani bibliotekarka krzyczy za mną Excuse me i pokazuje, że trzeba zdjąć kapcie.

Zszokowani kulturowo opuszczamy bibliotekę i wracamy na drogę 51. Jedziemy ścieżko-chodnikiem lub szerokim poboczem. Jak dotąd jedzie się wygodnie i bezpiecznie. Są chodniko-ścieżki, jednak miejscami tak wąskie lub obstwaione słupkami, że ciężko przejechać rowerem z bagażem.

Po drodze zachodzimy do sklepu na obiad. Znów cała półka z gotowymi, głównie smażonymi potrawami. Ciężko poznać co jest co, przeczytać w ogóle nie sposób, tylko ceny są dla nas dość jasne. Tym razem kupujemy jakieś kotlety w panierce po 52 i 32 jeny. Nie najgorsze, choć nie bardzo mamy pojęcie co zjedliśmy.

Dojeżdżamy do Oarai. Z góry widać plaże i morze. Jedziemy do portu i z pomocą rozmówek, kartki papieru, długopisu, rąk i pojedynczych angielskich słówek udaje nam się kupić bilety na prom na Hokkaido (2x9500 jenów plus 2x4300 jenów za rowery). Gdybyśmy spakowali rowery w torby, nie musielibyśmy za nie płacić. W porcie mamy się stawić o 17.00, więc jedziemy jeszcze obejrzeć miejscowe świątynie i cmentarz pano_0083 IMG_0054 . Jedziemy też do sklepu "Wszystko za 99 jenów", kupujemy soki i na prom.

Na promie od razu idziemy się kąpać. Łazienka w stylu japońskim. Podpatrujemy co robią Japończycy i staramy się ich naśladować. Wchodzi się na bosaka (albo w klapkach, które stoją przed łazienką) do sali wyłożonej matami, tu trzeba się rozebrać, a potem na golasa przechodzi się do łaźni. Oczywiście panie i panowie oddzielnie. Na ścianach łaźni wiszą lustra, nisko zamontowane są krany i prysznice. Przed każdym stoi mały stołeczek i miska. Siada się na tym stołeczku i jeśli chce się zachowywać bardzo po japońsku, to wodę najpierw nalewa się do miski, a dopiero potem polewa się nią ciało. Mniej po japońsku, ale wygodniej jest zostawić miskę w spokoju i polewać się wodą bezpośrednio z prysznica. Łazienka wyposażona jest w szampony i mydła w płynie. Do środka nie wchodzi się z ręcznikiem, i tak nie byłoby gdzie go powiesić. Japonki wchodzą z takimi małymi ręczniczkami-szmatkami, które służą im do namydlania, a potem do wycierania się z nadmiaru wody. Reszta ma wyschnąć sama. Po wymydleniu się i spłukaniu można wejść do wielkiej wspólnej wanny (takiego małego baseniku) z ciepłą wodą, gdzie można się porelaksować w ciepełku.

Kupiliśmy najtańsze bilety, czyli spanie na tatami na wspólnej sali. Strasznie byliśmy ciekawi jak to wygląda. Sala wyłożona tatami, z gęsto rozmieszczonymi miejscówkami, na których trzeba sobie rozwinąć materac i pościel IMG_0108 . Ciasno, ale Japończycy są przecież nieduzi. Dobrze, że mamy krańcową miejscówkę, więc z jednej strony z nikim nie sąsiadujemy. Oczywiście, żeby chodzić po tatami, trzeba zdjąć buty.

Trochę baliśmy się, że na tak dużej sali ciężko będzie zasnąć, że ktoś będzie gadał, że będzie za głośno. Jednak Japończycy zachowują się bardzo cicho. Nawet za dnia, mimo tego, że na sali było kilkadziesiąt osób, w tym trochę dzieci i młodzieży, było raczej cicho. O 22.00 zostało zgaszone światło i zapadła kompletna cisza. Bardzo miły naród ci Japończycy.

61km śr 13,8km/h

 29VII

Bardzo fajnie się spało. Najbardziej obawiałam się, że ktoś będzie chrapał, ale było cichutko. Klimatyzacja działa, więc temperatura w porządku. Pamiętałam, żeby wziąć Aviomarin, więc kiwanie mi nie szkodzi.

Gdy jeszcze spałam, Paweł już się obudził i zaczął rozmawiać z jedynym oprócz nas białym na promie. Biały jest Amerykaninem mieszkającym od kilku lat w Japonii i podróżuje promem z Japonką. Mówi, że zaraz po tym, jak wyruszyliśmy, na lądzie było trzęsienie ziemi. No i przegapiliśmy.

Idziemy do japońskiej łaźni, a japońskie dzieci oglądają japońskie bajki. Telewizor strasznie krzyczy. Nadają jakiś komunikat, po którym wszyscy rzucają się do okna, ale chyba chodziło tylko o to, że widać Hokkaido, bo żadnych wielorybów nie wypatrzyliśmy.

Przypływamy do Tomakomai w ponurą pogodę. Pochmurno, trochę kropi. W informacji w porcie wszystko po japońsku. Jedziemy do miasta, gdzie jest informacja turystyczna, sklep z jedzeniem, księgarnia i sklep turystyczny. W informacji nawet mówią po angielsku, ale broszurki praktycznie wszystkie po japońsku. W sklepie kupujemy jedzenie, gaz (609Y), mapę Hokkaido w skali 1:200 000 (1000Y).

Gdy robimy zakupy zaczyna już porządnie padać. Jemy obiad pod daszkiem i trochę czękamy na poprawę pogody, ale cały czas pada i pada. Gdy deszcz trochę osłabł, jedziemy dalej, bo przecież i tak nie możemy spać pod sklepem.

Miasto strasznie, ale to strasznie brzydkie. Jedziemy i mało nam nie popękają oczy. Tak jak w Stanach, tylko gorzej. Jakieś hale, fabryki, bloki, domki tekturowe, wiszące druty, ale chociaż cały czas jest ścieżko-chodnik.

Znów zaczyna padać coraz mocniej. Jedziemy najpierw wzdłuż portu, potem skręcamy w 781, tu chcieliśmy skręcić w lewo, ale okazuje się, że droga, którą planowaliśmy jechać jest szutrowa i prowadzi wzdłuż jakiejś brzydkiej hałdy, więc postanawiamy jechać dalej w stronę morza. Tuż przed mariną znajduje się mały park, w którym są ławki i stolik pod daszkiem, gdzie decydujemy się przenocować, bo sucho. Moglibyśmy jeszcze kawałek pojechać, ale czekałoby nas pewnie spanie w mokrych krzakach. Nawet nie rozkładamy namiotu, śpimy na materacach i w śpiworach, bo mimo deszczu jest ciepło i jeszcze nie wiemy, jakie robale i pająki żyją w Japonii.

22km śr.17,7km/h max.26km/h

 30VII

Spanie bardzo przyjemne, sucho, ciepło, nieopodal kran z wodą, stół, ławki. Obudziliśmy się koło 5.00, gdy już nie padało i na śniadanie zjedliśmy ryż.

Wyjeżdżamy przed 6.00. Ponuro, nisko wiszą szare gluty i gęsta mgła IMG_0126 . Najpierw jedziemy 781 wzdłuż morza, ale morza prawie nie widać przez mgłę. Schodzimy na brzeg przez wydmy - surrealistycznie: czarny piasek, w oddali siedzi ktoś samotnie na leżaku.

Mgła straszliwa, a większość samochodów jedzie bez świateł. Wczoraj w deszczu podobnie: szaro, buro, szarówka, a mało kto włącza światła. Ruch średni, w większości ciężarówki, ale jadą dość wolno, wolniej niż w Stanach.

Potem skręcamy w 235, ruch się wzmaga, ale nie jest najgorzej. Często mamy do dyspozycji chodniko-ścieżki, albo szerokie pobocze, które tylko od czasu do czasu bardzo się zwęża.

Od rana jest ciepło i cały czas wilgotno. Ręce lepkie, całe ciało wilgotne, parno, chmury się rozwiały i wychodzi słońce, ale mimo wszystko trochę chłodniej niż na Honsiu.

Japońskie miasta IMG_0143 wyglądają gorzej niż amerykańskie. Stoją w nich jakieś rury z blachy falistej, domy z blachy. W okolicach lotniska, po drodze na prom też było dość obskurnie, ale można było znaleźć pojedyncze ładniejsze domy, większość domów miała ładne dachy w stylu japońskim, a tutaj już tylko amerykańska tandeta, a nawet gorzej. W miastach jest bardzo dużo rowerzystów jeżdżących rowerem "użytkowo", mnóstwo rowerów pod sklepami IMG_0119 , dużo starszych osób na rowerach.

Za Monbetsu (gdzie zrobiliśmy zakupy) wreszcie zaczynają się górki i robi się trochę ładniej, ale Japończyk potrafi zepsuć nawet najładniejszy krajobraz. Zaleje betonem morze i nawali pordzewianych, blaszanych bud wokół. Widoki fajne tylko niestety co i rusz jakiś badziew, czyli tzw. miasto.

W Nikappu zaglądamy do biblioteki, ale okazuje się, że turyści nie mogą korzystać z internetu (?!). Za to jeden z Japończyków pracujących w bibliotece nawet dość dobrze mówi po angielsku, więc prosimy go o objaśnienie legendy do mapy Hokkaido, którą kupiliśmy i która w całości jest tylko po japońsku. Nie tylko mapa jest tylko po japońsku. Mamy również problemy z wyrzucaniem śmieci, które powinny być segregowane i wyrzucane do najróżniejszych koszy odpowiednio oznaczonych, ale tylko po japońsku i pojęcia nie mamy, co do czego wrzucić.

W Nikappu mamy przymusową przerwę na łatanie dętki Pawła. Za Nikappu skręcamy w góry w 637. Ruch na drodze momentami kompletnie zamiera, nie jest też tak badziewnie jak wcześniej. Są dość obskurne farmy, ale w dość dużych odstępach, a poza tym wokół góry. Jedziemy doliną, potem drapiemy się przez górę i zjeżdżamy do kolejnej doliny. Shizunai to dość duże miasto, sporo sklepów. Skręcamy w 71 w stronę jeziora. Jedziemy wzdłuż rzeki i wypatrujemy noclegu, bo ok. 19.00 robi się już szarówka. Rzeka oczywiście częściowo wybetonowana, a to kawałek brzegu zalany betonem, a to zwalone do wody betonowe kloce. Nawet kanały biegnące przez pola są często wylane betonem. Morze też oczywiście wybetonowane. Na tym betonie siedzą często ptaki, pewnie czekają aż jakaś ryba rozbije się o beton.

108km śr.13,8km/h max.49,5km/h

 31VIII

Znowu w nocy lało. Wstaliśmy przed 6.00 i już gorąco, parno, ale nie pada, za to nieźle przygrzewa. Wszystko trzeba robić bardzo powoli, bo w takiej pogodzie natychmiast jest się zmęczonym i spoconym. Na śniadanie musli, ale ani japońskie mleko, ani musli nie za dobre. Nie ma to jak szkockie mleko.

Wyjeżdżamy dopiero po 8.00. Po drodze łapie nas deszcz, najpierw pojedyncze duże krople, potem regularny deszcz, ale jest tak ciepło, że założenie kurtki przeciwdeszczowej groziłoby ugotowaniem.

Na 111 kończy się asfalt, a w poprzek drogi stoi zamknięta na kłódkę brama, za którą zaczyna się droga 991. Obok bramy jakaś tablica, ale oczywiście wszystko po japońsku. Ponieważ do wyboru mamy albo zawrócić, albo przejść obok zamkniętej bramy, postanawiamy obejść bramę, choć patrzy na nas oko kamery. Kawałek dalej mijamy na drodze jakiegoś robotnika, trochę się obawiamy, że każe nam zawracać, ale ładnie mówimy mu Konichiwa, on się nisko odkłania i jedziemy dalej.

Widoki super - zielone, kopiatse góry. Najpierw jedziemy wzdłuż rzeki, potem mijamy zaporę, która tworzy na rzece jezioro. Jezioro piękne, zielone, wokół soczyście zielone góry, nad którymi snują się mgły pano_0236. Droga kręta, po górach, ciężko dokładnie policzyć na mapie kilometry i przez błąd w obliczeniach przegapiamy most, przez który powinniśmy przejechać. Później, gdy już zorientowaliśmy się, że minęliśmy most nie chce nam się już wracać i decydujemy się pojechać następnym. Nadrobiliśmy mnóstwo drogi wokół jeziora, po górach, po szutrowej drodze pano_0259. Kilka razy trzeba było pchać rowery IMG_0265 . Gorąco i parno, każdy kawałek ciała jest mokry. Najgorzej jest stać w miejscu, no i oczywiście jechać, czy pchać pod ostrą górę. Nawet jazda pod łagodną górkę przynosi ulgę w postaci lekkiego wietrzyku osuszającego ubranie i ciało. Do tego twarze, ręce, włosy oblepiają pajęczyny, w które ciągle wpadamy.

Wokół lata mnóstwo motyli, w tym dużo wielkich czarno-niebieskich, które od spodu są tylko czarne i wyglądają jak nietoperze, bo takich są mniej więcej rozmiarów. Po drodze mijamy też siedem saren i jednego liska.

Objeżdżamy jezioro dookoła i teraz czeka nas przeprawa przez góry. Droga wciąż szutrowa, a przed nami wielka góra, ale potem jest już łatwiej - trochę w dół, trochę po pagórkach. Na całej drodze widzimy tylko 2 samochody. Ruch praktycznie żaden, ale każdy zakręt wyposażony jest w lustra, czyli na całej drodze stoją dziesiątki luster, bo droga przecież kręta. I jeszcze jedna góra do przejechania, choć już nie tak duża, w dół i wreszcie asfalt na 746 i w tym samym momencie zaczyna lać. Leje porządnie i wystarczająco długo, żeby dokładnie przemoczyć buty. Na szczęście kurtki nie przepuszczają ani kropelki. Do wieczora zdążymy jeszcze trochę podeschnąć, bo przestaje padać, ale robi się ciemno i trzeba koniecznie szukać spania.

Kawałek za 746, przy rzece znajdujemy fajną miejscówkę. Nie rozbijamy się nad samą rzeką, bo trzeba by pchać rowery przez chaszcze i po kamieniach, ale spokojnie można dojść do rzeki, żeby się wykąpać. Nad rzeką wita nas sarna i jelonek. Japońskie sarny są fajne, trochę inne od tych, które widywaliśmy do tej pory: rude i nakrapiane. Z rzeki dobiegają kwakania i gęgania i ciężko zasnąć w takich hałasach.

72km śr.10,1km/h

 1 VIII

Budzimy się przed 6.00. Nawet chyba w nocy nie padało, to znaczy, że pewnie w dzień będzie. Znowu mgły wiszą nisko i niewiele widać. Mgły się podnoszą, wychodzimy z namiotu, natychmiast wszystko chce nas ugryźć i gryzie, upuszczając krwi.

Jedziemy dalej 746, na mapie widzimy, że kawałek 746 jest zaznaczony przerywaną linią i nie jesteśmy pewni, co to oznacza, mimo to jedziemy dalej. Po drodze zatrzymuje się koło nas jakiś Japończyk i za pomocą rąk i mapy mówi nam, że dalej nie przejedziemy, więc zawracamy i jedziemy do Urukawy inną drogą. Na drogowskazie, który mijamy Urukawa zapisana jest japońskimi krzakami i alfabetem łacińskim. Wpadamy na jak się potem okazuje dobry pomysł, żeby nauczyć się japońskich znaków oznaczających Urukawę. Potem na żadnym drogowskazie nie znajdziemy już Urukawy w normalnym alfabecie, tylko krzakami, ale na szczęście umiemy już rozpoznać potrzebne nam znaki.

Po drodze zatrzymujemy się przy szkole, żeby nabrać wody. Z wodą, jeśli są jakieś budynki, nie ma problemu, bo większość ma na zewnątrz krany. Koło szkoły zaczepia nas jakiś Japończyk i "rozmawiamy" za pomocą rąk, mapy i strzępków angielskiego. Dowiadujemy się m.in., że w szkole jest 50 uczniów i 12 nauczycieli. Trzeba się tylko przyzwyczaić, że r=l, że większość wyrazów po angielsku będzie się w Engrish kończyła na "o", a więc jero rodo to yellow road, crost to closed i jakoś idzie. Japońskie Porando to też takie przekręcone Poland. Engrish obecny jest nie tylko w mowie, ale i w piśmie. Można np. spotkać znak z informacją, że to jest "Crimbing Road". Wydaje się, że nie chodzi o to, że mylą 'r' i 'l', tylko tam, gdzie powinno być 'l' używają 'r'. Nie spotkałam się z przypadkiem odwrotnym.

Zajeżdżamy do Urulay IMG_0291 , sklepy z jedzeniem od 10.00(!), a mówi się, że Japończycy tak dużo pracują. Zaglądamy do kilku obiektów, które wyglądają z zewnątrz na toshokę, czyli bibliotekę, ale w środku większość przypomina japońskie poczty, pocztami jednak nie są, ale czym są, to za Chiny nie można się domyślić. W jednym z takich urzędów na klientów przy wejściu czekają łapcie. Ktoś wskazuje nam kierunek, w którym znajduje się biblioteka i nawet na budynku jest napis library. Biblioteka jest jednak zamknięta i nigdzie nie widać podanych godzin otwarcia. Jest już po 10.00, więc możemy zrobić zakupy.

Zakupy w Japonii to loteria i zabawa. W sklepach pełno pudełek, torebek, puszek, paczek z niewiadomo czym. Zgadujemy co w środku, oglądamy obrazki, macamy. Dziś zarykowaliśmy i kupiliśmy coś, na czym był rysunek uśmiechniętego dziecka, a w środku kilo jakiejś mazi. Okazało się, że to pasta rybna i w sumie nawet nie byłaby zła, gdyby nie była tak strasznie słona. Do tego dokupiliśmy smażone rybki po 105Y sztuka i idziemy zjeść nad betonowe morze. Betonowe molo z ławką, z której nie widać morza, bo też otoczona jest betonem pano_0292. Rybki pycha, wracamy do sklepu po drugie na kolację.

Pod sklepem zaczepia nas Irlandczyk. Mieszka w Japonii od 15 lat, mówi po japońsku, ale chyba nie bardzo czyta i pisze. Z kolei jego brat jest żonaty z Polką. Jest dżokejem, zaprasza nas do swojego training center, ale dziękujemy.

Jedziemy dalej i po kilku kilometrach skręcamy w 336. Upał niemiłosierny i cały czas pod górę, bo przecież jedziemy z poziomu morza przez góry, a potem znów w stronę morza. Najpierw raczej łagodnie, niemal płasko, przez dużą dolinę, potem coraz gorzej, aż wreszcie powoli, mozolnie w upale - pot zalewa oczy i usta - pod górę. Przejeżdżamy przez kilka krótkich, ażurowych tunelików. Na jednym z mniejszych wierzchołków jest parking z łazienką - można odetchnąć, umyć zlaną potem twarz i polać się zimną wodą. Dopadły mnie dreszcze, przegrzałam się zbytnio. Jedziemy dalej, kolejne kilka kilometrów nieustannie pod górę w piekielnym słońcu. Spotykamy po drodze dwie sarny i jednego liska, który nawet nie bardzo się nas boi. Niedaleko przed tunelem (4234m długości) znów parking z łazienką - można się odświeżyć.

Dojeżdżamy do tunelu IMG_0323 , uzbrajamy się w lampki i do środka. Tunel ma tę zaletę, że wreszcie jest płasko i chłodno, chwilami robi się nawet zimno. Bardzo dobra wentylacja, spaliny są wyciągane z tunelu, nic nie śmierdzi. Szczęśliwie ruch jest nieduży, przez całe 4234m wyprzedziły nas dwa samochody, dwa motory, minęło 6 samochodów i 4 ciężarówki. Zresztą cały czas na tej drodze ruch był raczej niewielki, choć to czerwona, główna droga. Jeśli zawsze jest taki ruch, to droga przez góry, w tunelach jest kolejnym przykładem lania asfaltu po to, by dać ludziom pracę. Cała droga jest niesamowita, nie tylko ten tunel, a potem kolejne dwa, ale już dużo krótsze. Jest także dużo mostów, wiaduktów, odcinków drogi zbudowanych na słupach, w powietrzu, między zboczami gór pano_0319 pano_0506 IMG_0322 . Góry są strzeliste, stożkowe, więc może nie było miejsca na drogę na stromym zboczu. Prócz gór do podziwiania służy też sama droga: długie mosty skręcone w literę "S", równie esowate tunele.

Za długim tunelem już mamy z górki, kolejne dwa krótsze tunele i mosty przejeżdżamy już bez pedałowania. Na zjeździe zaczyna się robić chłodno, trzeba założyć kurtkę. Zjeżdżamy z gór i robi się coraz bardziej płasko, wsiowo, pastwiskowo i śmierdzi krowami. Na dole wpadamy w mgły.

Ponieważ znów dopadły mnie słoneczne dreszcze, zaczynamy szukać spania. Dzięki dokładnej mapie wiemy, gdzie skręcić, żeby znaleźć rzekę. Skręcamy i kilometr dalej jest rzeka, można do niej dojść i umyć się.

94km śr.15,1km/h max.45km/h

 2 VIII

Z powodu dreszczy i przegrzania słocem zasypiam natychmiast o 19.00, budzę się o 5.30 już całkiem zdrowa. W nocy trochę padało, rano na razie bezdeszczowo. Wychodzimy z namiotu, a tu wszystko oplecione pajęczyną, namiot, rowery, suszące się na nich skarpetki.

Od rana gęsta mgła, może nawet i są wokół jakieś widoki, ale widać tylko na kilkadziesiąt metrów pano_0350. Częściowo płasko, częściowo po pagórach, ale i tak nic nie widać, więc z nudów wkładamy sobie słuchawki do uszu i pędzimy do jakiegoś sklepu. Okazuje się, że od Urukay przez dobre sto kilkadziesiąt kilometrów nie ma żadnego miasta i sklepu. Nie to, żeby nam brakowało jedzenia, ale zjadłoby się coś dobrego, na przykład jakieś rybki na obiad.

Cały czas nisko wiszą mgły, które zbieramy na twarzy, brwiach i rzęsach - dobre na cerę, dobre do nawilżania soczewek kontaktowych. Dojeżdżamy wreszcie do Urahoro, gdzie przy szkole nabieramy wody. Przy szkole zaczepiają nas dwie Japonki, coś zaczynają mówić po swojemu. Domyślamy się, że pytają dokąd jedziemy, wyciągamy mapy i jakoś dogadujemy się. Zapraszają nas na kawę, ale mówimy, że w pierwszej kolejności musimy kupić jedzenie i pytamy o supermarket. Tłumaczą nam, gdzie jechać, oczywiście myląc rajto z lefto, ale i tak udaje się nam trafić. Robimy zakupy, kupujemy pyszne ryby i sałatkę z kiszonej kapusty pekińskiej i wodorostów na obiad, eksperymentujemy także z jakimś smażonym rulonikiem. Rulonik okazuje się nie wiadomo czym - na wierzchu jest chyba dużo jajka z mąką, jak w omlecie, a w środku zwinięty, cienki plasterek czegoś biało-różowego, rozciągliwego, miękkiego i chyba bez żadnego smaku. Sałatka z wodorostów bardzo smaczna, tylko trochę zbyt ostra, ale wodorosty bardzo fajne, chrupiące, a rybka pycha jak zawsze.

Zjadamy obiad przed biblioteko-muzeum, czymś w rodzaju domu kultury. Temperatura 19 stopni. Po obiedzie zaglądamy do muzeum - całkiem fajne, prezentuje zwyczaje i kulturę Ainu (ubrania, narzędzia, sprzęty). Biblioteka jest zamknięta, ale gdy oglądamy mapę przed budynkiem, podchodzi do nas jakiś człowiek, pracujący w jednym z biur mieszczących się w budynku i zagaduje. Oczywiście niewiele rozumiemy, ale po chwili idzie już łatwiej, pytamy o najładniejsze drogi, dołącza jeszcze jeden Japończyk i wspólnie doradzają nam drogę. Strasznie dużo mówią, coś chcą powiedzieć i pokazać, ale nie rozumiemy z tego zbyt wiele. Pytamy o interneto, Japończyk robi gest otwartą dłonią skierowaną w dół, rozumiemy więc, że mamy zaczekać. Mówimy OK i nie ruszamy się z miejsca, ale on mówi, że mamy iść za nim i pokazuje, że taki gest w Japonii oznacza przywołanie. To już drugi japoński gest, którego się uczymy. Z pierwszym poszło nam dużo łatwiej, bo łatwiej było domyślić się, co oznacza: skrzyżowane ręce oznaczają "nie, nie wolno, zakaz".

Japończyk prowadzi nas do swojego biura, skąd wysyłamy sms-a. Nie wiem co to za biuro i co w nim robią, ale atmosfera pracy jest raczej senna, nie można powiedzieć, żeby pracowali aż furczy. W żadnym biurze, urzędzie nie udaje się nam podpatrzeć tej słynnej japońskiej pracowitości. Ulice miasta też jakieś wymarłe, jakby jakieś święto było. Za to po drodze spotkaliśmy 3 rowerzystów z sakwami - sami Japończycy.

Jedziemy drogą 56, miejscami bardzo fajnie, tzn. O ile cokolwiek widać przez mgłę, potem wjeżdżamy na płaskowyż, gdzie jest płasko i ciągną się jakieś pola. Pod koniec dnia zjeżdżamy z płaskowyżu do jakiegoś dużego miasta. Jest już szarawo, przez cały dzień było pochmurno (ani razu nie wyjrzało słońce), więc i wcześniej robi się szarówka, więc trzeba szukać spania. Jedziemy za drogowskazem do jakiegoś parku, ale park bardzo zadbany, z różnymi facilities, więc nie będziemy się tu rozbijać. Za to kawałek dalej jest kemping, na którym stoi kilka namiotów. Nie wiadomo czy płatny, są jakieś tablice, ale nie czytamy po japońsku, nie widać też skrzyneczki, do której wrzucałoby się jakieś pieniądze. Kemping bardzo fajny, nad rzeką, równiutka trawa, łazienki. Gdy wieczorem wracamy z łazienki do namiotu, coś przemyka nad rzeką, ale widać głównie błyszczące w świetle latarki oczy.

112km śr.15,7km/h max.42km/h

 3 VIII

W nocy oczywiście padało, ale rano już sucho. Budzimy się po 5.00, zwijamy i idziemy do parku obok, gdzie są stoliki na śniadanie. Potem oglądamy park - bardzo ładny, zadbana roślinność, staw z mnóstwem wielkich ryb. Wyjeżdżamy z miasta trasą 658, najpierw asfalt, potem trzeba sobie otworzyć bramkę i szuter. Cały czas jedziemy w górę rzeki. Dopadłu nas wielkie, płaskie muchy, pot leje się strumieniami, muchy gryzą, ale nie da się jechać szybciej niż muchy. Na rozwidleniu pojechaliśmy w lewo, ostro pod górę i do tego w tych strasznych muchach i okazało się, że źle skręciliśmy, bo po 2 kilometrach droga skończyła się. Trzeba wrócić, przynajmniej powrót jest szybki, bo z góry. Od rozwidlenia znów pod górę, ale łagodniej, bo wzdłuż rzeki. Muchy odpadają przy jakichś 16km/h. Cały czas jedziemy przez las, wzdłuż rzeki, potem tylko krótka przeprawa przez góry i zjeżdżamy do drugiej rzeki. Wyjeżdżamy na 241 i tu po paru kilometrach skręcamy w 664.

Zajeżdżamy do jakiegoś miasteczka, jedziemy za drogowskazem do centrum, żeby zajrzeć do jakiegoś sklepu, ale miasteczko wymarłe, za to jest szkoła, boisko, kran z wodą, więc robimy obiad.

Jedziemy 664 cały czas w górę ponad 30km. Potem kończy się asfalt i zaczynają się paskudne kamienie, na których koła się obsuwają i jedzie się wyjątkowo kiepsko. Dość dużo samochodów jak na taką drogę, pewnie dlatego, że wjeżdżamy do Akan National Park. Widać jakąś dużą górę, ale przysłoniętą chmurami. Dojeżdżamy na szczyt, jest parking i ścieżka wiodąca do wodospadu. Jedziemy ścieżką jakiś kilometr, ale wodospad marny, takie to i w Polsce są.

Z góry zjeżdżamy już asfaltem. Droga wiedzie wzdłuż jeziora. Mijamy onsen, co można wyczuć nosem i nieco dalej włazimy do ciepłej rzeki - super jacuzzi na kamieniach oblewanych ciepłą wodą.

Cały czas w dół aż do 241. Droga prowadzi cały czas przez las, nie ma żadnych badziewi. Dojeżdżamy do Akan Spa, gdzie zaglądamy na kemping zapytać o sklep i sprawdzamy ceny na kempingu, nocleg kosztowałby nas 120Y. Idziemy do sklepu - skromniutko z zaopatrzeniem.

W spa przechadzają się japońscy turyści, niektórzy nawet w kimonach IMG_0399 . Kurort, ale badziew nieprzeciętny. Trochę budek z tandentnymi pamiątkami, blaszane, pordzewiałe hotele. Ładniej nieco niż we wcześniejszych miasteczkach, ale jak na uzdrowisko - żenada. Na ulicy megafon, z którego coś gada. Chwasty, asfalt, hotele, blaszane budki - całe spa.

Gdy wychodzimy ze sklepu zaczyna padać. Niezbyt mocno, ale jednostajnie, zaczynamy więc szukać spania. Wyjeżdżamy kawałek za miasto do lasu. Otwieramy bramę, za bramą polana, a na polanie stoi 5 saren i gapi się na nas. Postały chwilę, pisnęły i uciekły do lasu. Rozbijamy się w deszczu.

100km śr.12,8km/h max.54km/h

 4VIII

W nocy oczywiście padało, rano niebo zaciągnięte, tylko w jednym miejscu widać trochę niebieskiego. Rozbiliśmy się niedaleko polany z ulami, pszczoły już się pobudziły i o 5.00 hałasują na całego.

Wyjeżdżamy przed 7.00, kawałek dalej dojeżdżamy do jeziora, nad którym unoszą się malownicze mgły IMG_0411 IMG_0413 pano_0405. Potem ok. 10km pod górę 241, są nawet jakieś widoki, tylko przymglone. Potem długi zjazd, niestety w deszczu. Po drodze dwa ażurowe tunele, więc nie zasłaniają widoków. Na zjeździe znów zaczynają się jakieś budy. Do miasta dojeżdżamy przed 10.00, ale na szczęście w lato sklep czynny już od 9.30, więc robimy zakupy.

Gdy wyszliśmy ze sklepu, przestało padać i nawet wyjrzało słońce. Jedziemy do szkoły zjeść obiad na ławce i pod daszkiem. Podczas obiadu dobiegają nas odgłosy instrumentów dętych. Myśleliśmy, że w szkole trwa jakaś próba, ale potem okazało się, że to wokół boiska maszeruje grupa dzieci w wieku 5-15 lat z nauczycielem i grają na trąbach, klarnetach, saksofonach, puzonach i walą w bębny.

Na obiad kupiliśmy coś, co wyglądało na ugotowany makaron, było miękkie, ale okazało się podczas podgrzewania, że natychmiast wchłonęło całą wodę, napęczniało i przemieniło się w wielką mączną kluchę, którą wyrzuciliśmy do śmieci.

Przed szkołą spotkaliśmy Francuza, który mieszkał w tym miasteczku przez 3 lata i uczył angielskiego. Mówi, że w zimie jest tu prawie tak zimno jak na Syberii, ale generalnie mieszkanie w Japonii podobało mu się.

Przez cały czas mamy spory problem ze śmieciami. Przy drogach, na parkingach nie ma w ogóle koszy, czasem są przy sklepach, ale zwykle bardzo małe, np. tylko na puszki lub papier, w łazienkach stoją kosze o pojemności 1 litra.

Z miasta najpierw trochę pod górę, ale potem już mniej więcej płasko. Pogoda się poprawiła, nawet zza chmur wyjrzało słońce, na temometrze 25 stopni, potem robi się jeszcze cieplej i strasznie parno. Mimo tego, że dość płasko, to nawet nie ma dużo pól, czy farm. Ale jeśli już pojawią się jakieś krowy, to strasznie śmierdzi. Krowy siedzą w śmierdzącym błocie, oblepione i brudne.

Mijamy jakieś duże miasto, oczywiście zachodzimy do sklepu. Miasto znów takie, że aż oczy bolą. Na stacjach benzynowych często gra muzyka, koło supermarketów czasami też. Czasem dodatkowo jeszcze coś gada z głośników. W supermarketach też często panuje spory hałas, bo reklamują coś z porozstawianych po sklepie magnetofonów, czyli w każdym kącie sklepu drze się coś innego. W miastach, podobnie jak w Stanach, dużo biznesów kręci się wokół samochodów i samochodowych akcesoriów; wszyscy albo naprawiają samochody, albo sprzedają samochody lub coś do samochodów, albo myją samochody. Miasta wyglądają bardzo amerykańsko, tylko brzydziej. W Stanach można znaleźć ładniejsze miejsca, zadbany trawnik, kawałek ładnego chodnika, ładniejsze budynki, czy całe osiedla. Tu tylko czasami kilkadziesiąt/kilkaset metrów głównej ulicy w centrum jest trochę ładniejszych. Kolejna różnica to oczywiście język i drogi, które praktycznie poza autostradami nie mają nigdy więcej niż po jednym pasie w każdym kierunku.

Dojeżdżamy nad morze, oczywiście betonowe i oczywiście obstawione jakimiś blaszanymi biznesami. Skręcamy na północ i po lewo mijamy jakiś skansen. Dziadek z budki przy skansenie mówi coś z czego rozumiemy, że na pobliski kemping w lesie przychodzi duży niedźwiedź. Jedziemy jeszcze kilka kilometrów i, gdy trafia się miejsce, z którego można zejść nad morze (oczywiście po betonie) i jest gdzie postawić namiot, rozbijamy się. Jest ciepło, ale nie upalnie, w oddali widać góry, niestety zamglone.

112km, śr.15,7km/h max.44km/h

 5VIII

Tym razem w nocy nie padało. Budzimy się po 4.00. Mgła wisi nisko, ale powoli podnosi się. Niebo prawie zupełnie niebieskie i zaczyna wyglądać słońce. Ruszamy po 6.00.

Po drodze spotykamy dwie sarny - mała i duża. Nie boją się nas, można do nich blisko podejść IMG_0494 . Tuż przed skrętem w góry wjeżdżamy do turystycznego miasteczka, gdzie sprzedają najróżniejsze żarcie wyłowione z morza, częstują nas krabami - bardzo dobre.

Skręcamy w góry i wspinamy się przez 17km. Ciepło, gorąco, upalnie i co najgorsze parno - natychmiast jesteśmy cali mokrzy. Na szczęście im wyżej, tym nieco chłodniej. Można podziwiać widoki, nie ma chmur i widać Kuryle. Wreszcie szczyt i w dół. Po drodze znów zatrzymują nas sarny, które jak to zwykle w parkach narodowych nie boją się, nie uciekają i pozują do sesji zdjęciowej. Potem zjeżdżamy już bez zatrzmywania.

Okazuje się, że po drugiej stronie gór okolice są bardziej turystyczne, brzeg morza ładniejszy - nie ma takiego badziewia, morze nie jest tak pobetonowane, góry są bliżej morza, droga prowadzi nad samą plażą, a przez 20 km wzdłuż drogi biegnie ścieżka rowerowa. Na skałach suszą się jakieś ptaki IMG_4207 . Bardzo fajnie się jedzie tylko trochę przygorąco. Przejeżdżamy przez dwa tunele, ale w każdym jest ścieżka i bardzo dobrze, bo ruch dość duży. Potem niestety oddalamy się od morza i wpadamy w jakieś pola. Pędzimy więc szybko do miasta - może chociaż jakieś dobre ryby da się zjeść. Nie mylimy się, kupujemy łososie i jedziemy nad morze szukać spania. Rozbijamy się przy plaży i patrzymy na zachód słońca IMG_4211 .

Dzisiaj widzieliśmy około 10 rowerzystów z sakwami, w tym jeden był prawdopodobnie biały, ale nie jesteśmy pewni, bo akurat miał z górki i tylko koło nas przepędził.

Góry w Japonii wyglądają jakby się sypały i wymagały ciągłych napraw i umocnień. Ciągle coś tam betonują, okładają betonem, blaszanymi płotkami. A góry zielone, nieskaliste, nie sypią się z nich kamienie. To samo z wodą - jak tylko w rzece, czy strumieniu jest jakiś spadek, to zaraz uwalą tam betonowy stopień. Rzeki w miastach często płyną betonowymi kanałami, poza miastami też zwykle fragmenty lub któryś z brzegów są zabetonowane lub zawalone betonowymi blokami o fantazyjnych kształtach.

117km, śr 14,4km/h max. 48Km/h

 6 VIII

Znowu w nocy nie padało. Obudziliśmy się po 4.00, na plaży stoi już jakiś samochód, a nad morzem stoją wędki, potem dojeżdżają jeszcze dwa samochody. Od 5.00 słońce już nieźle praży - będzie gorąco.

Próbowaliśmy dojść do morza, żeby się umyć, ale wszędzie beton, a tam, gdzie betonu nie ma, to porozstawiali się wędkarze.

Jedziemy na wschód 244, po drodze mijamy jakiś park narodowy. Są bagna, jeziora, dużo ptaków. Skręcamy w jakąś boczną drogę, żeby przejechać nad jeziorami, a tam mnóstwo orłów (lub podobnych). Wielkie, z zakrzywionymi dziobami, IMG_4327 IMG_4370 szybują, śmigają koło głów i widać wtedy jakie są ogromne. W wodzie za to stoją jakieś ptaszyska z długimi szyjami, a wokół latają oczywiście stada komarów, więc nie można przystanąć na dłużej i popatrzeć.

Jedziemy do miasta na skrzyżowaniu ze 102, gdzie robimy zakupy i znów na obiad pycha rybka. Jemy na trawniku pod szkołą, w cieniu jest przyjemnie i nie chce się wyłazić w upalne słońce. Leżymy pod drzewkiem, ale w końcy kiedyś trzeba ruszyć, a przed nami podjazd drogą 102 do jeziora.

Ponad 20km pod górę, upał, na postojach gryzą muchy, ale za to potem super zjazd. Zjeżdżamy do jeziora, woda w jeziorze czysta, więc kąpiemy się. Teren wokół jeziora jest mocno turystyczny. Jak na Hokkaido, to jest nawet dość ładnie, zadbane domy, ogródki, hotele, kempingi. Są onseny, jedne płatne, inne nie, ale woda w jeziorze ciepła, pogoda ładna, poza tym nie do końca wiemy jakie tu panują zwyczaje, jeszcze wszyscy wyjdą z wody, gdy my wejdziemy, więc nie włazimy, jezioro nam wystarczy.

Jedziemy wzdłuż jeziora, mijamy 588, którą chcemy zaatakować jutro i szukamy miejsca do spania nad jeziorem. Jest jakaś droga w las, trzeba jednak dość daleko jechać, żeby znaleźć miejscówkę, bez dojścia do jeziora, za to kilkaset metrów dalej jest zejście nad jezioro. Jest przed 6.00, ale nie chce nam się już atakować dzisiaj góry i tak o 7.00 będzie już za ciemno na jazdę idziemy więc spać. Strasznie gryzą komary.

114,5km śr14,9km/h max.47,5km/h

 7 VIII

W nocy znowu sucho. Nastawiliśmy sobie budzik na 4.00, żeby zaatakować górę póki chłodno, ale oczywiście o 4.00 przewróciliśmy się tylko na drugi bok. Za to już przed czwartą słyszałam pierwszy samochód, który jechał pewnie na ryby do tego zejścia do jeziora. Potem przejechało ich jeszcze więcej i gdy zajechaliśmy tam przed 7.00, to całe zejście do jeziora było już obstawione i nici z kąpieli.

Wracamy do 588 i tu myjemy się w rzece. Potem ponad 8km pod górę. Usiłujemy nagrać na mp3 ptaka "nakręcacza", czekamy, czekamy aż się ładnie nakręci, ale nie możemy się doczekać, wsiadamy na rowery, a on w tym momencie zaczyna się nakręcać. Trudno, może innym razem. Dalej na drodze stoi sarenka, najpierw gapi się na nas, a potem zabawnie kica do lasu, odbijając się czterema nogami. Na szczycie zatrzymujemy się na puszkę z owocami i wtedy na drogę wyłazi z kolei coś podobnego do kury.

Nareszcie zjazd, najpierw ostro, stromo (11%) po zakrętach, a potem długi łagodny zjazd w dół rzeki i do miasta. W mieście oczywiście zaliczamy sklep, a z miasta znów podjazd, ponad 20km pod górę drogą 494 do jeziora. Większość drogi jest asfaltowa, ale tuż przed jeziorem, wokół jeziora i potem na najostrzejszym podjeździe żwir, a na dodatek gryzą płaskie muchy. Za to potem w nagrodę super zjazd. Droga bardzo fajna, wąska, wzdłuż rzeki, w lesie, pełno zakrętów, niewiele samochodów.

Zbliżamy się do jakiegoś miasta, które mijamy bokiem drogą 50, za to przejeżdżamy przez mniejsze miasto, Oketo, gdzie trafiamy na jakiś festiwal. Dowiadujemy się od Japończyków, że chodzi o jakieś chińskie święto, gdy jakieś dwie gwiazdy spotykają się raz w roku. Dostaliśmy jakieś cukierki, ale paskudne, jak i inne japońskie słodycze.

Zaglądamy do sklepu po kolację. To miasto jest zdecydowanie najładniejsze ze wszystkich, które do tej pory widzieliśmy w Japonii. Jest porządek, domy ładniejsze, dużo kwiatów. Co prawda domy wciąż stoją na asfalcie lub żwirowym podwórku, ale ogólne wrażenie jest dużo lepsze IMG_4311 . Zresztą wydaje nam się, że po tej stronie, tak już od jakichś 3-4 dni, jest trochę lepiej pod względem estetyki. Lepsze domy, bardziej zadbane, trochę mniej bajzlu, ale oczywiście i tego nie brakuje.

Gdy wyszliśmy ze sklepu, ochłodziło się i dość mocno zachmurzyło. Grozi deszczem, więc jedziemy szybko znaleźć jakieś spanie, choć dopiero 5.00 po południu.

Skręcamy w 211, a potem w 1050. Najpierw jedziemy szeroką doliną, więc są pola i chałupy, ale potem dolina zwęża się, więc rosną szanse na znalezienie jakiejś miejscówki. Zaglądamy kilka razy w jakieś boczne drogi, w końcu zaczyna kropić, decydujemy się więc na całkiem niezłe miejsce z dojazdem do rzeki i szybko się rozbijamy. Przy okazji płoszymy sarny, które z piskiem uciekają.

111km śr.14,5km/h max.45,5km/h

 8 VIII

W nocy padało. Spaliśmy jak na środku autostrady, zaraz za drzewami szła droga i to ruchliwa przez całą noc. Ciągle się budziłam i miałam wrażenie, że zaraz wjadą mi na głowę.

Rano nie pada, wisi tylko trochę chmur. Ruszamy przed 7.00. Od samego rana pod górę 1050 do tamy i do jeziora pano_4345. Jezioro bardzo fajne, droga wokół również. Znów spotykamy gapiące się na nas sarny. Drogę przebiega nam coś, co wygląda jak mocno kudłaty kot, ale nie daje się sfotografować i umyka w krzaki.

Kończy się jezioro i kończy się asfalt. Droga fajna, w lesie, szkoda, że nie ma asfaltu, ale za to spotykamy liska i coś, co nawet nie bardzo się nas bało, siedziało przy drodze z nosem w trawie i nawet dało się sfotografować.

Mamy problem z wyborem właściwych dróg na rozjazdach. Niby są drogowskazy, niby coś jest napisane, ale przecież nic z tego nie rozumiemy. Na mapie nie mamy tych wszystkich bocznych dróg, ale jakoś z pomocą kompasu i nosa trafiamy na właściwą drogę i po długim podjeździe, a potem krótkim zjeździe wyjeżdżamy na 273. 273 oczywiście jest już szeroka, asfaltowa, ale ruch bardzo mały.

Wyjechaliśmy z lasu na wysokości 700m i wspinamy się dalej. Na szczęście od czasu do czasu słońce chowa się za chmurami i nie jest tak gorąco. Droga wspina się coraz bardziej, potem idzie po mostach i wiaduktach. Wygląda na to, że jeśli Japończykowi nie chce się wykuwać drogi w zboczu góry, to stawia most między dwoma górami i problem z głowy. Mosty są niesamowicie długie, kręte, a widok z nich przepyszny pano_4415. Sama droga to też nie bardzo wiadomo po co została zbudowana i to takim niesamowitym kosztem, bo jeżdżą nią właściwie chyba tylko turyści, sporo motocyklistów, trochę samochodów osobowych, praktycznie nie jeżdżą żadne ciężarówki.

Dojeżdżamy na szczyt, za którym zaraz jest tunel. Długi na prawie 1,5km, ale w dół więc jedzie się szybko. Za tunelem wyłaniają się nowe góry, jedna jest nawet jeszcze ośnieżona. Potem pojawia się jezioro. Piękne, zielone z zieloniutką wyspą pano_4482. Znowu tunel i wyjeżdżamy na 39, która jest bardzo ruchliwa, są tunele, ale na szczęście wszystkie mają chodniki, którymi można dość wygodnie jechać.

Przejeżdżamy przez jakieś kolejne spa z brudnymi hotelami z blachy, uwalonymi na płatach asfaltu. Paskudztwo, które z daleka jeszcze jakoś wygląda, z bliska jest strasznie brudne i tandetne.

Przed najdłuższym tunelem (1840m) odchodzi w bok droga dla rowerów omijająca tunel. Ślicznie idzie wzdłuż rzeki, w kanionie, ale niestety po kilkuset metrach kończy się bramką, a za bramką rumowisko obsuniętych skał IMG_4499 .

Wracamy i wjeżdżamy do tunelu. Gdyby nie było chodnika, to chyba żywi byśmy stamtąd nie wyjechali IMG_4510 . Ruch straszliwy, huk jeszcze gorszy. Co prawda mamy w dół, ale i tak długo się jedzie, trzeba uważnie patrzeć pod koła, bo od czasu do czasu pojawiają się wystające studzienki. Wreszcie po prawie 2km wyjeżdżamy na słońce. Wciąż jedziemy pięknym kanionem, który teraz trochę się rozszerza.

Do miasta zostało kilkanaście kilometrów, jest z górki, więc niedługo powinniśmy dotrzeć, ale jest już 5.30, zajedziemy na 6.00, zakupy, bo w sakwach pusto i może być już za późno na szukanie spania. Dlatego jakieś 10km przed miastem, póki jest jeszcze mało zabudowań, rozbijamy się nad rzeką. Niestety nie jesteśmy na tyle odważni, żeby rozebrać się i umyć w rzece w obecności tych wszystkich komarów.

Pod wieczór zrobiło się nagle nispodziewanie chłodno. Założyliśmy wiatrówki, Paweł wskoczył nawet w długie spodnie. W nocy w namiocie też zimno, śpimy w polarach, długich spodniach i śpiworach.

91,5km śr.12,3km/h max.44km/h

 9 VIII

Dziś się nieźle wyspaliśmy. Poszliśmy spać o 20.00, a wstaliśmy o 7.00. Nie wiem, co na nas tak sennie podziałało, cappucino, które wypiliśmy na kolację, czy może pobliska elektrownia. Upał w namiocie straszny, słońce świeci na całego, chmury bardzo nieliczne.

Wieziemy coraz większą kupę śmieci, bo przecież nie ma gdzie tego wyrzucić. Wielka śmieciowa kula już się nie mieści w sakwie. Snujemy plany co tu z nią zrobić - zrzucić z mostu, podpalić, zakopać. Istnieje obawa, że w sakwie zalęgną się karaluchy, albo wybuchnie nam w namiocie jakaś epidemia. Im bardziej ta kula rośnie, tym mniejsze są szanse na znalezienie kosza, do którego można by ją wepchnąć. Przydałaby się jakaś podręczna, turystyczna zgniatarka do śmieci.

Pędzimy do miasta. Najpierw jeszcze ładne górskie widoki, ale potem coraz więcej pól i chałup. Prawie cały czas jest chodniko-ścieżka, więc mimo dużego ruchu na drodze jest bezpiecznie, ale mało przyjemnie, bo hałas ogłusza. Choć trzeba przyznać, że w Japonii kierowcy nie jeżdżą jakość strasznie szybko, na pewno dużo wolniej niż w Stanach. Na górskich drogach z zakrętami jeżdżą wręcz bardzo wolno i ostrożnie. Nie wyskakują, jak u nas, nagle zza zakrętu środkiem drogi lub nawet przeciwległym pasem.

Jedziemy najpierw 39, potem 40; do Asahikawy mamy jeszcze prawie 50km. Na drodze 40 nagle wyrasta góra, niezbyt wysoka, taka sobie górka. Ale Japończyk niewiele myśląc od razu drąży w takiej górze tunel na 500 metrów zamiast poprowadzić drogę bokiem, górą, zboczem. Co jeszcze odróżnia drogi w Japonii od dróg amerykańskich to to, że japońskie drogi w przytłaczającej większości mają tylko po jednym pasie w każdym kierunku. Sklepy znajdujemy dopiero w samym mieście i to też jest coś co odróżnia Stany od Japonii. W Stanach po drodze do tak dużego miasta minęlibyśmy już pewnie kilka malli.

W sakwach znów pusto, więc uzupełniamy zapasy, jemy obiad (ryba oczywiście), a na deser winogrona - strasznie drogie, jak większość owoców poza bananami. Nie dość, że drogie, to i niespecjalnie dobre. Kupiliśmy też chyba nieobecny u nas wynalazek, czyli gazowany napój z mlekiem. Smakuje jak zwykła oranżada, a mleko to pewnie zwykły bajer reklamowy.

Poszliśmy do dużej księgarni, ale mam wrażenie, że wybór książek dość niewielki, jak na tak dużą powierzchnię. Bardzo dużo mangi. Nie udało mi się znaleźć żadnej grubej książki, ale to może kwestia odmiennego zapisu językowego. Ceny zbliżone do naszych, twarde okładki trochę droższe, ale ceny nie szokują nawet przy przeliczeniu na złotówki bez uwzględniania różnic w zarobkach.

Przejeżdżamy przez miasto i gdyby nie japońskie napisy i japońskie świątynie, można by pomyśleć, że jesteśmy w Stanach. Cztery pasy na jezdni, wszystko od ściany do ściany zalane asfaltem, tylko od czasu do czasu widać pojedyncze drzewka na skrawku trawnika, wiszące, paskudne druty, plastikowo-blaszane domy i ogromne parkingi. Ale są i różnice - w centrum stoją słupy z głośnikami, z których płyną jakieś reklamy. Zresztą nie tylko w centrum, również w wielu, nawet najbardziej nieoczekiwanych miejscach, np. na polu stoją słupy z megafonami. W miastach słychać w nich głównie reklamy, czasami ktoś coś mówi przez te głośniki, ale co oczywiście nie mamy pojęcia.

Za miastem zjeżdżamy na 237 i tu jest już dużo spokojniej. Po chwili pojawiają się zielone pola, wyjechaliśmy z rozgrzanego asfaltu i wreszcie robi się trochę chłodniej i zaczyna pachnąć zielenią. Potem skręcamy w 452 i 580 i tu jest już zupełnie fajnie. Niewielki ruch, lasy, zielone góry, pachnie aż kręci się w głowie. Na 580 kończy się asfalt, potem jest jakieś skrzyżowanie: jedna droga asfaltowa, druga szutrowa i żadnych drogowskazów tylko jakieś tabliczki po japońsku. Jedziemy tą szutrową w las i chyba się pogubiliśmy, bo po jakichś 3km pojawia się brama zamknięta na kłódkę. Obchodzimy ją bokiem i jedziemy dalej. Jest już po 18 i zaraz się ściemni, a lesie już jest szarawo, bo las gęsty, nigdzie nie można wbić się z namiotem, ale nagle trafiamy na ładną polanę niedaleko szerokiej drogi wiodącej wprost do rzeki. Bardzo fajna miejscówka, nawet nic nie gryzie poza wilkimi bzykami, ale można się od nich opędzić. A trzeba pamiętać, że w Japonii gryzie wszystko, nawet pasikoniki. Jeszcze nigdy z żadnych wakacji nie wróciliśmy tak pogryzieni, tak podrapani.

Super łazienka i wszystko fajnie, tylko zupełnie nie wiemy gdzie jesteśmy i po co napieramy po kamieniach w górę jakiejś rzeki. Jutro okaże się, gdzie zajedziemy.

85km śr.15,3km/h max.39Km/h

 10 VIII

W ogóle nie mogliśmy zasnąć. Może dlatego, że poprzedniej nocy spaliśmy 11 godzin, może przez Colę, którą się opiliśmy, a może przez strach? Rozbiliśmy się przy tej leśnej drodze, którą nikt kompletnie nie jeździ (wszak na początku stała zamknięta bramka), ciemno, pusto i do tego wszystkiego dołączył dziwny nie do zidentyfikowania odgłos: jakieś szuranie, coś jakby odgłos fal morskich rozbijanych o brzeg. Czasem cichło zupełnie, potem znów się pojawiało. Może jakieś zwierzę, ale nie mam pojęcia jakie mogłoby to być. Na pewno nie żadna maszyna, bo nic tu w tak gęstym lesie nie może stać. Nie wiadomo co, a rano nie było już tego słychać. Trudno zasnąć również dlatego, że koniki wcale nie poszły spać. Trzeszczą w trawie, a na dodatek jeden wlazł pod tropik i trzaska nad głowami. W końcu jakoś zasypiamy i budzimy się przed 5.00.

Pogoda ładna, będzie słonecznie. Wyruszamy przed 7.00 i napieramy dalej tą drogą niewiadomo dokąd, a po godzinie jesteśmy w tym samym miejscu, z którego rano ruszyliśmy. Popedałowaliśmy w górę rzeki jeszcze kilka kilometrów i droga nagle się skończyła. Wracamy więc, tym razem szybko, bo w dół. Nad drogą latają dziesiątki ważek IMG_4553 IMG_4556 , gdy pędzimy z górki trzeba uważać, żeby nie otworzyć buzi, bo można jakąś połknąć. Uderzają w kask, policzki, oczy.

Paweł wpada na pomysł, żeby wypróbować jeszcze dwie inne drogi, które odchodzą w bok, ale pomysł jest głupi, bo znów zacznynamy piąć się w górę i to w kierunku, który zupełnie nam nie pasuje. Po kilkuset metrach zawracamy i w końcu znów jesteśmy na początku tej leśnej drogi. Na szczęście niedaleko skrzyżowania pracują jacyś robotnicy, więc idziemy do kierownika i pytamy o drogę. Okazuje się, że oczywiście pojechaliśmy złą drogą, ale ta właściwa zupełnie nie była oznaczona. Zresztą i później aż do samego skrzyżowania z 70 nie było żadnego znaku z numerem drogi, którą jedziemy.

Tłuczemy się przez jakiś pagór, raczej niski i dość płaski, bo na czubku są pola, ale za to spalony słońcem, aż pot się leje strumieniami. Wreszcie dojeżdżamy do 70, która jest już cała asfaltowa, więc szybko docieramy do 237. W oddali widać góry, częściowo ośnieżone i dymiący wulkan, ale niestety wszystko mocno pomglone.

Na skrzyżowaniu z 237 wielka rzadkość w Japonii - barwne pole kwiatów IMG_4576 . Jedzie na południe drogą 237, ruch bardzo duży. Nie jest chyba jakoś bardzo niebezpiecznie, bo często mamy do dyspozycji pobocze lub chodnik, ale głośno i nieprzyjemnie. Zjeżdżamy z drogi trochę w bok do miasta, gdzie robimy zakupy. Po drodze jest też Trick Art Museum (1300Y od osoby), sam budynek jest już dość oryginalny IMG_4578.

Dojeżdżamy do Furano, gdzie idziemy do biblioteki skorzystać z internetu. W bibliotece, o dziwo, dość łatwo dogadujemy się po angielsku i dowiadujemy się, że mamy iść do ratusza miejskiego. W ratuszu pani, która się nami zajęła, też mówi po angielsku.

Za miastem jedziemy drogą 38, na której też jest duży ruch. Wszędzie wokoło są góry, ale zamglone dość daleko, bo jedziemy szeroką doliną. Przed skrzyżowaniem z 237, a potem już na 237 góry już zaczynają się przybliżać. Teraz ruch jest już zdecydowanie mniejszy, góry bliżej nas i dużo przyjemniej się jedzie. Widoki przypominają trochę Szkocję, tylko oczywiście pogoda inna.

Przejeżdżamy przez jakieś małe miasto, jedziemy chodnikiem. Paweł przede mną nagle hamuje, ja już nie zdążam i ląduję nosem na chodniku. Mam obtartą brodę, trochę nos i ramię. Huknęłam też kaskiem o chodnik, ale najbardziej boli prawa ręka, którą się podparłam. Gdyby nie skórzane rękawiczki, trzeba by wyhodować na dłoni nową skórę. Na kolanach tylko niewielkie obtarcia. Wyglądało dość groźnie, bo głową i nosem przyłożyłam w asfalt, ale skończyło się na niewielkich obrażeniach.

Dobrze, że jesteśmy w mieście, mogę się obmyć i na pocieszenie kupić coś słodkiego w sklepie. Paweł kupuje coś, co przypomina twardą marmoladę w kształcie batonika i okazuje się paskudztwem słodkim, ale bez żadnego innego smaku. Zgadujemy co to mogło być, ale zagadka rozwiązuje się dopiero w drugiej połowie wycieczki.

Ostrożnie jedziemy dalej. Cały dzień mamy pod wiatr i właściwie cały czas pod górę. Teraz też pniemy się na drugą stronę góry. Wspinaczka kończy się 500 metrowym tunelem, a potem w dół. Na zjeździe szukamy spania, aż trafiamy na super miejscówkę. Miejsce nad kamienistą rzeką, z dostępem do wody, nic nie gryzie. Jeszcze tylko pyszna kolacja - ryba i surówka z kiszonej kapusty pekińskiej i można iść spać.

95km śr.13,7km/h max.39km/h

 11 VIII

Rano mgły wiszą nisko zasłaniając góry, ale dość szybko się rozwiewają i o 7.30 słońce już nieźle przygrzewa. Wyruszyliśmy o 7.00 i w pierwszym mieście, przez które przejeżdżamy, jest oczywiście za wcześnie na jakiekolwiek zakupy, skręcamy więc bez postoju w 136. Droga bardzo fajna, wzdłuż rzeki. Szkoda tylko, że w dużej części szutrowa, ale potem na 610 jest już więcej asfaltu, a sama droga to istny rollercoaster - dużo zakrętów, wąsko, małe pagórki, las. Zadziwiająco duży ruch jak na taką boczną, w dużej części szutrową drogę. Nie jakiś straszny, ale rzadko spotyka się tyle samochodów na takiej drodze. Prawdopodobnie wiele z nich jeździ w związku z robotami drogowymi, które mijaliśmy po drodze w trzech miejscach. Coś tam budują, kręcą się przy drodze, ale efektów nie widać, ciężko zgadnąć, co robią. Tak naprawdę to nigdy do tej pory nie widzieliśmy, żeby faktycznie robili jakąś drogę. A to koszą chwasty, a to kopią koparami jakieś dziury, raz wyrównywali pęknięty asfalt. Za to zawsze stoi od jednego do trzech machaczy, którzy kierują ruchem, robiąc przy tym więcej zamieszania niż pomagając. Dmuchają w gwizdki, mówią coś do nas, ale oczywiście nic nie rozumiemy, machają białą i czerwoną chorągiewką i różową pałką. Podczas typowych japońskich robót drogowych zwykle 2 osoby faktycznie coś robią, 3 machają chorągiewkami, 3 ustawiają pachołki, 2 stoją i nic nie robią.

Z 610 wypadamy na piekielnie ruchliwą 274 do Sapporo. Ruch straszny, nie czujemy się za bardzo bezpiecznie, pobocze nie jest zbyt szerokie, poza tym usiane studzienkami, na mostach jest minimalne, a w tunelach żadne. Do tego straszny upał i pod górę. Przeprawiamy się przez góry, mamy dwa kilkukilometrowe podjazdy, 3 tunele - jeden 1,5km i dwa krótsze. Tunele bez chodnika i bez pobocza, ale na szczęście jest już z górki, więc dość szybko z nich wyjeżdżamy.

Wstępujemy po drodze do sklepu, kupujemy lody i picie, odpoczywamy w cieniu i wcale nie chce nam się wychodzić na upał i w ten kocioł samochodowy. Na szczęście przejechaliśmy już góry i będziemy teraz jechać wzdłuż rzeki. Są pagórki do podjechania, ale podjazdy nie są długie. Wreszcie mamy też alternatywną drogę i możemy w końcu zjechać z 274, co szybko robimy. Jedziemy teraz 462, a potem 226 i od razu jest ciszej, spokojniej, chłodniej.

Początkowo przejeżdżamy jeszcze przez górki i pagórki, potem jednak wpadamy w rozległe, płaskie pola. Góry wciąż widać, ale są bardzo daleko. Na tych polach spania nie będzie, trzeba to wszystko przejechać. Kierujemy się na zachód i rozglądamy za jakąś rzeką do umycia. Jest rzeka, nawet dosyć duża, ale właśnie trwają nad nią jaieś prace. Jeżdżą ciężarówy, kopary i jeden brzeg, później pewnie i drugi, zalewają betonem. Efekt jest taki, że nie można się dostać do wody.

Jesteśmy teraz na drodze 600 i tu znajdujemy ścieżkę rowerową wzdłuż rzeki (też oczywiście bez dostępu do wody), gdzie po kilkuset metrach rozbijamy się. Nad rzeką owszem, ale bez łazienki i w ogromnych pająkach.

116km śr.14,8km/h max.43km/h

 12 VIII

Pobudka po 5.00. Niebo mocno zaciągnięte, ale na szczęście lub nie szybko wszystko się rozwiewa i o 7.30 już ciepło. W sakwach pusto. Zastanawiamy się co robić. Na pusto nie ma co uderzać w góry, kusi trochę, żeby zobaczyć Sapporo i zrobić sobie wolny dzień. Jedziemy więc do Sapporo i szalejemy w sklepach z jedzeniem i w sklepach za 100 jenów:)

Miasto brzydkie, choć bardzo ładnie położone na wzgórzach, ale zalane asfaltem IMG_4666 pano_4521. Większość sklepów wygląda jak sklepy sprzedające używane rzeczy, witryny mocno nieatrakcyjne, blaszane malle - ogólne wrażenie gorsze niż w USA. Położenie podobne jak w Vancouver, ale wygląd niebo a ziemia.

Jazda po chodnikach jest dość niebezpieczna i nie wiem jak na codzień radzą sobie z tym Japończycy masowo jeżdżący rowerami. Ciągle coś wyjeżdża z bocznych uliczek lub parkingów, łażą piesi, rowerzyści jadą jak chcą: masowo dzieci, młodzież, panie w klapkach na wysokich obcasach, panowie w garniturach, przygięte babcie i dziadkowie - cały przekrój społeczeństwa. Pod sklepami i innymi budynkami mnóstwo rowerów IMG_4667 . Najwięcej koło stacji kolejowej - ze 200 metrów bieżących ciasno ustawionych rowerów IMG_4675 .

Upał straszny, już mamy dość tego miasta. Jedziemy 230 na południe. Kończą się budy i stacje benzynowe, wokół tylko góry. Wjeżdżamy do Jozankei Spa i mało oczy nam nie pękną. Kurort wygląda nawet gorzej niż inne mijane miasta, bo prócz typowego bałaganu i bud, nawalono kopiastych, przysłaniających góry, blaszanych hoteli, zalanych wokół asfaltem.

Ruch na 230 cały czas bardzo duży, ale też i cały czas mamy chodnik. Postanawiamy jednak odbić w drogę przez góry odchodzącą od 230 zaraz za Jozankei Spa. Ujeżdżamy 3km i natykamy się na bramkę, budkę i znak, że rowerem dalej nie wolno, można tylko pieszo. Wracamy i skręcamy w drogę, która ma kawałek dalej przeciąć się z 230. Ale tu też bramka, jakiś Japończyk coś do nas mówi, ale oczywiście nic nie rozumiemy. Rozmawia z kimś przez krótkofalówkę, mówi coś o gajdzinach, tyle udaje się nam zrozumieć:) i za chwilę Paweł rozmawia przez telefon z kimś, kto mówi po angielsku. Okazuje się, że pomyliliśmy drogę i ta droga nie dochodzi do 230, a idzie w góry do jakiegoś kempingu albo hotelu i pan w słuchawce powtarza, że the place is full. Zawracamy więc i skręcamy we właściwą drogę, gdzie po chwili rozbijamy się w fajnym miejscu nad rzeką z dojściem do wody. Można by jeszcze trochę pojechać, ale miejsce fajne i już mamy dość tego błądzenia i ciągłego zawracania.

63,5km śr.12,1km/h max 48km/h

 13 VIII

Pobudka jak zwykle koło 5.00, jest jeszcze dość chłodno, ale to nie potrwa długo. Wyjeżdżamy na 230, którędy chyba całe Sapporo jedzie nad jeziora. Trafiliśmy niestety na sobotę, ciągną więc łódki i skutery wodne, ale z drugiej strony praktycznie nie ma ciężarówek.

Cały czas pod górę po licznych mostach, z których w normalnych warunkach podziwialibyśmy widoki i robili zdjęcia, ale nie teraz, gdy jedzie z rzadka tylko przerywany sznur samochodów i nie ma pobocza. Do tego wszystkiego jeszcze tunel 1200m, bez chodnika, bez pobocza i lekko pod górę.

Na przełęczy podobno mamy zobaczyć wulkan, ale widzimy tylko kawałek podstawy, a resztę na zdjęciu zawieszonym nad drogą, bo aktualnie cały czubek przysłaniają chmury IMG_4711 . Teraz zjazd. Po tej stronie jedzie się trochę lepiej, pobocze jest trochę szersze i nawet pojawia się trzeci pas dla jadących pod górę. Zjeżdżamy znów do jakiegoś kurortu, tym razem jest to ośrodek narciarski, gdzie znów Japończycy uwalili wielkiego, betonowego kloca, wysokiego jak okoliczne góry. Oprócz paskudnego hotelu jest wesołe miasteczko. Chyba fajne, nawet chcieliśmy zajrzeć, ale nijak się nie możemy do niego dostać, wszystko obudowane hotelami i pogrodzone, trzeba by jechać gdzieś pod górę, objeżdżać te wszystkie hotele, ale aż tak bardzo to nam nie zależy.

Ze sklepów po drodze tylko Seicomarty i Acoop, gdzie mamy nadzieję kupić jakieś ryby na obiad, ale guzik, nic dobrego nie udaje się nam kupić.

Za skrzyżowaniem, na którym odchodziła droga do jednego z dwóch dużych jezior w okolicy Sapporo ruch trochę osłabł, a gdy wjeżdżamy na 66, w dół do jeziora, ruch jest już bardzo mały. Jezioro bardzo fajne, nawet nie zepsute przez Japończyków pano_4737 IMG_4733 . Są hotele, ale dość dobrze wkomponowane w otoczenie, dużo zieleni. Woda w jeziorze tak ciepła, że można w ogóle nie wychodzić, bo wcale nie robi się zimno. Jednak, żeby jechać, to trzeba w końcu wyjść.

Jedziemy drogą 578. Piękna droga, tuż nad jeziorem, płasko, ale pełno zakrętów i wąsko - po prawo skała, po lewo woda. Szkoda, że to tylko 9km, potem dalej 578, ale już przez góry. Za to z góry w nagrodę ładny widok na całe wulkaniczne jezioro Toya z ładną wyspą, a potem na samym szczycie widok na drugą stronę gór, na morze i miły zjazd wąską, krętą drogą. Dziś mamy dużo różnych atrakcji: i góry, i ładne, duże jezioro i morze.

Jedziemy brzegiem morza, bardzo ładnie, tylko znowu duży ruch na drodze 37. Do tego pełno tuneli, jeden za drugim, ze sześć ich chyba było. Miejscami ruch odbywa się na trzech poziomach: dołem kolej, środkiem my na 37, a górą autostrada.

Pochmurzyło się i o 6.00 jest już szarawo. Trzeba szukać spania, bo przy takiej szarówce nie jest zbyt bezpiecznie na tak ruchliwej drodze. Skręt w 608 okazuje się strzałem w dziesiątkę. Dojeżdżamy do plaży i tu rozbijamy się IMG_4803 . Morze szumi, widok na malowniczą skałę, nic nie gryzie, jemy ryby na kolację i jest super.

98km śr.14km/h max 46km/h

 14 VIII

Pobudka jak zwykle o 5, jak zwykle mgły, ale dziś gęściejsze. Wyjeżdżamy i okazuje się, że kawałek dalej na plaży jest regularny kemping. Droga nad morzem bardzo fajna. Z morza wystają skały, na których siedzą ptaki. Niestety droga się kończy i znów musimy wrócić na 37.

Cały czas pod górę. Do pierwszego tunelu wjeżdżamy jeszcze susi, wyjeżdżamy w mżawkę. Po wyjeździe z drugiego tunelu (1330m) wpadamy w mokrą, burą chmurę. Nic kompletnie nie widać, a szkoda, bo przejeżdżamy przez dwa długie mosty, z których jest na pewno fajny widok na morze IMG_4830 . Potem w dół, ale w mżawce i wśród samochodów. Potem droga biegnie wzdłuż morza, płasko, ale ładnie, bo widać morze i o dziwo nie ma żadnego badziewia, żadnych pól i chałup. Mamy trochę pod wiatr, ale i tak jedzie się dość szybko.

Po około 60km wpadamy do miasta, jedziemy do centrum, a tu żadnego sklepu. Zawiedzieni wyjeżdżamy na 5, gdzie kawałek dalej trafiamy do malla, w którym mieści się również sklep po 100Y, gdzie kupujemy komplet map do jazdy po Honsiu.

Znowu zaczyna padać, ale niezbyt mocno, więc jedziemy. Ruch jest straszliwy, jadą nieprzerwanym sznurem w obie strony. Czasem jest chodnik, czasem szerokie pobocze, czasem bardzo wąskie, no i problemem są oczywiście mosty, gdzie pobocza w ogóle nie ma. Nie jesteśmy jednak sami, widzieliśmy dzisiaj sporo rowerzystów.

Kawałek za Mori odbijamy w 1412 i przez prawie 8km mamy spokój na drodze, potem zjeżdżamy nad jezioro, gdzie chcemy znaleźć miejsce do spania. Dość ciężko coś znaleźć, nie ma brzegu, do lasu też ciężko się wbić, ale wreszcie coś znajdujemy i czas już najwyższy, bo robi się ciemno.

Albo przestawili godzinę, albo panują tu nieco inne zwyczaje, bo w Mori muzyczka na koniec dnia, która leci z głośników grała o 17.00, a nie jak zwykle o 18.00.

Zrobiliśmy też dzisiaj po drodze zdjęcia świątka, który miał nastawiane mnóstwo jedzenia: obiad z ryżem i pałeczkami, owoce (banany, jabłka, kiwi, słodycze) IMG_4831 - można by się wyżywić przy takich świątkach:)

Siedzimy wieczorem w namiocie, a na zewnątrz wciąż pada.

116km śr. 15,3km/h max 38km/h

 15 VIII

Pobudka przed 5, zwijamy się szybko, żeby nie zobaczyli nas pierwsi biegacze i idziemy do parku na sniadanie. Potem nad jezioro z malowniczymi i tajemniczymi mgłami pano_4835. Postanawiamy objechać jezioro drogą 338. Na drugim brzegu wpadamy w mokrą mgłę, a potem wracamy na 5, wzdłuż której już do samego promu będziemy mieli chodnik. Przed miastem skręcamy z 5 w 96 i dalej 227 - ruch jest mniejszy i tędy bliżej do promu.

Z promem mamy szczęście, bo przyjeżdżamy do portu na pół godziny przed odjazdem. Kłopot jest tylko z kupnem biletu. Najpierw pytamy o cenę, pani smaruje na kartce 2500Y, ale nie wiemy, czy za osobę, czy za dwie i czy rowery w tym też są. Usiłujemy się tego dowiedzieć, pani znowu smaruje coś na kartce, podsuwa ją nam i okazuje się, że... napisała na niej coś po japońsku. W końcu pomaga nam jakiś Japończyk, który stoi za nami w kolejce. Jeszcze tylko musimy wypełnić 2 formularze: imię, nazwisko, adres, telefon, wszystko musi być wypełnione, bez podanego telefonu, formularz zostaje odrzucony:) Potem płacimy kartą, dwukrotnie, za każdy bilet osobno, bo razem podobno się nie da:). Koniec końców okazuje się, że za 2 osoby i 2 rowery płacimy 5060Y.

Wchodzimy na prom jako jedni z ostatnich i jesteśmy najprawdopodobniej jedynymi gajdzinami na pokładzie. Zaraz po starcie rozpoczyna się masowe dokarmianie mew, które przez długi czas lecą za promem chętne zjeść frytkę, bułkę lub ciastko IMG_4868 IMG_4869 IMG_4874 IMG_4911 . Łapią jedzenie w locie lub wydzierają je z rąk. Potem przy drugim brzegu pojawiają się mewy z Honsiu i zabawa się powtarza.

W Aomori pano_4931 jesteśmy o 14.00 i pędzimy prawie 20km do Akwarium (1000Y od osoby). Akwarium pano_4988 dość małe, ale główną atrakcją jest tunel z rybami pano_4998. Jest też oczywiście show z delfinami, ale po japońsku tandetny. Pokazowi cały czas towarzyszy żwawa muzyczka z głośników, a dodatkowo w pewnym momencie za zbiornikiem z delfinami pojawia się ekran z jakąś kreskówką, której bohaterowie śpiewają rytmiczną i głośną piosenkę prawdopodobnie o akwarium, panie prezentujące popisy delfinów wtórują, a wszyscy klaszczą i hałas jest nie do opisania. Delfiny odbijają piłki, noszą je na nosach, a sala krzyczy i piszczy.

Z akwarium wychodzimy o 18.00, więc czas już szukać spania. Ujeżdżamy kawałek i skręcamy w drogę prowadzącą nad morze, gdzie rozbijamy się koło małej świątyni z widokiem na morze.

61km śr.15,7km/h max.43km/h

 16 VIII

Pobudka jak zwykle przed 5.00. Zwijamy się wcześnie, żeby się nie spotkać z jakąś obsługą kaplicy i jemy śniadanie na brzegu morza, a potem wracamy do Aomori. Chcieliśmy zrobić zakupy, bo w sakwach pusto, ale gdzie zrobić zakupy o 8 rano? Pootwierane są małe sklepy typu 7Eleven, ale zaopatrzenie w nich jeszcze gorsze niż zwykle, a ceny dużo wyższe niż w innych sklepach. Na szczęście mijamy po drodze wielki supermarket Max Value otwarty 24h na dobę. Co prawda jest jeszcze za wcześnie na smażone ryby, ale są jakieś patyki z mięsem (szaszłyki?), kupujemy 3 różne. Nie wygląda to na szczególnie smaczne, ale chcemy spróbować. Całe szczęście, że tylko 3 kupiliśmy - na jednym były nadziane kawałki wątróbki, na drugim jakieś inne mięso, a na trzecim zagadka - jakieś kulki jakby ze słoniny lub z czegoś równie tłustego. Patyki kupiliśmy na pewno pierwszy i ostatni raz.

Miasto już się obudziło, dużo ludzi w koszulach i krawatach jedzie do pracy na rowerach. Szkoda tylko, że część z nich jedzie na oślep, jak im wygodnie. Część lewą, część prawą stroną, kiwają się na boki, chwieją, wyjeżdżają nagle prosto pod koła z bocznych uliczek.

O 10.00, gdy wreszcie wyjeżdżamy z miasta i ruszamy w góry już jest cieplutko. Są krótkie zjazdy i płaskie odcinki, ale generalnie przez 30km wspinamy się pod górę. Na szczęście spora część drogi prowadzi przez las, a na niebie jest sporo chmur, za którymi często znika słońce, więc upał nie jest aż taki straszny, najwyższa temperatura to ok. 31 stopni.

Na górze jest ładny widok na Aomori, a na parkingu stoi skrzynka, z której cały czas leci jakaś piosenka w bardzo tandetnej aranżacji. Mieliśmy nadzieję na zjazd, ale pniemy się dalej na przełęcz 1040m, dopiero stąd długi zjazd. Niestety trzeba hamować, bo dużo ostrych zakrętów. Zjazd się kończy i jedziemy 102 doliną Oirse, w górę rzeki. Dolina bardzo ładna - jedziemy w ciemnym, omszałym lesie pełnym powalonych drzew i głazów pano_5154. Rzeka w dolinie ma równo poukładane kamienie, niektóre są nawet zespojone betonem. Droga wije się między drzewami, które potrafią nagle pojawić się przed kołami. Ruch większy niż na 103, gdzie było niewiele samochodów, ale jest to ruch typowo turystyczny, więc wszyscy (prócz motocyklistów) jadą dość wolno i podziwiają widoki. Poza tym droga jest bardzo kręta, łazi nią dużo pieszych, jeżdżą rowerzyści i to jest kolejnym powodem dla bardziej uspokojonego ruchu.

Wzdłuż drogi i rzeki ciągnie się pieszy szlak, przejeżdżamy obok wodospadów, przez liczne mosty - generalnie bardzo ładnie IMG_5157 , tylko mogłoby być mniej ludzi. Rzeka się kończy, dojeżdżamy do jeziora Towade i wyjeżdżamy z ciemnego lasu na most, wprost na oślepiające słońce pano_5179.

Skręcamy w lewo i jedziemy wokół jeziora. Najpierw przez jakieś 5-6km jedziemy płasko brzegiem jeziora, ale potem niespodzianka i ostry podjazd przez jakąś skałę. Trzy kilometry ostro pod górę, pot się leje, choć słońce na nas nie świeci. Potem platforma widokowa i zjazd do kurortu. Ten kurort, podobnie jak i kilka wcześniejszych onsenów i hoteli dużo ładniejszy od tego, co widzieliśmy na Hokkaido. Hotele nie są ogromnymi klocami, są niższe, wkomponowane w otoczenie. Przy jednym z nich, gdzie akurat zatrzymaliśmy się na jedzenie, są ładne stawy z rybami zapewne dokarmianymi przez turystów, bo gdy podchodzimy do stawu wszystkie ryby płyną w naszą stronę, a gdy rzucamy im chleb, to rozdziawiają szeroko pyski i mało się nie pobiją w walce o jedzenie. Wychylają szeroko otwarte pyski ponad wodę, wyciągają chleb z ręki. Gdy przesiadamy się w inny koniec stawu, znów wszystkie do nas przypływają.

Wyjeżdżamy z miasteczka szukać spania. Nad jeziorem ciężko, bo brzegu prawie nie ma. Było jedno wąskie miejsce, ale Paweł powiedział, że może nas zmoczyć. Jedziemy więc dalej i znajdujemy wygodne miejsce w lesie, nie nad jeziorem, ale wystarczy przejść przez drogę, żeby dostać się do jeziora.

95km śr.12,1km/h max51km/h

 17 VIII

Pobudka trochę po 5.00. Niby wcześnie, ale i tak chyba później niż wstają Japończycy na wakacjach. Około 6.00 widzieliśmy na jeziorze odpływający statek wycieczkowy i nie wiadomo czy był to pierwszy statek tego dnia.

Myjemy się w ciepłym, przejrzystym jeziorze i wracamy 2km do kurortu. Wreszcie można powiedzieć, że to naprawdę ładny kurort pano_5212. Hotele są niskie, ukryte wśród rzew, ładny deptak nad jeziorem, trawa, ścieżki, ogólne wrażenie psują trochę tandetne plastikowe łabędzie, w których można popływać po jeziorze.

Jest 7.00, a nad jeziorem już tłumy Japończyków. Jedni zdążyli już wrócić z wycieczki statkiem po jeziorze pano_5201, inni spacerują w szlafrokach (kimonach?) i klapkach, jeszcze inni biegają.

Jedziemy obejrzeć świątynię z VIII wieku. Ukryta jest w starym, gęstym lesie z ogromnymi drzewami IMG_5245 . Bardzo ładna, bogato zdobiona IMG_5233 , chroniona przez potwory: jeden rozdziawiony, drugi szczerzy kły pano_5223. I jeszcze do tego smok, z którego cieknie woda i łyżki do obmywania się tą wodą IMG_5247 .

Wracamy na 103; jeszcze parę kilometrów płasko wokół jeziora, a potem przez górę. Na szęście podjazd jest krótki (ok.3km), wiodok z przełęczy na jezioro pano_5299 i dłuuugi (ok.30km), kręty zjazd - najpierw ostro, a potem łagodnie, wzdłuż rzeki.

Na dole kocioł: malle, supermarkety, pachinki, skrzyżowania, autostrada. Z jednej strony dobrze, bo wreszcie można zrobić jakieś sensowne zakupy, z drugiej - kocioł i gorąco. Znów trochę eksperymentujemy z jedzeniem. Kupujemy okrągłą, białą bułkę z czymś w rodzaju marmolady w środku. Środek jednak okazuje się kompletnie niejadalny. Kupujemy też trójkątne zawiniątko ryżowe opakowane w suszone zielone algi i nadziane czymś w środku, czyli onigiri. Nie wiadomo czym, ale dobre. Pewnie mieliśmy szczęście, bo zawiniątka różnią się nadzieniem i mogliśmy trafić na jakieś macki ośmiornicy, czy oczy krewetki. Kupiliśmy też smażoną kupkę czegoś, co okazało się być najprawdopodobniej smażonymi warzywami (cebula, marchew, coś zielonego) połączonego ciastem w nieregularną masę, czyli okonomiyaki - bardzo dobre. Do tego ryba, tym razem nie w panierce (tempura) tylko w pysznym sosie.

W sklepach praktycznie nic prócz ryżu nie sprzedają w opakowaniach super/king size. Największa cola jaką znaleźliśmy miała 1,5l. Małe ciasteczka, małe czekoladki, małe puszeczki z napojami o pojemności 190ml, za to ryż - 10kg.

Mamy duże kłopoty z kupnem ryżu, jest zadziwiająco drogi i do tego jakiś chyba inny niż u nas i z tego, co możemy się zorientować, to i przyrządza się go inaczej, prawdopodobnie trzeba go gotować dużo dłużej lub w specjalnym garnku. W jednym ze sklepów natrafiamy na coś, co na zdjęciu wygląda jak ryż, jest dość ciężkie (prawie kilo) i kosztuje niecałe 300Y, a z obrazków wynika, że przyrządza się to w 5 minut. Po otwarciu okazuje się, że jest to gotowy kleik ryżowy, dość paskudny, choć zjadliwy, ale drugi raz już nie kupimy.

Straszny upał, duży ruch, jedziemy chodnikiem, choć trzeba przyznać, że na Hokkaido chodniki były lepsze. Tu są jakieś koślawe, wyboiste, często bardzo wąskie, szerokie tylko na jedną niedużą płytkę. Jedziemy 282, a potem 341. Na 341 już spokojniej. Droga znów wspina się w góry. Najpierw łagodnie wzdłuż rzeki, potem niestety ostrzej i w pełnym słońcu. Na szczęście słońce obniża się, my wspięliśmy się już trochę wyżej, pojawiły się chmury, więc jest już dużo lepiej, co nie znaczy, że 30 kilometrowy podjazd należy do przyjemności. Ale po 30km, na wysokości ok. 950M w końcu musi być zjazd. Z góry widzimy naszą drogę, którą będziemy zjeżdżać - mosty, tunele pano_5311, zakręty, istny roller-coaster. Zjazd ostry i niestety po popsutym asfalcie, tylko niektóre odcinki są odnowione, na dużej części leży kostropaty asfalt z olbrzymimi wyrwami. Przy wspinaniu się nie ma to większego znaczenia, ale na zjeździe jest poważną przeszkodą. Potem zjazd jest już dużo łagodniejszy, wzdłuż rzeki.

Zaczynamy szukać spania. Możemy spać na przykład na moście, którym prawdopodobnie nikt nie jeździ, droga do mostu jest zarośnięta, ale nie ma stąd zejścia do wody. Paweł chce się rozbić, ale mi się miejsce nie podoba. Jedziemy jeszcze trochę w dół rzeki i znajdujemy miejsce nad rzeką, z widokiem, gdzie prawie nic nie gryzie. Bezpośrednio z namiotu nie ma dojścia do wody, bo rzeka oczywiście wybetonowana, ale można podjechać kilkaset metrów i do wyboru jest mycie w rzece lub stawie. Trochę głośno, jak to nad górską rzeką, ale fajnie.

98km śr.13,1km/h max.56km/h

 18 VIII

Budzę się jak zawsze o tej samej porze, jak w zegarku - 4.40. Pakujemy się i jedziemy na śniadanie na pobliskie stoliki. Rano nawet chłodno, z krótkim rękawem za zimno.

Po ok. 2km dojeżdżamy do pierwszego jeziora na tamie. Droga wzdłuż jeziora to tunel za tunelem IMG_5304 IMG_5316 , ale ruchu prawie nie ma, więc jedzie się dobrze. Na dole, za jeziorem jakaś wieś, potem jeszcze kilka kilometrów i dojeżdżamy do jeziora Tazawa - najgłębsze jezioro w Japonii, ponad 420m głębokości, ale dość nieduże. Nie ma wyspy na środku, więc nie jest tak efektowne, jak poprzednie jeziora. Przejeżdżamy przez mały kurort, nie tak ładny, jak ten nad Towado, ale i nie tak brzydki, jak te na Hokkaido. Jedziemy drogą 60 wzdłuż jeziora, ogólnie płasko. W pewnym miejscu wyrasta na drodze góra, ale bokiem, tuż nad jeziorem idzie ścieżka rowerowa. Zatrzymujemy się na odpoczynek. Paweł wskakuje do jeziora i ogląda życie podwodne, ja siedzę w cieniu na plaży. Parę kilometrów dalej nad wodą stoi złocisty posąg, który wszyscy fotografują, to i my też pano_5327.

Skręcamy w 105 i jedziemy w dół rzeki, a następnie wpadamy w szeroką dolinę. Na 105 jest już spory ruch, ale jest też chodnik, tylko nie zawsze najlepszej jakości. Niedaleko Kakunodate mija nas na rowerze młoda Japonka i pyta po angielsku skąd jesteśmy. Jej angielski jest bardzo dobry, więc korzystamy z okazji i wypytujemy ją o różne rzeczy, a potem jedziemy z nią do Kakunodate, gdzie mieszkają jej dziadkowie i kuzyni. Kobieta ma 32 lata, męża Włocha i mieszka w Rzymie, gdzie pracuje w agencji reklamowej. W Kakunodate jedziemy z nią do świątyni, w której jej kuzyn jest kapłanem. Kuzyn wraz z rodziną mieszkają w domu obok świątyni. Kuzyna nie ma w tej chwili w domu, ale jest żona i trzy córki i zapraszają nas do domu na poczęstunek IMG_5341 .

Pokazują nam jak się modlić przed świątynią, mówią, że woda wypływająca ze smoka i łyżki służą do obmywania rąk i ust. Modlitwa wygląda w ten sposób, że najpierw pociąga się za sznur i dzwoni dzwonkiem, potem klaszcze i modli. Mówią jaka jest różnica między shrine i temple, temple to świątynia buddyjska, a shrine - shinto. Wchodzimy do domu, do pokoju spotkań, który jest duży jak na japońskie standardy, bo służy do spotkań kapłana z gośćmi. Zdejmujemy buty, wchodzimy na tatami i siadamy na poduszkach przy niskim stole. Dostajemy tradycyjne japońskie jedzenie, czyli żelki, winogrona i ciasto:) Ale także kulki ryżu owinięte w algi z nadzieniem ze słonej śliwki i zupę miso, czyli soja, warzywa, jajka w wywarze z ryby i warzyw. Smakuje podobnie do polskiego rosołu. Kobieta mówi, że jedzą to trzy razy dziennie, na śniadanie, obiad i kolację.

Przez własną nieznajomość japońskiego i japońską nieznajomość angielskiego odcięci jesteśmy od wielu informacji i głowy mamy pełne pytań i obserwacji zgromadzonych przez ponad dwa tygodnie, więc skwapliwie korzystamy z okazji i próbujemy jak najwięcej dowiedzieć się od naszych gospodarzy. Niestety rozmowa nie toczy się gładko, ponieważ po stronie japońskiej jedyną osobą, która zna angielski jest dziewczyna, która przyprowadziła nas tutaj. Poniżej wynotowałam w punktach trochę informacji, które pojawiły się w czasie rozmowy.

- Emerytura w Japonii może wynosić np. 1000 euro, pensja 40-latka to np. 4000 euro i na życie w Tokio taka suma może ledwie starczać, na prowincji jest taniej.
- Dziewczyna mówi, że hiragana w sumie wystarczyłaby do skutecznego porozumiewania się, ale jeśli ktoś w wieku 20 lat nie zna kanji, to źle to świadczy o jego wykształceniu.
- Rozwiązała się zagadka paskudnej marmolady i ohydnego nadzienia w bułce - najprawdopodobniej popróbowaliśmy typowo japońskich słodyczy, czyli... słodzonej fasoli.
- W japońskich filmach krzyki japońskich aktorów to po prostu przesadzony teatralny styl, mocno ekspresyjny.
- Japończycy lubią Amerykanów tylko oficjalnie, z powodów ekonomicznych i dyplomatycznych. Wielu starszych ludzi wciąż przecież pamięta jeszcze II wojnę światową i amerykanizację Japonii. Dziewczyna mówi o Amerykanach selfish, Włosi z kolei są messy i wolałaby mieszkać w Tokio, nie w Rzymie.
- Rowerów w Japonii raczej nie kradną, ale przypiąć czymś trzeba. Zauważyliśmy, że bardzo dużo rowerów ma zainstalowane na stałe małe zapięcia, które zatrzaskując się unieruchamiają tylne koło. Mówi, że we Włoszech rower może być przykuty, a i tak potrafią go ukraść.

Gdy żegnamy się z gospodyniami, przyjeżdża mąż i kapłan w jednym. Ma na sobie oficjalny, kapłański strój. Coś w rodzaju kimona przepasanego pasem, na nogach sandały-japonki, specjalne białe skarpety, takie, na które można założyć japonki, a klapki mają plastikową przezroczystą osłonkę, prawdopodobnie, żeby stopy i skarpety nie brudziły się tak bardzo. Żegnamy się, a dzieci jeszcze długo za nami machają i krzyczą Bye! Bye!

Jedziemy do samurajskiej dzielnicy oglądać zabytkowe domy. No fajnie, tylko, że wszystkie domy bardzo podobne do siebie. Ciemne, drewniane domy pano_5362, w środku prostokątne pokoje z tatami pano_5354 IMG_5360 , ładnie wokól, zielono, dużo starych drzew IMG_5364 . W pozostałej części miasta jedyna zieleń, to chwasty, które przewiercają się przez chodnik.

W samurajskiej dzielnicy udaje nam się wreszcie kupić widokówki. Nie są zbyt ładne i kupuje się je tylko w gotowych pakietach po kilka różnych, nie można wybierać samemu, ale wreszcie są, bo kłopot z tym był ogromny, tak jakby wysyłanie widokówek nie należało do japońskich zwyczajów.

Po zwiedzaniu jedziemy do sklepu po obiad, jemy go w parku i wyjeżdżamy z miasta. Cały czas jedziemy płaską, szeroką doliną. Po prawo i lewo góry, ale dość odległe. Przebijamy się przez pola ryżowe pano_5407 i malle. Jedziemy ruchliwą 105, a raczej chodnikiem wzdłuż ulicy, który tylko przy centrach handlowych jest równy i szeroki, a poza tym często bardzo wąski, krzywy i poprzerastany chwastami. Wstępujemy jeszcze do jakiegoś olbrzymiego sklepu na tej mallowej pustyni i robi się późno, bo dość długo zabawiliśmy w gościach i w samurajskiej dzielnicy.

Dość dawno nie dzwoniliśmy do domu, bo ciężko znaleźć telefon, z którego można dzwonić za granicę, wszędzie są głównie zielone, krajowe - można z nich dzwonić za granicę tylko na uprzednio zakupione karty, na monety można dzwonić tylko lokalnie. Wreszcie znajdujemy telefon, z którego możemy dodzwonić się zagranicę (jest pomarańczowy, a nie szary, jak podaje broszurka, którą wzięliśmy z informacji) i dzwonimy do domu. W domu panika i płacz, co się z nami dzieje, bo w Japonii było tsunami i trzęsienie ziemi, o czym oczywiście nie mamy bladego pojęcia, bo nie czytamy po japońsku. Potem w internecie czytamy, że i owszem na wschodnim wybrzeżu było i trzęsienie i tsunami, ale nie było żadnych ofiar.

Jedziemy dalej przez zastraszająco płaskie pola ryżowe, które nie wróżą dobrego kempingu. Trochę już się denerwujemy, bo robi się ciemno, a tu płasko i pełno chałup. Skręcamy w stronę gór. Nawet dojeżdżamy do lasu, ale las gęsty, ciemny, na pewno pełen robactwa, które już na samym skraju rzuca się do gryzienia, więc zawracamy. Potem inną drogą znów skręcamy w góry i wreszcie strzał w dziesiątkę. Na szczycie góry stoi świątynia, trochę dalej ławka i daszek, dużo ładnej trawy no i widok z góry na miasto w dole. Nie ma wody, ale i tak nie spodziewaliśmy się takiej miejscówki wśród niezmierzonych pól ryżowych.

92km śr.15,6km/h max. 37,5km/h

 19 VIII

Śniadanie na ławce z widokiem na miasto, a potem prawie 20km przez bezkresne pola ryżowe, góry tylko na horyzoncie. Jedziemy najpierw 36, a potem 57 i 108; ruch bardzo mały. Po 20km wreszcie jakieś ciekawsze widoki, pniemy się coraz wyżej, zjeżdżamy i znów się wspinamy jeszcze wyżej. Po drodze jak zwykle tunele - 300m, 500m, 1750m, a potem jazda w dół do drogi 13. Tu trochę większy ruch, ale nic strasznego. Oczywiście kolejny tunel (1350m), a za tunelem roboty drogowe, gdzie robotnicy kierują nas na objazd przez wieś. Paweł pędzi pierwszy, nie ogląda się na mnie, a na drodze zakręty, skrzyżowania. W którymś momencie znika mi z oczu i jadę już sama, pedałuję do przodu, ale nigdzie go nie ma. Włączam radio i okazuje się, że zgubił się i jest gdzieś we wsi. Kolejny powód, dla którego to ja mam jechać pierwsza i prowadzić całą wycieczkę. Po chwili odnajduje się i skręcamy w 35.

Po drodze zaglądamy do sklepu znów poeksperymentować kulinarnie. Kupujemy dużą krewetkę w cieście, coś w rodzaju naleśnika i coś prostokątnego w cieście. Prostokąt w smaku podobny do ryby, ale bardziej gumowaty, nie ma ości, ani kształtu ryby. Krewetka bardzo dobra, w smaku przypomina mięso kraba. Naleśnik ma dziwne nadzienie nie wiadomo z czego, ale też dobry.

W Ugo w poszukiwaniu internetu wchodzę do najbardziej oficjalnie wyglądającego budynku i podchodzę do pierwszej z brzegu urzędniczki. Niestety nie mówi w Engrish i nie wie o co michodzi, ale gdzieś długo dzwoni i w końcu pojawia się facet, choć nie wiem po co, bo on też po angielsku nic a nic - może jakiś kierownik, który przejął zadanie, bo w końcu pojawia się dziewczyna, z którą już jako tako idzie się dogadać.

Dziewczyna prowadzi nas na 5. piętro do jakiegoś biura, sadza przed komputerem, daje czarną kawę z lodem (paskudztwo) i po kawałku mrożonego mango zapakowanym w małe plastikowe pudełeczko - z jednej strony wielkie halo z segregacją śmieci, każdy kosz na innego śmiecia, a z drugiej produkcja bezsensownych odpadów. Wysyłamy maile i sprawdzamy jak to z tym trzęsieniem ziemi było. Trzęsienie było 16.08, nawet dość niedaleko, ale nie na tyle, żebyśmy to odczuli.

Jadąc później przez góry znów zaglądamy do urzędowo wyglądającego budynku, żeby poprosić o wodę. Za drzwiami zaraz dają nam kapcie, które musimy założyć i prowadzą do kuchni. Chcą dać nam kordo łate, dopiero po kilku sekundach łapiemy o co chodzi i mówimy, że z kranu będzie OK. Całe biuro wyległo nas oglądać, pewnie chętnie by sobie pogadali, no ale trzeba się było uczyć angielskiego:) Gdy wyszliśmy z budynku, rzucili się jeszcze za nami do okien.

W kolejnym miasteczku idziemy na pocztę i nawet szybko udaje nam się skutecznie zakomunikować, że potrzebujemy znaczków na kartki do Polski, choć znów angażujemy przy tym cały personel. Wygląda jakby wszyscy w tych biurach i urzędach strasznie się nudzili i nie bardzo mieli co robić. Pojawienie się pary gajdzinów i to w dodatku na rowerach musi stanowić dla nich niebywałą i jedną z niewielu rozrywek. W biurach, do których zaglądamy panuje zwykle spokojna, senna atmosfera. Żadnego nerwowego biegania, żadnej przesadnej aktywności. Pracownicy przechadzają się leniwie, podobnie jak i robotnicy pracujący przy robotach drogowych.

Jednak znaczki to nie wszystko, co chcieliśmy załatwić na poczcie. Wiemy, że na pocztach można również wymieniać pieniądze i właśnie chcielibyśmy to zrobić. Tu już nie idzie tak łatwo, jak ze znaczkami, jednak po krótkim machaniu rękami i kartkowej korespondencji już wiemy, że tu nie wymienimy, ale możemy to zrobić w miasteczku 50km dalej.

Jedziemy ładną doliną, na Honsiu porządek jest dużo większy niż na Hokkaido. Nie żeby było jakoś nadzwyczajnie pięknie, szczególnie w miastach, gdzie jest strasznie ciasno, domy stoją tuż przy ulicach, zaraz za ciągnącymi się wzdłuż jezdni kanałami z wodą. Tak się zastanawiam, czy im tu małe dzieci nie wpadają w te kanały. Niektóre z nich mają nawet ponad metr głębokości i od 15cm do 70cm szerokości. Na pewno znacznie obniżają bezpieczeństwo jazdy rowerem. Nie można jechać tuż przy krawędzi jezdni, bo aż strach pomyśleć, co można by sobie połamać, gdyby koło ześlizgnęło się do takiego betonowego kanału. Czasami w miastach kanały przykryte są betonowymi płytami, ale najczęściej są otwarte. Generalnie na japońskich drogach na rowerzystów czyha wiele pułapek np. liczne słupki i inne przeszkody, stojące na poboczu.

Jedziemy wzdłuż rzeki, zjeżdżamy na wyasfaltowany wał i szukamy spania. Jest dopiero 17.00, ale miejsce ładne, z łazienką więc szkoda ominąć. Łazienka bardzo się przyda, bo znów cały dzień strasznie gorąco i oczywiście bardzo wilgotno, więc cały czas jesteśmy zlani potem. Dodatkowo wokół pełno ptaków z długimi, krzywymi szyjami i na długich nogach. Latają, drą się i zasypiają na drzewach.

103km śr.15,6km/h max.46km/h

 20 VIII

Pobudka ciut po 5.00 i od razu gorąco. Jedziemy jakimiś bocznymi drogami do 47. Po drodze zaglądamy na pocztę dokupić jeszcze jeden znaczek i wysłać pozostałe kartki. Załatwiamy wszystko w 2 minuty, aż nam się wierzyć nie chce, nawet kierownik nie był potrzebny i nie zaangażowaliśmy wszystkich pracowników. Jednak nasza radość była przedwczesna, ujechaliśmy kilka metrów i słyszymy, że ktoś za nami krzyczy. Zatrzymaliśmy się, a to pan z poczty wybiegł na ulicę, macha widokówkami i coś krzyczy. Zawracamy i okazuje się, że podobno powinniśmy przykleić znaczki za 110Y, a nie za 70Y, choć na poprzedniej poczcie podali nam 70Y, taka cena stoi też w przewodniku. Zabieramy więc kartki wysyłamy przy następnej okazji, wrzucając prosto do skrzynki.

Droga 47 jest bardzo ruchliwa, jeżdżą ciężarówki. Dodatkowo mam wrażenie, że Japończycy zrobili wiele, żeby ruch na drodze, a szczególnie jazdę rowerem uczynić jeszcze bardziej niebezpiecznym. Na poboczu stoją słupki, wzdłuż drogi ciągnie się betonowy rów, chodnik jeśli jest, to często bardzo wąski, zarośnięty krzakami i oddzielony od jezdni idiotycznie wysokim krawężnikiem. Często chodnik i jezdnia są na tej samej wysokości oddziela je tylko ten bezsensownie wysoki krawężnik, o który łatwo można zawadzić sakwą lub pedałem.

Poza tym często na drogach trwają roboty drogowe, tylko rzadko widać co tak naprawdę jest robione. Stoi mnóstwo robotników, wyglądają jak z klocków lego - mali, chudzi, w okrągłych kaskach, kręcą się przy malutkich samochodzikach. Większość ustawia, przestawia jakieś znaki i pachołki, kilku zamiata ulicę, kilku macha chorągiewkami i świecącymi pałkami, co zamiast pomagać kierowcom tylko powoduje większe zagrożenie w ruchu, kilku stoi i nic nie robi. Zwykle nie widać jakie prace są właściwie wykonywane, nie widać żadnych postępów.

Na szczęście 47 jedziemy tylko kilkanaście kilometrów, potem skręcamy w lewo na Hagurosan i tu już jest spokojnie, jedzie się w ładnej dolinie, tylko upał wciąż straszny.

Zatrzymujemy się na jedzenie przy jakimś budynku biurowym, bo akurat tutaj można się schować w cieniu. Już zsiadając z rowerów słyszymy zamieszanie przy oknach. Usiedliśmy na schodach i zaczęliśmy jeść, a tu drzwi się uchylają i wychyla się zza nich Japończyk z nieśmiałym konichiwa. Cofa się do środka, ale za chwilę wraca z kolegą, dają nam po soczku i próbują rozmawiać, ale ich angielski ogranicza się do cycling i America. Prostujemy, że nie America tylko Porando i pokazujemy na mapie skąd dokąd jedziemy. Strasznie chcą pogadać, no ale marnie nam to wychodzi, wreszcie poddają się i chowają do środka. Też nie wyglądali na mocno zapracowanych.

Wspinamy się na górę, dojeżdżamy do toll road na Hagurosan i tu kolejna przeszkoda. W budce jakiś dziadek coś do nas mówi, z czego rozumiemy tylko, że "rowery nie". Nie potrafimy jednak dowiedzieć się to w takim razie jak i czym. Zajeżdża jakiś samochód, więc pytamy kierowcy, czy mówi po angielsku i dowiadujemy się, że trochę. Ale trochę sprowadza się do tego, że pan coś tam jeszcze sam potrafi powiedzieć, natomiast kompletnie nie rozumie tego, co my mówimy. Ciągle powtarza "Do you want a driver?", w końcu rezygnujemy z rozmowy, spinamy rowery i zabieramy się samochodem. Wywozi nas 2km krętą drogą pod górę i okazuje się, że już jesteśmy na miejscu.

Świątynie na górze imponujące, zdobione, malowane, z grubym, słomianym dachem pano_5429 IMG_5428 . O 12 trafiamy akurat na jakieś nabożeństwo pano_5445. Nic z tych rytuałów nie rozumiemy, ale przyglądamy się z zaintersowaniem. Potem schodzimy 2446 schodami przes niesamowity las cedrowy pano_5488 IMG_5491 gdzie mijamy 5-piętrową pagodę IMG_5510 .

Zeszliśmy na dół, wyszliśmy oczywiście w innym miejscu niż to, gdzie zostawiliśmy rowery i nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy. Nie wiemy jak daleko do rowerów, a nawet nie jesteśmy pewni, w którą stronę ruszyć. Idziemy na wyczucie i po ok. 1,5km pojawia się drogowskaz i już wiemy, że przynajmniej kierunek mamy dobry. Spotkaliśmy jakiegoś japońskiego piechura i za pomocą kartki i długopisu dowiedzieliśmy się, że musimy iść jeszcze jakieś 10 minut. Razem przeszliśmy jakieś 3,5km, ale w nagrodę dostaliśmy od pana z budki paczkę dobrych ciastek.

Wracamy tą samą drogą, tym razem na rowerach i jedziemy do miasta IMG_5519 zrobić zakupy. Na poczcie, która jeszcze jest czynna udaje nam się wypłacić pieniądze z bankomatu. Bankomat mówił po angielsku, więc obyło się bez niespodzianek. Niestety, gdy zamyka się poczta, to i do bankomatu nie można się dostać, a więc pieniądze można wypłacić tylko w godzinach otwarcia poczty.

Wyjeżdżamy z miasta kierując się na 112, na Yamagatę. Jest już późno, na dodatek grzmi i straszy deszczem, ale trudno znaleźć spanie. Przy drodze płasko, a żeby poszukać czegoś w pobliskich górach, trzeba by 1-2km pchać się pod górę. Na dodatek znów wjechaliśmy w jakieś miasto. W mieście wjeżdżamy na jakąś górę. Na górze okazuje się, że stoi świątynia, więc rozbijamy się w pobliżu pano_5532.

Wieczorem po mieście jeździła straż pożarna i ogłaszała coś przez głośniki. Mysleliśmy, że może jakieś ostrzeżenia przed burzą czy trzęsieniem ziemi, ale w nocy nic się nie działo, więc nie mamy pojęcia, co mówili.

79km śr.14,4km/h max.44km/h

 21 VIII

Pobudka po 5.00, o 6.00 muzyczka z głośników na początek dnia. Gorąco od samego rana, wyruszamy o 7.00 i od razu pod górę. Jedziemy 112, ruch dość duży, ale nie straszny. Wspinamy się przez mosty i tunele, upał przypieka. Na drodze pojawia się tablica, że za 5km nie będzie można jechać rowerem, skuterem lub iść pieszo. Ponieważ w tym miejscu od drogi głównej odchodzi stara 112, więc skręcamy w nią licząc na objazd. Jednak po drodze są dwa nieoznakowane skrzyżowania, na których pewnie źle pojechaliśmy, bo po 4km znów lądujemy na głównej 112.

Po chwili znów znak, że za 1km nie będzie wolno jechać rowerem, więc skręcamy w jakąś drogę po lewo. Jedziemy kawałek, trafiamy na kemping i pytamy gdzie jesteśmy i jak jechać. Okazuje się, że tędy raczej nie objedziemy 112, która ma odcinek wspólny z autostradą i dlatego nie można przejechać rowerem. Zawracamy więc na 112 i dojeżdżamy do znaku zakazu. Paweł chce napierać do przodu, ale to 16 kilometrów, w tym 2 tunele i mosty i kamera już się na nas patrzy. Ja mówię, że żadną autostradą nie jadę i że będę zatrzymywać samochody, żeby ktoś nas przewiózł. Paweł się awanturuje, że nikt nas nie zabierze, nikt się nie zatrzyma i że jeśli nie chcę jechać autostradą, to zawracajmy. A ja stoję i próbuję coś zatrzymać. Nie jest oczywiście tak łatwo, jak w USA, gdzie prawie każdy jeździ SUVem albo autobusem, tu większość samochodów to osobowe, a jeśli furgonetki to małe i zapchane całymi rodzinami. Jeżdżą jednak też małe dwuosobowe samochody z paką z tyłu i taki właśnie udaje mi się po 10 minutach zatrzymać.

Na migi, krzyżując ręce, mówiąc "cycling no" i pokazując na znak zakazu i samochód tłumaczę o co mi chodzi. Pan rozumie, ale mówi, że ma tylko jedno miejsce dla pasażera. Ja, że OK, pojedzie Paweł wraz z rowerami, a ja złapię coś później. Gdy zaczynam zdejmować sakwy, zajeżdża służbowy samochód z pracownikami drogowymi. Wysiadają i zaczynają rozmawiać z naszym kierowcą. Zdaje się, że chcą nam pokazać objazd dla rowerów, wyciągają ołówek, żeby narysować coś na naszej mapie, ale chyba sami do końca tak naprawdę nie znają tej drogi, bo w końcu rezygnują i pakujemy rowery na pakę, a sami ładujemy się do samochodu z robotnikami. Przejeżdżamy 16km bez wysiłku i w przyjemnym chłodzie klimatyzacji. Wysadzają nas za autostradą i znów wychodzimy na piekący skwar.

Parę kilometrów dalej dojeżdżamy do jeziora na tamie, gdzie zainstalowana jest fontanna, która o określonych godzinach wytryskuje wodę na dużą wysokość. Następny wytrysk za pół godziny, ale autobus malutkich, pomarszczonych babć na krzywych nóżkach już czeka cierpliwie na pokaz. Generalnie starsi ludzie są często bardzo przygarbieni, pokręceni i zawsze są bardzo malutcy, niscy i bardzo drobni.Nie będziemy czekać pół godziny na fontannę i jedziemy dalej.

Gdy tylko pojawia się taka możliwość zjeżdżamy z 112 na prawy brzeg rzeki, na mniej ruchliwą drogę, choć trzeba przyznać, że i na 112 ruch nie jest jakiś straszny. Przed wjazdem na boczną drogę stoi tablica z mapką i część drogi na tej mapce zaznaczona jest na czerwono. Nie rozumiemy o co chodzi i choć podejrzewamy, że coś z drogą może być nie tak, jedziemy. Rzeczywiście okazuje się później, że na zaznaczonym fragmencie nie ma przejazdu, ale na szczęście wystarczy kawałek wrócić do poprzedniego mostu i objechać zamknięty fragment drogą 112.

Dojeżdżamy do jakiegoś miasta, gdzie robimy zakupy. Pod sklepem podchodzi do nas jakiś Japończyk po trzydziestce, ale już ze złotymi zębami, nawet trochę mówi po angielsku i daje nam dwa napoje i dwie bułki - coś jak hot-dogi, tylko z mięsem zamiast z parówką - bardzo dobre.

Trochę biwakujemy pod sklepem, pijemy, jemy lody, bo strasznie nie chce się jechać dalej. Japończyk, który nas obdarował mówi, że Yamagata to najcieplejsze miasto w Japonii, co nie zachęca do dalszej jazdy. Słońce dzisiaj było bezlitosne, niebo niebieściutkie bez żadnych chmur.

Wyjeżdżamy z miasta, a potem omijamy Yamagatę jadąc najpierw 287, a potem znów zjeżdżając na drugi brzeg na mniej ruchliwą drogę nr 9. Znów stoją tablice informujące o robotach drogowych i zamkniętych odcinkach, ale już wiemy co oznaczają i jak je czytać. Droga nr 9 bardzo fajna, prawie nic po niej nie jeździ. Jedziemy nad rzeką, po skałach, przez tunele. Zaczyna grzmieć, zachmurzyło się i pada. Najpierw nieśmiało, a potem wiadrami. Na szczęście jesteśmy akurat we wsi i udaje nam się schronić w jakiejś budzie z maszynami rolniczymi, skąd obserwujemy ścianę wody IMG_5579 . Gdy deszcz słabnie, wsiadamy na rowery i znów przejeżdżamy na drugą stronę na 287. Parę kilometrów dalej jest zjazd z drogi do rzeki i do jakiegoś pomnika. Fajna łazienka, będzie nas co prawda widać z drogi, ale jest już prawie 18.00, zachmurzyło się, co prawda już nie pada, ale wygląda jakby w każdej chwili mogło się na nowo rozpadać, więc rozbijamy namiot. Mamy nadzieję, że o tej porze i w takiej pogodzie nikt już nie będzie chciał oglądać pomnika, niestety po ok. 20 minutach zajeżdżają jacyś amatorzy obelisków, ale szybko robią zdjęcia i odjeżdżają. Jeszcze zdążyliśmy się umyć i rozłożyć namiot, gdy znów zaczęło padać.

78km śr.13,1km/h max.42km/h

 22 VIII

Mocno pochmurno, ale jak zwykle niezawodnie ciepło. Jedziemy dalej 287. Chyba zaczął się rok szkolny, bo zewsząd ciągną dzieci. Starsze w białych koszulach i granatowych spodniach lub spódniczkach - pieszo, na rowerach lub szkolnym autobusem. Młodsze dzieci nie ubrane są w takie mundurki, ale za to wszystkie maja takie same plecaki, dziewczynki czerwone, chłopcy czarne.

W Yonezawie oglądamy jakieś mauzoleum, świątynię i park. Za miastem do przejechania góry. Wszystkie trzy drogi prowadzące przez góry wiją się na mapie jak glisty - do jednej mamy za daleko, druga różowa, a więc pewnie ruch większy, trzecia częściowo biała, więc częściowo bez asfaltu. Wybieramy białą, nie znamy pozostałych, ale wygląda na to, że źle wybraliśmy. I zaznaczenie jej na mapie jako drogi jest poważnym nadużyciem. Asfaltu brakuje na 10km i "droga" prowadzi zasypanym szutrem korytem okresowego strumienia. W górkę dużo pchania, w dół prędkość 7km/h. Pod koniec pojawia się równiutki, nowy asfalt, który przyjmujemy z ulgą i zjeżdżamy do jeziora. Jezioro ładne, odchodzą od niego liczne szlaki piesze, na początku których stoi tablica ostrzegająca przed misiami, goat antelope i ... małpami.

Zachmurzyło się i na tej szerokości wcześniej robi się ciemno, więc pora szukać spania. Trafia się fajna miejscówka nad jeziorem z dojściem do wody. Na koniec dnia pyszna kolacja - jemy po wielkiej rybie, po kuli ze smażonych warzyw, do tego surówka z pomidorów i kiełków, a na deser po kawałku sękacza. Możemy tym razem nie schudnąć na wakacjach.

77km śr.11km/h max.38km/h

 23 VIII

Ale burza! Nigdy jeszcze nie widziałam takiej burzy. Błyskawica za błyskawicą. Grzmiało mniej niż błyskało, ale za to jak lało! Burze były dwie, padało cały czas. Rano wciąż pada. Jest już 7.30 i pada, więc siedzimy w namiocie. O 8.00 dalej pada, ale zaczynamy się zwijać, bo bez sensu tak siedzieć. O 8.30 jedziemy. Najpierw wokół jeziora, potem kilkanaście kilometrów do drugiego jeziora. Wjeżdżamy na ruchliwą 49, ale tylko kilka kilometrów i 49 odchodzi od jeziora, a my zjeżdżamy na drogę wokół jeziora. Po drodze zatrzymujemy się na parkingu i dostajemy od jakichś ludzi puszkę herbaty, puszkę piwa:) i jakieś japońskie ryżowe chrupki - bardzo dobre. Piwa nie wyrzucamy, może się przydać na wymianę:)

Droga wokół jeziora bardzo fajna, pusto, spokojnie tylko widoki marne, bo nad wszystkim wiszą nisko chmury. Potem odbijamy w stronę drogi 118. Bardzo fajna droga, super dolina, jeden krótki podjazd, a potem świetny zjazd po zakrętach. Droga 118 na zachód też fajna, biegnie wzdłuż rzeki w wąskiej dolinie otoczonej górami.

Przez jakiś czas nie padało i nawet zdążyliśmy podeschnąć, ale znowu zaczyna lać. Skręcamy na południe, wzdłuż rzeki. Nie jedziemy drogą 121, tylko drugą stroną rzeki. 121 jest bardzo ruchliwa, a nasza droga jest niczym ścieżka rowerowa. Wszystko fajnie tylko wciąż pada. Zajeżdżamy do miasta do sklepu i akurat przestaje padać, ale już jest ciemno, więc szukamy spania. Rozbijamy się w mieście, ale w zacisznym kącie nad rzeką. Na mycie w rzece jednak nie mamy ochoty. Jest co prawda dość ciepło, ale my jesteśmy przemoczeni, więc trochę nami telepie.

106km śr. 15,3km/h max. 54Km/h

 24 VIII

Pobudka o 5.00. Nie pada! Ale chmury wiszą nisko i straszą. Wyjeżdżamy z miasta, 121 jest dość ruchliwa, ale wkrótce skręcamy w 352, gdzie jest już spokój. Długi podjazd, ale po asfalcie, upału nie ma, a w nagrodę super zjazd i największa prędkość na tej wycieczce - 60km/h.

Zajeżdżamy do jakiejś wioski, wychodzi słońce, więc rozkładamy mokre rzeczy, żeby wyschły. Przygrzewa tak, że wysychają błyskawicznie. W informacji od pani, która nie bardzo mówi po angielsku dowiadujemy się, że 3km dalej jest supermarket. Nie bardzo jest nam po drodze, bo niedługo skręcamy, no ale supermarket kusi. Jedziemy, choć z powrotem będziemi mieli te 3km pod górę, ale na szczęście dość łagodnie. Niestety supermarket okazał się małym wiejskim sklepikiem z mało czym i bez cen na produktach.

Wracamy, skręcamy w 352 i zapychamy pod górę. Najpierw łagodnie, po asfalcie, potem po żwirze, ale nie jest źle. Ujeżdżamy 14km, co zajmuje nam sporo czasu i nagle szlaban. Przy szlabanie siedzi facet w samochodzie, który nawet mówi co nieco po angielsku i rozumie nas. Dowiadujemy się, że za 3km nie da się przejechać, ale nie rozumiemy dlaczego. Mówi dangerous, ale o co dokładnie chodzi, nie potrafi wyjaśnić. Jesteśmy kompletnie zniechęceni, bo po tylu kilometrach powolnego podjazdu grozi nam odwrót i powrót w te same góry, ale inną drogą. Paweł mówi, że pojedzie te 3km bez bagażu zobaczyć o co chodzi. Zdejmuje sakwy i wtedy facet pyta, czy będziemy tu kempingować. Mówimy, że nie, że chcemy tylko obejrzeć, co tam jest i czy naprawdę nie możemy przejechać. Facet mówi, że to widział i że jedzie jeszcze raz, to Paweł ładuje mu się do samochodu, a ja czekam przy rowerach. Ponieważ mamy łączność radiową to po chwili dowiaduję się, że będzie można przejechać. Okazuje się, że na górze po prostu trwają roboty drogowe, ale robotnicy pozwolą nam przejechać. Od pana w samochodzie dowiadujemy się też, że kanji uczy się przez ok. 5 lat i w tym czasie poznaje się jakieś 4-5tys. znaków (wszystkich jest chyba ok. 50tys., ale różne źródła podają różne liczby) i że jest to too difficult.

Dziękujemy facetowi z samochodu, dajemy mu darowane piwo i ruszamy. Jeszcze 3km pod górę, a na samym szczycie wjeżdżamy w gęstą chmurę pano_5699 i z tej chmury wyłaniają się ludzie, samochody i maszyny. Mamy okazję poznać wszystkie etapy betonowania góry, bo właśnie takie prace tu trwają. Przy okazji opakowywania góry betonem popsuto drogę i brniemy w kilku miejscach w paskudnym błocie, kałużach i koleinach. Na szczęście już zjeżdżamy, bo gdyby to był podjazd, to wytaplalibyśmy się cali w błocie. Ale i tak mimo tych wszystkich niewygód jesteśmy szczęśliwi, że możemy przejechać i nie musimy wracać przez góry.

Roboty kończą się po jakichś 10km, a później zaczyna się asfalt. Myśleliśmy, że gdy zjedziemy z wierzchołka, wyjedziemy z mgły, ale nic z tego. Wielki, mokry i siny glut wisi także po tej stronie góry. Jest mokro, zimno, a na dodatek robi się już ciemno, ale szybko znajdujemy miejscówkę z łazienką.

77km śr.10,7km/h max.60km/h

 25 VIII

Małpy, małpy! Leje, leje.

Zjeżdżamy dalej z góry, dość wolno, bo ślisko i pełno zakrętów. Nagle słyszymy, że na drzewie coś zabuszowało i słychać, że na ptaka jest za wielkie. Schodzimy z rowerów obejrzeć drzewo, ale nic nie widzimy. Podejrzewamy jednak, że to może być małpa. Jedziemy dalej, ale powoli, rozglądając się i są! Kawałek dalej wypłoszyliśmy całe małpie stado siedzące na drzewach po obu stronach drogi. Jedziemy dalej powoli i wypatrujemy samotną małpę IMG_5709 , która nie ucieka, chyba nas nie zauważyła. Siedzi na drzewie i nagle zaczyna nim trząść energicznie.

Zjeżdżamy do wsi, a potem skręcamy w 169. Zaczyna padać, na razie tylko mży i wciąż jest dość ciepło. Wspinamy się powoli i znów wypłaszamy jakieś przydrożne małpy. Kilkanaście sztuk zbiega po drzewie w dół, ale dwie zostają. Siedzą na drzewie, jedna obżera coś i wypluwa resztki, druga łazi po drzewie. Stoimy, oglądamy, robimy zdjęcia i zaczynają wracać te, które uciekły. Skaczą po drzewie i po wiszących kablach i słupie - najwyraźniej bawią się, bo po kablach biegają w tę i z powrotem, zwieszają się z nich. Są różnych rozmiarów od całkiem malutkiej kilkunastocentymetrowej, do wielkiej małpy z czerwonym pyskiem i tyłkiem; wszystkie mają bardzo krótkie ogonki. Już się chyba nas nie boją, możemy stać i obserwować.

Zaczyna coraz bardziej padać i robi się zimno. Dojeżdżamy do rozwidlenia dróg - możemy pojechać zwykłą drogą trochę naokoło, albo płatną przez góry. Na tej płatnej pewnie są super widoki, ale na pewno nie dzisiaj. Dzisiaj można popatrzeć jedynie na szarego, mokrego gluta. Jedziemy płatną, płaci się dopiero na dole po 100Y od roweru.

Przed wjazdem na drogę zatrzymujemy się przy jakimś sklepie, gdzie sprzedają wszystko, co można zrobić z krowy, bo to sklep dla turystów przy jakiejś krowiej farmie. Przebieramy się w coś cieplejszego i w nieprzemakalne kurtki. Wahamy się trochę czy jechać, czy próbować przeczekać deszcz, ale jednak jedziemy.

Droga pewnie fajna, na górze długi most, z którego na pewno można podziwiać widoki, ale nie dziś. Dziś widać tylko na kilka metrów naprzód. Początkowo jedziemy wzdłuż krowiej farmy, gdzie stoją jakieś zbiorniki, po których skacze małpa. Podjeżdżamy bliżej, a tam w kuble pod zbiornikiem siedzą kolejne małpy, w tym jedna malutka wczepiona najpierw w grzbiet mamy, a potem uwieszona pod brzuchem. Małpy się nas boją, wyskakują ze zbiornika i uciekają po płocie. Nie uciekają daleko, ale gdy podchodzimy znów się cofają. Udaje się jednak zrobić fajne zdjęcie małpy we mgle IMG_5721 .

Jedziemy dalej w gęstej mgle i w deszczu. Podjazd nawet nie jest szczególnie męczący, kilka kilometrów i jesteśmy na górze, potem długi most i parking z punktem widokowym, tylko co z tego, jak nic nie widać? Jedziemy w dół, ale tak fatalnego zjazdu to jeszcze chyba nigdy nie mieliśmy. Leje, widoczność kiepska, zimno, mokro, krople deszczu kłują w twarz i oczy tak, że nie daje się do końca otworzyć oczu. Do tego stromo 9-10% i zakręty, a tu drogę ledwo widać, mokro i hamulce prawie nie działają. Ręce bolą od ciągłego naciskania klamek. Zjazd długi i w innych warunkach byłby świetny. Na dole ledwie udaje mi się wyhamować, żeby nie uderzyć w samochód stojący na bramce, gdzie należy zapłacić za przejazd. Okazuje się, że przednie klocki są prawie zupełnie starte, a to wcale jeszcze nie koniec zjazdu.

Zjeżdżamy do Nikko, trochę się gubimy zanim znajdujemy centrum, ale wreszcie trafiamy do informacji turystycznej, gdzie nawet mówią po angielsku. W informacji korzystamy z internetu (100Y za 1/2h) i dzwonimy do domu, bo akurat jest międzynarodowy telefon. Dowiadujemy się też, że pogoda jest tak fatalna, bo zbliża się tajfun, który ma dotrzeć do miasta dziś w nocy i w namiocie to będzie dangerous.

Dostajemy adres kempingu, na którym są bungalowy za 3500Y od osoby. Czytamy jeszcze informacje w internecie i rzeczywiście straszą tym tajfunem, 90km/h i torrential rain. Jedziemy więc najpierw do sklepu, potem na poczte wymienić pieniądze. Na jednej poczcie pani po angielsku(!)informuje nas, że tu nie wymienimy, ale możemy iść do banku czynnego do 15.00(!) lub na drugą pocztę czynną do 16.00. Idziemy na pocztę, gdzie żeby wymienić pieniądze muszę wypełnić długi formularz, podać adres zamieszkania w Japonii. Ponieważ nie mamy żadnego adresu, to muszę podać paszport i wpisać adres stałego zamieszkania i dopiero po całej tej biurokracji udaje się wymienić pieniądze.

Na kempingu okazuje się, że pan nie mówi po angielsku, każe nam wypełnić jakieś kwity i pisze na kartce 2x600Y, ale to jest za namiot. Mówimy więc, że nie chcemy w namiocie tylko pod dachem.Pan kręci głową, że nie, że nie ma, potem coś pokazuje i opowiada, a na końcu prowadzi nas do innego budynku, gdzie są pokoje i wylicza, że to będzie 2x3500Y plus łazienka i razem wychodzi ok 7600Y. Ładujemy się do pokoju, którego podstawową zaletą jest to, że wreszcie jest sucho, bo na zewnątrz wciąż nieprzerwanie pada.

Pokój w stylu japońskim z tatami, futonami, kimonami do spania IMG_5727 , niskim stolikiem i poduszkami zamiast krzeseł. Standard chyba dość niski, choć nie spaliśmy wcześniej w japońskim hotelu więc trudno porównać. Rozwieszamy po całym pokoju mokre ubrania, jemy, słuchamy jak wciąż pada za oknem i wypoczywamy, bo strasznie się dzisiaj zmęczyliśmy, choć przejechaliśmy niecałe 50km.

Idziemy do łaźni. Łaźnia wypasiona, oczywiście w stylu japońskim, czyli prysznice i krany ze stołeczkami, ogromna wanna z gorącą wodą do wylegiwania się, druga na zewnątrz budynku, w ogródku, szampony, mydła, suszarka, patyczki do uszu - wszystko co konieczne. No i oczywiście podział na łaźnię męską i żeńską. Mydlimy się po kilka razy, spłukujemy, leżymy w wannach, jest super, czysto, ciepło, przyjemnie. Leżę w wannie z jakąś Japonką, która wcześniej myła się w ten sposób, że wodę z kranu nalewała do miseczki i polewała się tą wodą z miski zamiast bezpośrednio skorzystać z prysznica - ale co kraj to obyczaj. Niestety Japonka prawie nic nie mówi po angielsku, więc konwersacja ogranicza się do tego skąd jestem, co robię w Japonii i jak długo zostanę.

Za to Pawłowi trafiło się dużo lepiej, bo leży w wannie z gajdzinem z Anglii, który uczy w Japonii angielskiego. Mówi, że jest tu duże zapotrzebowanie na nauczycieli angielskiego. Podoba mu się w Japonii i podobnie jak my twierdzi, że wcale nie jest drogo, mówi, że w Anglii jest drożej. Zna już 700 znaków, ale potrafi je tylko czytać, nie potrafi pisać i wystarcza to, żeby czytać gazety. Podobno Japończykom generalnie wystarczają 2tys. Znaków. Mówi, że aby na komputerze napisać coś w kanji trzeba napisać dane słowo alfabetem łacińskim według wymowy danego słowa po angielsku, a potem komputer zamienia to na znaki kanji. Jest też jakiś sposób dla osób, które nie potrafią transkrybować na angielski. Polega to używaniu jakichś kombinacji klawiszy, ale Anglik nie wie dokładnie jak to działa. Uważa podobnie jak my, że te wszystkie znaczki to straszne utrudnienie i nauka ich pochłania Japończykom zbyt dużo czasu i energii. Mówi też, że są książki tylko w hiraganie, albo w kanji z jednoczesnym zapisem również w hiraganie, więc pewnie wszystko lub prawie wszystko da się zapisać w hiraganie liczącej tylko ok. 30 znaków. Na łazienkowo-kapciowe zwyczaje patrzy tak jak my, uważa je za mało higieniczne. W hotelu zarówno w łaźni, jak i w łazience koło pokoju i w ubikacji stoją kapcie do założenia, ale nie korzystamy.

49km śr.10,3km/h max44km/h

 26 VIII

Całą noc padało, co i raz zrywała się potężniejsza ulewa. Futon jest prawie tak twardy, jak nienapompowana mata, więc co chwilę budzę się przekręcając z boku na bok. Kimono do spania też jest do kitu, bo się rozchyla i jest zimno. Większość tych japońskich zwyczajów (kapcie, buty, siedzenie i spanie na podłodze, pałeczki, kimona) jest męcząca i mało praktyczna i ma pewnie korzenie w biedzie, gdy ludzi nie było stać na łóżka czy krzesła.

Budzimy się o 6.00 - pada. Około 6.30 przestaje padać i wtedy okazuje się, że z okna mamy widok na góry, których wczoraj nie mieliśmy szansy zobaczyć. Nie pada już od pół godziny, ale wolimy się nie wyrywać i czekamy aż taka pogoda się utrwali.

Wyjrzało słońce i o 9.00 ruszamy. Jedziemy do miasta oglądać świątynie i chramy. Wszystkie zabytki wyglądają imponująco, więc kupujemy bilety po 1000Y na całość kompleksu i zwiedzamy. Wszystkie świątynie bogato zdobione, złote, czerwone, bardzo kolorowe z mnóstwem rzeźbionych detali IMG_5756 IMG_5802 IMG_5829 pano_5735 pano_5745 pano_5774 pano_5811 pano_5815. Można też zwiedzć wnętrza, tylko nie wszędzie wolno robić zdjęcia. Praktycznie nie ma żadnych informacji po angielsku oprócz "Please, take off your shoes" i "No photographing", a gajdzinów trochę tu łazi.

Po zwiedzaniu jedziemy do sklepu. Wreszcie widać góry i widać, jak ładnie położone jest miasto. Samo miasto, jak na Japonię również dość ładne. Nie ma ruder, złomowisk, jest sporo ładnych domów.

Mamy jeszcze kilka dni, więc nie jedziemy prosto na lotnisko tylko skręcamy w 120 i jedziemy w góry. Droga rozwidla się na dwie, obie są jednokierunkowe i tworzą pętlę. Wspinamy się, jest bardzo przyjemnie, bo nie ma upału. Poznikały wczorajsze chmury i wreszcie można podziwiać widoki, a jest co. Wszędzie stoją tablice, żeby nie karmić małp, ale niestety nie widzimy dzisiaj ani jednej małpy. Może dlatego, że dość duży ruch na drodze. Dobrze, że droga jest jednokierunkowa, więc nie jest to takie uciążliwe. Na końcówce podjazdu jest prawie kilometrowy tunel, a za tunelem jesteśmy na wysokości 1300m.

Teraz krótki zjazd do jeziora. Jezioro i okolice mocno turystyczne, obudowane hotelami i knajpami, ale nawet nie wygląda to badziewnie z wyjątkiem plastikowych łabędzi do pływania. Nad jeziorem nie ma szans na spanie w namiocie. Tzn. miejsce to nawet by było tylko w okół jeziora biegnie ścieżka, którą wciąż spacerują ludzie, a jutro pewnie już od 5.00 rano zaczną biegać.

Objeżdżamy więc jezioro i skręcamy w góry. Zaczyna kropić, niezbyt mocno, ale nie wiadomo jak to się rozwinie, poza tym jest już po 17, skręcamy więc przy pierwszej okazji w las i rozbijamy się pod jakąś budą IMG_5881 , z której śmierdzi onsenem, czyli zgniłymi jajami, a jak zawieje w naszą stronę, to śmierdzi nam też w namiocie.

33km śr.9,8km/h max.45km/h

 27 VIII

Pobudka o 4.30, bo przed nami góry, a chcielibyśmy podjechać dzisiaj jak najbliżej Tokio. Z rana zimno, trzeba nawet założyć długie spodnie i polary.

Najpierw płasko, jedziemy przez mokradła, nad którymi snują się o świcie malownicze mgły. Pięciosarnia rodzinka pasie się przy drodze pano_5901 IMG_5907 i nawet wcale się nas nie boi. Mimo, że zaczynamy się wspinać, wciąż dość chłodno, słońca nie ma.

Wreszcie wdrapaliśmy się na przełęcz Konsei (1834m), teraz tunel i w dół. Na dole robi się ciepło. Zatrzymujemy się na obiad w mieście, jemy przy stolikach w małym parku i podchodzi jakaś kobieta i daje nam dwa pomidory. Jedziemy jeszcze parę kilometrów i znów skręcamy w góry najpierw w 267, potem w 62. Znowu zdobywamy jakąś przełęcz, a potem w dół i to już prawdopodobnie ostatni zjazd na tej wycieczce. Droga 62 bardzo fajna, po górach, ruch nieduży, ale potem wdpadamy na 122 i tu ruch jest już duży. Chodniki w miastach raczej nie nadaja się do jazdy z sakwami, choć tam, gdzie są centra handlowe, to i chodniki są dużo lepsze, szersze i asfaltowe.

Jesteśmy jakieś 10km przed Ashikaga i przejeżdżamy obok parku, więc postanawiamy zobaczyć, czy nie znajdzie się tu jakieś spanie.. W parku jest woda, więc można się odświeżyć. Wokół parku ciągnie się wysoki wał, na który wchodzimy, żeby zobaczyć, co się za nim kryje. Gdy wchodzimy na wał, wypada na nas banda psów w obrożach i wygląda jakby ktoś ich na nas wypuścił. Nic nam nie robią, ale trochę się przestraszyliśmy. Oglądamy park, miejsce by było, ale niezbyt ukryte. Do tego po parku kręci się jakiś miejscowy żul, który zagaduje nas. Rozumiemy, że widzi, że szukamy miejsca pod namiot, coś długo opowiada, ale rozumiemy tylko, że w tento OK, a bez tento to nie OK, bo wypuszczają psy na homeless.

Spanie w parku mi się nie podoba, nie wiadomo, czy napotkany żul jest jedynym w okolicy, w dodatku te psy, które nie wiadomo kto wypuścił, jedziemy więc dalej obejrzeć górę i las na górze. Kilka prób i wreszcie znajdujemy drogę, która prowadzi pod górę na cmentarz. Droga się kończy i w tym miejscu się rozbijamy. Nawet niezła miejscówka, z widokiem na miasto i góry.

108km śr.14,9km/h max.51,5km/h

 28 VIII

Pobudka po 5.00. W nocy prawie cały czas padało, aż przesiąkła podłoga namiotu. Rano jedziemy do parku, znów łażą te same psy, co wczoraj i chyba jakiś stały mieszkaniec parku przyszedł z garami do wody.

Jedziemy cały czas 50. Nie jest fajnie, bo droga prowadzi przez niekończące się malle, industrial, brud i badziewie, ale za to jest wygodny, szeroki chodnik. Leży na nim trochę brudów i po kolei, najpierw Paweł, potem ja dziurawimy dętki.

Dzisiaj rozwywamy się w mallach, w pierwszym jemy drugie śniadanie, a w drugim obiad. Na obiad kupiliśmy pierożki i naleśniki z różnym nadzieniem. Nawet smaczne, tylko wszystko strasznie tłuste, bo smażone. Prócz tego kupujemy wielką michę gęstej zupy z makaronem sobo, warzywami i grzybami - bardzo dobra i sycąca. Patrzyliśmy jak taką zupę jedzą Japończycy. Potrzebne są im i pałeczki i łyżka. Łyżką wypijają płyn, ale też na łyżkę nakładają sobie pałeczkami makaron.

Ruszamy dalej w drogę i z drogi 50 skręcamy na południe w 303, a potem 15. Teraz jedziemy przez niekończące się miasta, podobnie jak w Stanach, tylko brzydziej pano_5958 pano_5961 pano_5983. To jak wygląda dom i podwórko zdaje się Japończyków niewiele obchodzić. Za to fury mają bardzo błyszczące i wypucowane. Samochody w Stanach są bardzo często brudne, pordzewiałe, tu próbowaliśmy znaleźć samochód osobowy, który byłby chociaż trochę brudny - nic z tego, wszystko świeci i błyszczy. Za to domy mogą stać na podwórku zalanym brudnym, krzywym asfaltem lub kamieniami, pod chałupą może leżeć kupa badziewia i bałaganu.

Dziś śpimy gdzieś przy drodze 294, nad rzeką, ale zabetonowaną, więc dojścia do wody nie ma.

70km śr14,4km/h max.30km/h

 29 VIII

Ostatni dzień w drodze. Dziś dojedziemy na lotnisko. Badziew, gorąco, jedno miasto za drugim. Zupełnie niefajnie.

Po południu docieramy na lotnisko. Idziemy jeszcze upewnić się, czy możemy lecieć z niezapakowanymi rowerami, oglądamy też przy okazji drogę, którą jutro będziemy musieli przyjechać na lotnisko i zawracamy, żeby kilka kilometrów dalej rozbić się nad rzeką z widokiem na wielkie lądujące samoloty IMG_5997 .

103km śr.14,6km/h max.30km/h

 30 VIII

Na lotnisku na szczęście nie ma przykrych niespodzianek. Rzeczywiście w ogóle nie musimy w nic pakować rowerów, opłata za rower też się zgadza, jest taka sama jak w drodze do Japonii. Samolot Swissa tak samo wypasiony, jak poprzednio. Każdy ma swój telewizorek i może wybierać, co chce ogądać.

Po wylądowaniu w Polsce, jak zwykle znowu dostajemy polską rzeczywistością w łeb. Żadna taksówka nie chce nas zabrać z niespakowanymi rowerami. Wreszcie w którejś z kolei korporacji potwierdzają, że wezmą, ale przyjeżdża Szanowny Pan Kierowca, rzuca okiem i burczy, że dla niego to żaden interes, bo on sobie samochód pobrudzi i to mu się nie kalkuluje. Sterczymy pod lotniskiem prawie 2h zanim wreszcie udaje nam się znaleźć samochód, który nas zabierze.

7km


Zdjęcia  Strona główna
Free Web Hosting