Zdjęcia  Strona główna
8.07 sobota

Pobudka o 4.30, o 5.30 taksówka. Taksówkarz z Sawy, pachnący w przeciwieństwie do zeszłorocznego z Wawy. Na drodze pusto i wbrew artykułom z "Wyborczej" na lotnisku również, więc bez sensu przyjechaliśmy tak wcześnie, do odlotu jeszcze prawie 2h, ale od kilku dni straszyli strajkami w Locie. Za rowery nie dopłacamy, choć wymiary przekraczają dopuszczalny rozmiar przewożonego bagażu. Nawet ich nie ważą, pytają tylko, czy wiemy ile ważą. Mówimy, że 19 i 21kg, bo zważyliśmy w domu. Ważą natomiast torbę - równo 23kg, czyli dopuszczalne maksimum i worek - 4,8kg. Do tego udając, że oznakowują bagaż podręczny, ważą również sakwy, które bierzemy do samolotu - razem 11,8kg. Limit wynosi 2x5kg, ale problemów nie robią. Zresztą mnóstwo ludzi wnosi na pokład wielkie plecaki i po kilka tobołów.

2,5h i jesteśmy na Heathrow, gdzie czeka nas kolejne 2h czekania. Do samolotu wsiadamy z dużym opóźnieniem, które potem jeszcze się powiększa. Wreszcie kołujemy na pas, krążymy, krążymy, ustawiamy się w kolejce, w końcu słyszymy komunikat, że ktoś się źle poczuł i wracamy do bramki. Po wysadzeniu pasażera trzeba było również znaleźć jego bagaż, ponownie nabrać paliwa i znowu do kolejki na pasie startowym. Wszystko razem dało 2h opóźnienia, ale zapewniali nas, że z przesiadką nie będzie problemu.

W samolocie United każdy ma swój telewizorek, ale dużo słabszy niż w zeszłym roku w Swissie i nie można samemu wybierać filmu, cofać, zatrzymywać, tylko leci to samo u wszystkich, choć jest kilka kanałów i można wybrać, co się chce oglądać.

Po wylądowaniu mamy tylko kilkanaście minut do następnego lotu i oczywiście nie zdążamy. Najpierw wielka kolejka do celnika. Trafiamy do Chińczyka, który kiepsko mówi po angielsku, a jeszcze słabiej pisze. Na formularzu nie wypełniamy pola "Adres w USA" i mówimy, że będziemy jeździć rowerem, ale Chińczyk upiera się, że adres musi być. W końcu rezygnuje i pisze biking from Phoenix to Denver, pytając nas How to spell Phoenix?. Pomagamy mu wszystko zapisać i przechodzimy do kolejnego etapu, czyli identyfikacji odcisków palców i robienia zdjęcia. Dalej odbiór bagażu, deklaracja celna i ponowne nadanie bagażu. Nie ma mowy, żeby się zmieścić w kilkunastu minutach, więc możemy się pożegnać z naszą przesiadką. Idziemy więc do Reacommodation, gdzie kolejny Chińczyk mówi, że i tak dzisiaj już nie dotrzemy do Phoenix i będziemy musieli gdzieś po drodze przenocować, więc możemy to zrobić tutaj, w Dulles, a jutro rano polecimy dalej. Nawet się nam to podoba, bo będzie można wygodnie odespać długą podróż i zmianę czasu. Niestety nie wszystko idzie tak gładko, ponieważ okazuje się, że nie ma jutro rano bezpośredniego lotu do Phoenix i będziemy lecieć z przesiadką w Los Angeles, a na miejsce przylecimy dopiero o 13.00. Za to dostajemy jeszcze vouchery na kolacje i śniadanie i udajemy się do hotelu.

Na lotnisku usiłujemy dowiedzieć się skąd odjeżdżają shuttles do hotelu, ale ciężko znaleźć kogoś z obsługi, kto mówiłby dobrze po angielsku. Problemy językowe mamy prawie takie same, jak w zeszłym roku w Japonii. Wszędzie pracują Hindusi, Latynosi, Chińczycy, którym porozumiewanie się po angielsku nie przychodzi łatwo. W końcu trafiamy na białego, który dokładnie i sprawnie objaśnia drogę.

Wsiadamy do busika, który zabiera nas do hotelu Hyatt. Pokój jak pokój, ale jest łazienka, więc wreszcie można się umyć i wielkie łóżko szerokie na 180cm. Łóżko jest typowo amerykańskie i średnio wygodne, bo zbyt miękkie. Do tego zimno w pokoju, podobnie jak i w samolocie i na lotnisku i w samochodzie. Przykręcenie klimatyzacji niewiele daje. Na zewnątrz jest prawie 30 stopni, ale nam się wydaje, że przyjechaliśmy tu chłodną jesienią.

Kolacyjny voucher opiewa na 16$ (no gratuity included), ale w hotelowej restauracji mało co można kupić za taką sumę. Jest sałatka z kurczaka za 15$ i z łososia za 16$. Niby 31$, ale plus 4,60$ za service i dolar z kawałkiem podatku, który jak to zwykle w Stanach nie jest uwzględniony w cenie. Na śniadanie mamy vouchery po 8$, a więc zjemy raczej na lotnisku, bo w hotelu pokrojony grejprut kosztuje 6$ plus service charge plus tax.

9.07 niedziela

Jak dobrze, że można się porządnie umyć i wyspać mimo dmuchającej w twarz klimatyzacji. Wstajemy o 5.00, bo o 6.45 mamy autobus na lotnisko.

Na lotnisku kocioł, Meksyk i Sajgon w jednym. Nie mamy karty pokładowej, a do odprawy gigantyczna kolejka na kilkaset osób. Ponieważ mamy tylko bagaż podręczny, próbujemy skorzystać z automatów wydających karty pokładowe, niestety komputer nie potrafi zidentyfikować naszych paszportów, mamy tylko jedną kartę kredytową (choć wątpię czy by zadziałała) i nie potrafimy znaleźć na bilecie żadnego confirmation number. Jakiś młody chłoptaś z obsługi koniecznie chce nam pomóc i to, że kompletnie nie wie jak wcale mu nie przeszkadza. Idziemy szukać jakiegoś pracownika w białej koszuli, bo ci zwykle są bardziej kompetentni. Wreszcie wiemy który to jest confirmation number i ja idę z powrotem do komputerów, a Paweł na wszelki wypadek ustawia się na końcu kilkusetmetrowej kolejki.

Niestety nie udaje mi się z komputerami, ponieważ pojawia się komunikat, że due to itinerary changes nie da się. Idę więc na koniec kolejki i tam wyławia nas ten sam Murzyn, który wskazał nam numer na bilecie i mówi, że jeśli jesteśmy bez bagażu, to możemy iść do okienka Additional Services, gdzie stoi tylko kilka osób. Tam dostajemy wreszcie karty pokładowe i idziemy do kontroli, ale po drodze zauważamy, że dostaliśmy karty tylko do LA, a do Phoenix już nie. Zostaliśmy więc bez karty do Phoenix i bez biletu. Wracamy do okienka, gdzie urzędujący Murzyn się obraził: You din't tell me. Minuty biegną, kolejna kolejka, kolejna kontrola, przejazd autobusem do bramek, gdzie docieramy na 10 minut przed startem. Oczywiście nie zdążyliśmy nawet nic zjeść. Przy bramce mówią nam, że nie możemy sprawdzić, czy bagaż został załadowany, co jest oczywiście bzdurą, ale przecież nie zmusimy ich, żeby wstukali numery do komputera.

Lot do LA trwa ponad 4,5h i przez cały ten czas dali nam tylko malutkie herbatniki i picie. Jest widno, więc z góry możemy oglądać kaniony i pustynie, a także smog nad LA FOTO IMG_1200. W LA dowiadujemy się wreszcie, że moje bagaże są w LA, a Pawła w już w Phoenix. Na lotnisku możemy też wreszcie zrealizować nasze vouchery, za które kupujemy wielkie kanapki. W dwóch knajpach spotykamy pracujących tam Polaków.

Lot do Phoenix to tylko 1h malutkim samolocikiem. A w Phoenix niespodzianka - bagaże czekają już na nas ustawione gdzieś w kącie pod ścianą, całość musiała przyjechać przed nami. Prawie nie ma żadnych strat, jedynie jedna klamka hamulcowa w Pawła rowerze jest zgięta, ale United nie ponosi żadnej odpowiedzialności za zniszczenia, jedynie za zagubienie bagażu.

Szykujemy rowery i ruszamy w głąb pieca - 43 stopnie, upał przeraźliwy. Wyjeżdżamy z lotniska szeroką, rozgrzaną drogą 202. Ruch duży więc jedzie się kiepsko, ale po kilku kilometrach zjeżdżamy w stronę Scottsdale i jedziemy drogami o minimalnym ruchu. Natomiast temperatura nic nie odpuszcza. Robi mi się słabo, serce łomocze, więc po kilkunastu kilometrach zatrzymujemy się w parku, gdzie jest łazienka i trochę cienia. Zmoczyliśmy koszulki, twarze i głowy pod kranem z zimną wodą, napiliśmy się, odpoczęliśmy i pomogło.

Trochę gubimy się w mieście, bo nie mamy dokładnej mapy, a na dodatek próbujemy znaleźć jakiś sklep rowerowy, żeby kupić klamki, no i jakiś supermarket z jedzeniem. Wciąż gorąco, ale odpoczynek pomógł i jedzie się już znacznie lepiej. Wstępujemy do supermarketu, mijamy kolejne malle, ale sklep sportowy w jednym z nich już zamknięty, dziś niedziela. Wciąż nie możemy wyjechać z miasta, ciągnie się przez wiele kilometrów, składa się głównie z gated communities. Wygląda to wszystko dość bogato, bardzo zadbanie, dość ładnie FOTO pano_0001 FOTO IMG_1201 FOTO IMG_1202. Przed jednym z malli pytamy pracownika, czy sądzi, że możemy zostawić przed sklepem obładowane rowery, mówi, że tak, tu nie Phoenix, tu Scottsdale.

Koło 20.00 ściemnia się i potem jedziemy już zupełnie po ciemku, bo nigdzie nie można znaleźć nic do spania. Pojechaliśmy nad jakiś akwedukt, ale wszystko szczelnie pogrodzone. Znajdujemy jakiś park, ale można w nim przebywać tylko do 22.30, ale za to jest łazienka i stoliki. Kawałek za parkiem znajdujemy miejscówkę wśród kaktusów, w dołku, więc nie widać nas. W dalszym ciągu ciepło, wieczorem 36 stopni, rano 26. Śpi się niewygodnie, ciągle się wiercimy i budzimy, od 3.30 praktycznie już nie śpimy i przed 5.00 zaczynamy się pakować. Jedziemy z powrotem do parku na śniadanie. Spod kół uciekają wszechobecne króliki i jaszczurki.

49km śr.15,7km/h max.31km/h

10.07 poniedziałek

Ten fragment został spisany dopiero we wtorek, bo w poniedziałek nie miałam siły. Gdy tylko rozłożyliśmy namiot, padłam na matę i natychmiast zasnęłam, nawet nie myjąc wcześniej zębów. Paweł jeszcze się kręcił po namiocie, ale ja byłam jak nieżywa i spałam jak kamień, dopóki nie obudził mnie chłód, aż trzeba było wejść do śpiwora i księżyc, który zaczął lampić po oczach. Świecił tak jasno, zresztą tak jak i wczoraj, że można by w tym świetle czytać książkę w namiocie, co o tyle prostsze, że namiot oczywiście bez narzuconego tropiku, bo było zbyt gorąco, żeby go zakładać.

Ze Scottsdale wyjeżdżamy 87 North i pniemy się od razu pod górę, najpierw łagodniej, potem stromo. Upał niemiłosierny 38-41 stopni. Mapa mówi, że przejeżdżamy przez jakiś forest, tylko nie wspomina, że to las... kaktusów FOTO IMG_1222 FOTO pano_0004 więc na cień nie ma co liczyć. Upał, podjazdy i jeszcze całkowity brak adaptacji do takiego klimatu sprawiają, że dosłownie co 2km padamy na twarz i musimy się zatrzymać. Gdy dwa razy znajdujemy cień pod wiaduktem, robimy dłuższe postoje, ale nawet nie ma na czym usiąść. Wprost na ziemi trochę strach, bo skorpiony, grzechotniki, tarantule i inne pająki. Upał nie pozwala cieszyć się widokami i nawet zdjęć nie chce się robić. Ale kaktusy są fajne, olbrzymie, niektóre kwitnące, do tego również kwitnące wielkie agawy i juki FOTO IMG_1220 Nad głowiami krążą wielkie ptaszyska, wyglądają jakby czekały, kiedy padniemy po raz kolejny i już się nie podniesiemy. Ruch uliczny i droga bardzo przyzwoite. Ruch umiarkowany, jezdnia w przeciwną stronę idzie praktycznie przez cały czas zupełnie gdzie indziej, więc jest i mniej samochodów i ciszej. My mamy do dyspozycji szerokie, wygodne pobocze, więc nie jest źle.

Nie dość, że upał to i woda się nam kończy. Drogowskazy wskazują, że gdzieś w połowie drogi do Payson będzie Sunflower, więc mamy nadzieję na jakąś wodę. Po drodze mijamy wiele rzek, ale bez kropli wody. Widać, że są dni, gdy cała okolica spływa wodą, bo w piachu i skale wydrążone są liczne kanały i kanaliki, ale teraz panuje kompletna susza.

W Sunflower roślinność jest dużo bardziej zielona. Z daleka widzimy zielony pas drzew i krzaków, który zwykle oznacza rzekę. Jedziemy pełni nadziei, ale ta rzeka także sucha. Skręcamy z głównej drogi do Sunflower i zachodzimy do jakiegoś domu poprosić o wodę. Otwiera miła kobieta, dom w środku typowo amerykański - junk taki, że nie wiadomo, jak w góle można mieszkać w takim bałaganie. Kobieta opowiada, że przeprowadziła się tutaj z Alaski, za mężem. Wodę mają ze studni i wyjaśnia się zagadka bujniejszej roślinności - w ziemi jest dużo wody.

Kobieta mówi, że zamiast wracać na 87 lepiej pojechać dalej drogą przez Sunflower, jest to old highway. Po drodze będą barykady, ale da się je przejść. Obiecuje też, że tędy będzie trochę chłodniej. Robimy jak mówi. Są trzy barykady do przejścia lub ominięcia. Rzeczywiście trochę chłodniej niż na 87 (35-36 stopni) i powiewa lekki wiaterek. Po drodze spotykamy jeszcze bazę strażaków lub rangerów, od których dostajemy kilka butelek wody. Droga po jakichś 11km wraca do 87, gdzie czeka nas w nagrodę ostry, 7-kilometrowy zjazd. Zakrętów mało, a jeśli są, to łagodne, asfalt bardzo dobry. Myślę, że spokojnie można by rozpędzić się do 80km/h, ale przy 62,5km/h obawa bierze górę. Potem jeszcze trochę pod górę i znowu w dół.

Jesteśmy tak wykończeni, że choć jeszcze przez co najmniej godzinę będzie widno i temperatura jest już dużo znośniejsza, nie mamy siły dalej jechać. Zjeżdżamy w bok pieszczystą drogą między kaktusy i kłujące krzaki, rozbijamy namiot i natychmiast zasypiam. Szczęśliwie kilka kilometrów wcześniej mijamy rzeczkę, którą na kilkudziesięciu metrach płynie trochę wody. Woda zimna, przyjemna, można się wypluskać.

89km śr.13km/h max.62,5km/h

11.07 wtorek

Budzimy się po 4.00, około 4.30 zaczynamy wstawać. W nocy było na tyle chłodno, że wleźliśmy do śpiworów, o 4.30 jest 19 stopni. Rano jeszcze daje się jechać, upał nie jest taki straszny, a słońce jest dość nisko, więc często chowa się za górkami. Kilka kilometrów od naszego obozowiska jest rest stop z wodą i łazienkami. Im później, tym cieplej, ale temperatura dzisiaj nie osiąga wczorajszych rekordów. Jest maksymalnie 36 stopni, choć przez większość czasu "tylko" 32-33, co naprawdę robi kolosalną różnicę. Nie jest najłatwiej, ale przynajmniej nie padamy na nosy i nie jest nam niedobrze. Roślinność też dużo bujniejsza, najpierw wątłe drzewka i krzaczki, potem okazałe sosny.

Payson leży na wysokości 5000 stóp i jest całkiem spore. Temperatura w mieście znośna, prawdopodobnie ze względu na wysokość. Robimy zakupy, a jesteśmy strasznie wygłodzeni, bo wczoraj z powodu upału prawie nic nie jedliśmy. Rzucamy się na kurczaka z sałatką ziemniaczaną a na deser truskawki. Truskawki są inne niż u nas, bardzo twarde, w samym środku białe, ale dobre. Potem jeszcze zaglądamy do biblioteki i wyjeżdżamy z miasta drogą 87. Najpierw w dół, ale wiemy, że zaraz będziemy podjeżdżać na wysokie klify, które widzieliśmy zjeżdżając do miasta.

Droga znacznie gorsza niż wczoraj, po jednym pasie w każdą stronę i brak pobocza. Ruch dość umiarkowany, ale jest kłopot, gdy ktoś nas chce wyprzedzić, tak jest wąsko. Jednak od Strawberry ruch prawie kompletnie zamiera. W Pine znów zaglądamy do biblioteki. Cały czas wspinamy się, tylko niestety za każdym razem trzeba bez sensu zjechać do takiego miasteczka, żeby potem na nowo się wsrapywać. Podjazd zdaje się nie mieć końca (w sumie ok. 40km).

Na górze Paweł chce jechać jeszcze pod górę i uderzyć w nieasfaltową Rim Road wzdłuż klifów. Jedziemy kawałek, w bok odchodzą tylko drogi do lasu, po drodze mijamy stado wielkich ptaków krążących nad trupem jakiegoś zwierzęcia. Przy jednej z dróg do lasu jest tabliczka, że to droga, której szukamy. Wjeżdżamy, ale po kilkudziesięciu metrach droga zamienia się w krzaki, więc zawracamy i skręcamy w 260. Teraz mamy generalnie w dół, ale niestety po pagórach. Po którymś pagórze nie mam już siły i skręcamy do lasu na nocleg. Sosnowy las, jak wszystko w okolicy, przeraźliwie suchy. Temperatura bardzo znośna - 26 stopni.

99,87km śr.12,1km/h max.53km/h

12.07 środa

W nocy zrobiło się na tyle zimno, że ranem założyliśmy długie spodnie i długi rękaw. Na termometrze 14 stopni. Droga do Camp Verde to lekkie pagórki i szaleńczy zjazd. Temperatura oczywiście szybko rośnie i musimy się rozebrać. Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie, duże sosny zmieniają się w nieduże krzaki, a potem w pustynię. Zjazd do Camp Verde długi, ruch na drodze mały, łagodne zakręty, więc spokojnie można jechać ponad 50km/h i dlatego o 9.30 mamy już za sobą 50km.

W Camp Verde jest rzeka! Mokra! Nad rzeką pasą się 3 niewystraszone sarny. Moczymy się i chłodzimy, a potem do sklepu na kurczaka. W mieście upał rozwija się na całego, jest już 38 stopni, ale temperatura wzrośnie dziś jeszcze do 40,7. Poza rzeką w mieście piach, upał i susza FOTO IMG_1313.

Za miastem jedziemy drogą 260 przez suchą pustynię, ale nawet porządnych kaktusów nie ma, tylko małe, doniczkowe. Temperatura cały czas 37-40 stopni. Mijamy po drodze safari Out of Africa, ale ponieważ trzeba zjechać do niego szutrową drogą w takim upale, to nie mamy na to sił. Na szczęście góry nie są jakieś ogromne, jedziemy po płaskich pagórach. Poza tym na niebie pojawiają się białe baranki, które od czasu do czasu skutecznie przesłaniają słońce i wtedy jest "tylko" 37 stopni.

Wreszcie pojawia się Red Rock - piękne czerwone skały znane z westernów FOTO pano_0027. Podjeżdżamy bliżej i skręcamy w prawo w Red Rock Loop Road. Bardzo dobra decyzja, droga ma ok. 12km, na środkowym odcinku jest szutrowa FOTO pano_0028 FOTO pano_0030 FOTO IMG_1347, ruch mały, po drodze oglądamy Cathedral Rock.

Potem znów wyjeżdżamy na 89A i do miasta. Miasto ładne FOTO IMG_1376, nawet McDonaldowi nie pozwolili wywiesić złotych łuków. Miasto otaczają skały, o tej porze dnia oświetlone na krwisto. Idziemy to Safewaya, gdzie klimatyzacja stawia nas trochę na nogi i po dłuższym postoju wyjeżdżamy z miasta i wjeżdżamy do kanionu Oak Creek, gdzie po kilku kilometrach rozbijamy się na tle czerwonokrwistych skał. Zanim jednak zdążyliśmy zrobić zdjęcie namiotu, słońce zaszło za górę i efekt znikł. Niestety trochę widać nas z drogi, szczególnie, gdy kręcimy się jeszcze wokół namiotu, szykując do snu i jakaś kobieta zatrzymuje się i mówi, że ponieważ ostatnio są pożary, to nie można kempingować na dziko i że do kempingu mamy 5 mil. Tylko, że jest to 5mil pod górę, po ciemku, w kanionie wąską drogą bez pobocza. Tak naprawdę, to nie bardzo mamy wybór. Narzucamy tropik, żeby mniej nas było widać, zresztą za chwilę będzie już kompletnie ciemno. Wstajemy po 4.00, żeby wcześnie zwinąć obóz i o tej porze jest już 20 stopni.

120km śr. 16,5km/h max. 60,5km/h

13.07 czwartek

Zaczynamy się zwijać po 4.00, księżyc oświetla obozowisko, a za chwilę robi się zupełnie widno. Cała droga w kanionie (ok.20km przebiega w przyjemnej temperaturze 18 stopni, bo dzięki wysokim skałom słońce nie wdziera się do kanionu. W południowej części kanionu wszystkie rest stopy, parkingi, kempingi zamknięte z powodu zagrożenia pożarem, więc i tak nie mielibyśmy gdzie spać wczoraj. W części północnej, bardziej zielonej, mniej skalistej parkingi są już dostępne.

Droga bardzo fajna, choć cały czas mamy pod górę, bo jedziemy w górę rzeki, a na końcu czeka nas jeszcze stromy wyjazd z kanionu (wysokość ok. 6500 stóp). Na górze niestety czeka już na nas słońce i upał i przymusowy postój w tym upale na załatanie tylnego koła Pawła.

Flagstaff jest na wysokości 7000 stóp. Miasto typowo amerykańskie - gdzie się nie rozejrzeć pełno samochodów, asfaltu, gorąco, dużo Latynosów i po raz pierwszy w tym roku widzimy Murzynów. Jedziemy na spore zakupy do Safewaya, bo pewnie nieprędko znajdziemy kolejny supermarket. Nabieramy dużo wody i ruszamy drogą 180.




17.07 poniedziałek

Rano wysyłam paczkę do Polski (22,70$). Paczka popłynie oceanem, ponieważ chcę, żeby dojechała już po naszym powrocie. Podobno ma iść 4-6 tyg., w rzeczywistości szła bite 2 miesiące.

Zamawiam taksówkę do Wielkiego Kanionu i wymeldowujemy się z hotelu. Przy wymeldowywaniu się okazuje się, że pierwszą noc owszem policzyli po 50$+tax, tak jak poinformowano nas w szpitalu, ale kolejna noc kosztowała już 98$, a następna 74$. Mówię, że gdy przedłużaliśmy pobyt, nikt nie poinformował nas, że kolejne noce będą inaczej kosztować i że zostaliśmy skierowani ze szpitala i dla pacjentów miało być taniej. Bez żadnej dyskusji zmieniono nam rachunek i w efekcie razem z rozmowiami telefonicznymi i podatkiem zapłaciliśmy 171$.

Przyjeżdża taksówka, znowu osobowa, ale tym razem się nie dziwimy. Rowery i część bagażu włażą do bagażnika, kierowca przypina je gumą i jedziemy. Tym razem taksówka z klimatyzacją i dobrze, bo droga dość długa, a temperatura oczywiście wysoka. Znów jedziemy drogą 180, tym razem samochodem. Sosnowy las zmienia się w pojedyncze drzewa i suche trawy. Kierowca inkasuje 100$ i wysadza nas na parkingu tuż przed wjazdem do parku.

Przy wjeździe do parku kupujemy pass na dwie osoby do wszystkich parków narodowych za 50$ i powoli jedziemy rowerami. Do pierwszego widoku mamy prawie 10km, ale za to widok naprawdę porządny FOTO IMG_1482, choć Pawła trochę rozczarowuje, mówi, że spodziewał się czegoś bardziej zapierającego dech w piersiach. Jedziemy kawałek wzdłuż kanionu, a potem na kemping (12$), gdzie zostawiamy toboły i już na pustych rowerach pędzimy z powrotem na Rim Trail oglądać i fotografować FOTO pano_0060 FOTO pano_0061 FOTO pano_0063. Temperatura całkiem przyjemna 26-27 stopni, pochmurzyło się, więc dlatego chłodniej, ale i widoki przez to słabsze. Na skałach siedzą kondory z łysymi głowami FOTO IMG_1516, a nasza lunetka niestety w okruchach. Paweł robi się jednak dość szybko senny, więc wracamy na kemping.

Potem ja sama jadę dalej wzdłuż kanionu, na zachód, drogą zamkniętą dla samochodów, po której jeżdżą tylko parkowe autobusy. Jest niesamowicie, pusto, od czasu do czasu przejeżdża autobus z turystami, a poza tym jadę sama przez las, po prawo od czasu do czasu pojawia się kanion, zajeżdżam na kolejne punkty widokowe, z niektórych widać rzekę daleko w dole FOTO pano_0082. Z kempingu do samego końca drogi jest ok. 20km. Z powrotem wsiadam do autobusu, a rower ładuję na bagażnik z przodu. Autobus nie jedzie do samego kempingu, trzeba przejechać jeszcze kilka kilometrów. Po drodze mijam dwie pasące się sarenki i wstępuję do sklepu po zakupy.

Nie było mnie jakieś 2h 15min, jeszcze jest widno, ale Paweł się drze, że za długo i że nie wiedział, gdzie jestem, bo oczywiście łączność radyjkowa dość szybko zamarła.

17km wspólnie, ja w sumie 41km

18.07 wtorek

Nastawiłam budzik, żeby obejrzeć wschód słońca nad kanionem o 5.15, ale guzik, bo niebo zachmurzone. W nocy nawet padało, trochę grzmiało i błyskało. Mimio wszystko wygrzebałam się z namiotu i pojechałam nad kanion. Wschodu nie było, za to gdy siedziałam na kamieniu, przemknęło koło mnie jakieś grube, włochate zwierzę. Las i ścieżka wzdłuż krawędzi kanionu były o tej porze puste. Wokół cicho, jeszcze chłodno i widok na majestatyczny kanion tylko dla mnie.

Wracam na kemping, jemy śniadanie i na pustych rowerach jedziemy tą samą drogą, którą wczoraj jechałam sama. Po drodze widzimy dużo latających kondorów, wczoraj siedziały przyklejone do skał, dziś szybują FOTO IMG_1595.

Kondory niestety są na wyginięciu, czyha na nie wiele niebezpieczeństw, m.in. zatrucie ołowiem i to nie z powodu rozwiniętego przemysłu, czy motoryzacji. Chodzi o kule z polowań, które tkwią w zabitych zwierzętach, którymi żywią się kondory. Oczywiście troszczący się o zwierzęta Amerykanie wpadli na pomysł, jak rozwiązać problem. Problemem są kule, więc trzeba... zastąpić je nieołowianymi. Akcja polega nw wydawaniu polującym kuponów na bezołowiowe kule.

Cała ta mgła, która zazwyczaj przysłania kanion, to też zasługa człowieka. Powodowana jest przez zanieczyszczenia z Kalifornii, Newady i innych stanów. I znów troskliwi Amerykanie chwalą się jak to próbują ograniczać zanieczyszczenia poprzez np. wprowadzenie do parku shuttle busów. Tylko zapomnieli dodać, że autobusy te jeżdżą tylko na dwóch niewielkich odcinkach, a przytłaczająca większość parku dzień w dzień, przez cały rok rozjeżdżana jest tysiącami prywatnych samochodów, a nad kanionem latają liczne helikoptery, których właściciele z obwożenia turystów uczynili sobie biznes i źródło dochodów. Takie to amerykańskie dbanie o przyrodę. Dbamy o tyle, o ile nie obniża nam to komfortu korzystania z przyrody i zysków.

Po 8 kilometrach zawracamy na kemping i ruszamy na wschód wzdłuż krawędzi kanionu. Jedziemy Rim Trailem, po którym właściwie nie wolno poruszać się rowerem, ale poza miejscami przylegającymi do parkingów szlak jest praktycznie pusty, do tego wyasfaltowany, więc wolno sobie jedziemy FOTO pano_0074, tylko przy punktach widokowych, tam gdzie pojawiają się ludzie FOTO IMG_1663, schodzimy z rowerów. Na szczęście zmotoryzowani turyści nie uchodzą więcej niż jakieś 30m w każdą stronę od przyparkingowego punktu widokowego, więc prawie cały szlak mamy niemal wyłącznie dla siebie.

Początkowo jest upalnie, ale potem pojawia się więcej chmur i robi się chłodniej. Gdy Rim Trail się kończy wyjeżdżamy na drogę 64 na wschód, gdzie spotykamy dużego rogatego elka. Ruch umiarkowany, ale pobocze dość słabe. Zajeżdżamy po drodze jeszcze na kilka punktów widokowych. Na jednym z nich spotykamy malowniczych, pomarańczowych mnichów buddyjskich FOTO IMG_1709. Jak większość, poruszają się samochodem. Wielu samochodziarzy zaczepia nas na postojach, wyraża podziw dla tego, co robimy i nie może uwierzyć, że tyle już przejechaliśmy. No i fajnie, tylko, żeby z tego podziwu nie trąbili nam radośnie za plecami. Jeśli czyta to jakiś kierowca samochodu, to niech pamięta, żeby nigdy z radości, powitalnie, czy z innych podobnie błahych powodów nie trąbić na rowerzystę, szczególnie za jego plecami. Na rowerzystę można, a nawet należy zatrąbić jedynie wtedy, gdy grozi mu ze strony samochodu jakieś niebezpieczeństwo.

Ostatni punkt widokowy nazywa się Desert View i w okolicy można zaopatrzeć się w wodę i jedzenie. Od Desert View pierwsze 16km bez przerwy w dół. Pobocze jest szerokie, nie jeżdżą ciężarówki, więc zabawa przednia. Potem trochę po pagórach, trochę płasko, ale generalnie wciąż zjeżdżamy.

Wjechaliśmy do rezerwatu Indian. Dostały im się kamienie i piach. Im niżej zjeżdżamy, tym goręcej. Z 25-26 stopni na górze temperatura skacze do 30-32 stopni na dole, na pustyni. A to i tak mało, bo wciąż jest trochę pochmurno i słońce nie praży bezpośrednio.

Indianie handlują wzdłuż drogi na skleconych z byle czego straganach FOTO IMG_1778 FOTO IMG_1751. Pozbywają się tego, co kiedyś dostali od białego człowieka - koce, koraliki. Sprzedają robioną własnoręcznie biżuterię i ceramikę. Wzdłuż drogi stoją byle jak zrobione tablice reklamujące te indiańskie biznesy. Gdy minie się takie skupisko straganów, można zobaczyć napis przy drodze "Good Indians behind you". Po środku tego piachu stoją od czasu do czasu biedne chałupu i przyczepy FOTO pano_0090, w których mieszkają niczym Johnny Depp w filmie "Brave". Po środku tych pustynnych kamieni kolejne rozpadliny w ziemi, głębokie, skaliste dziury i kaniony FOTO IMG_1751. Po raz kolejny na tej wycieczce, ale nie ostatni, krajobraz jakiego nigdy do tej pory nie widzieliśmy. Potem dziury znikają, a pustynia robi się coraz bardziej pustynna i smętna FOTO IMG_1767 FOTO IMG_1773. Dziko, strasznie, dziwnie. Dojeżdżamy do skrzyżowania z 89. Na samym skrzyżowaniu mieści się miasteczko Cameron, a raczej jest to skrzyżowanie dwóch highwayów, które otrzymało nazwę na mapie. Ni to wieś, ni to miasto, po prostu trochę większe skupisko indiańskich dróg, dość znacznie oddalonych od głównej drogi, sklep spożywczy, stacja benzynowa i kemping, który składa się z połaci piachu i stolików, a wszystko leży oczywiście na skrzyżowaniu. Wiedzieliśmy wcześniej, że w Cameronie jest kemping i już myślałam, że prześpimy się na fajnym kempingu, bo ciężko w tych piachach znaleźć jakieś fajne i ukryte miejsce do spania, ale kemping różni się od miejscówki na dziko tylko tym, że trzeba za niego zapłacić.

Robimy zakupy i skręcamy na północ w 89. Ruch znacznie większy niż przed Cameronem, ale pobocze szerokie, więc jedzie się nie najgorzej. Niestety od czasu do czasu pobocze zanika i wtedy jest zupełnie niefajnie. Duży ruch, pojawiły się ciężarówki i to sporo, dość wysoki limit prędkości, trochę już szarawo, niedługo zrobi się ciemno, a tu zupełnie nie ma gdzie spać. Piach, piach, tylko piach. W końcu ze strachu, że nas zaraz rozjadą, bo pobocze zanikło, na dworze szarówka, a im później, tym więcej ciężarówek, rozbijamy się w piachu za stwardniałymi wydmami.

Wspólnie 128km, ja 139km, max. 46,5km/h śr. 16,6km/h

19.07 środa

Przed 23.00 budzi nas silny wiatr, który łomocze tropikiem zarzuconym z powodu gorąca tylko na tylną część namiotu. Na zewnątrz prawdziwa wichura. Wychodzimy przywiązać tropik, ale okazuje się, że nie jest łatwo. Wiatr wyrywa nam materiał z rąk, szarpie całym namiotem. Nie ma do czego przybić szpilek, na wierzchu zaschnięty, spękany pył, pod spodem twarda skała. W końcu udaje się nam przywiązać tropik do kijków i przybić namiot w dwóch miejscach. Wchodzimy do środka, ale oczywiście nie śpimy tylko patrzymy, czy nie porwie nam namiotu i nie połamie masztów. Namiot pokłada się na wszystkie strony, nadyma, wdyma do środka, szarpie, łomocze. Na dodatek napyliło nam do namiotu paskudnego kurzu z pustyni. Na szczęście wszystko trwa około godziny, a potem ucicha i można iść spać. Gdyby nie ta pustynna burza, spałoby się nam bardzo dobrze, bo jest płasko i równo. Ale i tak nie było najgorzej. Mogła nas jeszcze nawiedzić burza z piorunami, którą w nocy widzieliśmy w oddali.

Pobudka o 5.00 i od samego rana pod górę. Wczoraj zjechaliśmy do 4500 stóp, teraz trzeba to odrobić. Nie jest jednak ciężko, podjazd dość łagodny, jedziemy pod górę z prędkością 10-18km/h, więc nie jest tak źle. Poza tym jeszcze nie jest bardzo upalnie. Pobocze dość dobre, czasem tylko zanika, ale wtedy na drodze pojawia się dodatkowy pas dla wolniej podjeżdżających pojazdów.

Dojeżdżamay do Gap z nadzieją na zimny sok, ale w Gap trading post jest nieczynny z powodu piątkowej ulewy i przeciekającego dachu. Z soku nici, nabieramy tylko wody w laundromacie, gdzie Indianki właśnie robią pranie, a potem suszą je w suszarkach, choć przy takiej pogodzie pranie w godzinę wyschłoby na pieprz.

Pełzniemy dalej, pojawiają się nawet jakieś krzaki i suche trawy. Kolejna nadzieja na zimny sok rozwiewa się w Cedar Ridge, gdzie nie ma żadnego sklepu, ani też oczywiście żadnych cedrów, i w Bitter Springs, gdzie jest tylko skrzyżowanie i oczywiście żadnych źródeł - specjalnie wymyślają takie nazwy, żeby denerwować spalonych słońcem rowerzystów?

Na skrzyżowaniu decydujemy się odbić w stronę Page, bo Paweł nie chce jechać do North Rim, gdzie do samej krawędzi trzeba przejechać mocno pod górę 45 mil, a potem tą samą drogą wrócić te same 45 mil. Do Page jednak też pod górę, przez wielką, czerwoną skałę. Gorąco, upał, stromo. Suniemy powoli, pot się leje, ale przynajmniej widoki są.

Wdrapaliśmy się na mesę na 6000 stóp i jedziemy po wielkiej płaskiej skale, gdzie jest wyraźnie chłodniej niż na dole. Po chwili z wielkiej białej chmury zaczyna padać wielkimi kroplami deszcz. Pada coraz bardziej, co nam się podoba, bo deszcz chłodzi nas i odświeża. Po pół godzinie nie ma po deszczu najmniejszego śladu i ciężko uwierzyć, że w ogóle dzisiaj padało.

Zjeżdżamy ze skały i do samego Page mamy w dół i byłoby fajnie, gdyby nie to, że kompletnie popsuło się pobocze, które teraz zryte jest ostrzegającymi wyżłobieniami praktycznie na całej szerokości. Zupełnie bez sensu, bo pobocze szerokie, a zupełnie bezużyteczne dla rowerzystów. Na dodatek ruch przed miastem spory. Ręce bolą od ciągłego wpadania na wyżłobiony pas, a szyja od ciągłego patrzenia w lusterko. Na dole, w mieście temperatura natychmiast skacze do 36-37 stopni. Ruszamy wygłodniali i spragnieni do Wal Marta.

Page leży w gorącej miednicy na wysokości 4300 stóp. Jest bardzo młode, bo założone dopierow 1957 roku, z pewnością na potrzeby obsługi wielkiej tamy na Kolorado. Przy tamie znajduje się informacja turystyczna, pilnie strzeżona, żeby się do niej dostać, trzeba przejść przez bramki pod czujnym okiem strażników. W informacji dostaję mapę i informację dotyczącą kempingu. Do kempingu jest jakieś 8-9km, ale pod wiatr, który huczy po głowie i w sporym upale. Jedziemy wzdłuż jeziora, które kusi chłodną wodą, ale do którego nie ma jak wejść. Wreszcie ostatkiem sił docieramy na kemping (19$) i do automatu z zimną colą. Rozbijamy namiot i pędzimy nad jezioro. Woda przyjemnie i relaksująco chłodna, ale nie zimna. Robi się już szarawo i na dodatek mocno się pochmurzyło, więc wracamy na kemping, gdzie koło naszego namiotu rozbił się jakiś obóz murzyński. Włączyli muzykę z samochodu, która niesie się na pół kempingu, porozkładali stoły, zapalili lampy i bawią się, gadają, trzaskają talerzami. Zwinęliśmy graty i wynieśliśmy się na inną, odległą miejscówkę.

138km, śr. 15,6km/h max.45km/h

20.07 czwartek

Wstajemy później niż zwykle i wyjeżdżamy dopiero o 9.30, ale i spać poszliśmy później. Poza tym spało się marnie, bo strasznie szarpało namiotem i to znacznie dłużej niż wczoraj. Tym razem przywiązaliśmy jednak wszystko jak należy, tyle, że huczało strasznie i przyginało namiot do ziemi.

Rano kolejne opóźnienie, bo tylna opona i dętka Pawła cała w kolcach i drucikach. Paweł próbuje coś tam łatać i zaklejać, potem jednak okazuje się, że to nie wystarcza i trzeba zmienić dętkę.

Schemat jazdy jak wczoraj: najpierw powoli pod górę po upalnym pustkowiu FOTO pano_0099 z wygodnym poboczem, gdzie nawet są jakieś "miasta", czy też "wsie", diabli wiedzą, jak nazwać, to co widać na zdjęciu: FOTO IMG_1834, ale nie ma żadnej budki telefonicznej. Zachodzimy do jakiegoś baru w westernowym stylu, gdzie siedzą lokalni kowboje i kupujemy sok z lodówki - przez chwilę przez żołądek przepływa miły chłód. Po chwili znów wychodzimy na skwar i zapychamy w górę, na skały. Nagle rzeka z wodą! Ale i tak nie do użytku, bo płytka i mulista.

Niedaleko rzeki stoi jakaś knajpa, wymarła, ale z działającą łazienką. Można zmoczyć koszulki, chustki i łby. Na długo to nie starczy, bo przed nami ostry wjazd na skały, a temperatura rośnie do 38 stopni.

Wdrapaliśmy się na górę i jedziemy teraz suchą doliną. Pojawiły się nawet rachityczne drzewka. Jedziemy po pagórkach wierzchem skały, płaskiego talerza. Upał nie odpuszcza, ale udaje się nam dogonić brzydką pogodę FOTO pano_0112. I dobrze to i źle. Dobrze, bo temperatura drastycznie spada o kilkanaście stopni do 23-24 stopni, źle bo gonimy burzę z piorunami. Kilka kilometrów z przodu niebo przecinają błyskawice, a my wystawieni na płaskim talerzu i do tego pchamy się jeszcze wyżej. Gdy uznajemy, że za bardzo zbliżyliśmy się do burzy, kilka razy zatrzymujemy się w dołku i czekamy aż burza się odsunie. Jednak burza zbyt wolno się posuwa, a my zbyt szybko jedziemy, musimy więc robić dłuższe postoje. Robi się już szarawo (godzinę później niż w Arizonie, bo przesunęliśmy czas do przodu), zdobywamy jeszcze wierzchołek 5700 stóp i zjeżdżamy.

Nagle czuję jakiś dziwny zapach, trudny do określenia, wcześniej mi nieznany, z niczym się nie kojarzący, Paweł też go czuje. Okazuje się, że tak pachną po deszczu tutejsza czerwona ziemia i skromne rośliny, które ją porastają. Widać, że niedawno padało i spóźniliśmy się na deszcz, bo droga jest mokra, a ziemia błotnista.

Przyjemne, rześkie i chłodne powierze, temperatura spadła do 17 stopni. Skręcamy w pierwszą lepszą piaszczystą, a właściwie w tej chwili błotnistą drogę w bok i rozbijamy się wśród małych drzewek, krzaków i tarantul FOTO IMG_1856.

87km śr. 13,3km/h max. 40km/h

21.07 piątek

Bardzo dobre spanie, jedyny mankament to brak wody, ale to raczej norma podczas tej wycieczki. Poza tym równo, dość daleko od samochodów i przede wszystki chłodno, całą noc przespaliśmy w śpiworach i bez ekscesów typu huraganowy wiatr czy burza.

Do Kanab jest prawie cały czas w dół. Widać, że musiało wczoraj mocno padać, bo ziemia wciąż wilgotna i wciąż unosi się ten charakterystyczny zapach. Kanab to niezbyt duże miasteczko, nie ma w nim żadnego sieciowego supermarketu, ale są średniej wielkości sklepy z jedzeniem, gdzie robimy zakupy. Kupujemy wielkiego, zimnego arbuza i od razu dajemy mu radę, aż do wypęku. Kupujemy też kartę telefoniczną i próbujemy dodzwonić się do domu, ale po raz kolejny okazuje się, że publiczne telefony w Stanach, przynajmniej w tych miejscach, w których próbowaliśmy dzwonić, to kompletna porażka. Wygląda jakby zarzucili jakiekolwiek utrzymywanie i naprawianie takich telefonów, ciągle coś nie działa i nigdzie nie można się dodzwonić. I to oczywiście, gdy telefon jest, bo najczęściej nie ma nic, następny może być za 70 mil, a gdy już do niego dojedziemy to zeżre monety, a i tak nie połączy, bo np. niektóre klawisze w ogóle nie działają. Słowem, znów nam się nie udaje dodzwonić.

W maleńkim Kanab są co najmniej dwa kina, czyli theaters, a w Visitor Ceter wystawa fotosów ze starych filmów, głównie westernów, bo w Kanab i okolicy nakręcono sporo filmów, a miasto zwane było nawet małym Holywood.

Zaglądamy jeszcze do biblioteki, gdzie korzystamy z internetu i gdzie na wyprzedaży znajduję kilka map, które chcę kupić. Ponieważ mapy nie są wycenione, miła pani bibliotekarka mówi, że mogę je wziąć za darmo.

Wyjeżdżamy z miasta dalej drogą nr 89. Oczywiście od razu pod górę. Początkowo pobocze jest kiepskie i miejscami zanika, ale później już prawie do samego parku jest dużo lepiej.

Schemat wyjazdów z miast od kilku dni jest zawsze taki sam. Najpierw łagodnie pod górę, potem ostry przerzut przez gorące, czerwone skały w temperaturze ok. 38 stopni, ale za to dość widowiskowy; po wdrapaniu się na skały jazda pod górę po długich, prostych pagórach - bardzo zniechęcających, bo już z daleka widać kolejny i kolejny prosty podjazd. Tym razem jest jednak trochę inaczej, bo wokół sporo wody, są jakieś małe jeziorka, a co za tym idzie więcej zieleni, drzewa też całkiem spore. A wszystko to rośnie w drobnym, pylistym piasku.

Po drodze mijamy skręt do Pink Coral Sand Dunes, ale trzeba by odbić w bok od 89 aż 12 mil, a jest strasznie gorąco i pod górę, więc rezygnujemy. Do skrzyżowania z drogą 9 dłuższy, fajny zjazd, choć nie możemy bardzo się rozpędzać, bo wciąż boimy się zjechać z pobocza, a pobocze mimo tego, że bardzo dobre, to zawsze leży na nim więcej śmieci i kamieni niż na drodze.

Przed skrzyżowaniem prawdziwa, płynąca rzeka. Niezbyt szeroka, ale kamienista i niemulista, w sam raz, żeby się porządni wypluskać. Woda jest ciepła, prawie tak ciepła jak w wannie, można siedzieć bez końca i nie robi się zimno. Siedzimy na oblewanych wodą kamieniach, jak w jaccuzi, słońce schowało się za chmurą, więc nic nie przypieka i wychodzić się nie chce. Kiedyś jednak trzeba, tym bardziej, że już widać skrzyżowanie z drogą 9, na którym jest jakiś sklep i szanse na chłodną colę.

Zjeżdżamy do skrzyżowania, kupujemy colę, odjeżdżamy kawałek i jemy obiad na skraju pola golfowego. Obiad się przyda, bo za chwilę kolejny podjazd. Na szczęście słońce prawie cały czas za chmurą, choć niestety znów w pobliżu grzmi i błyska, ale ponieważ jedziemy powoli pod górę, jest szansa, że nie dogonimy burzy. Już od kilku dni, od Grand Canyon codziennie obserwujemy błyski i słyszymy grzmoty, ale póki co udaje nam się nie trafić w sam środek burzy.

Krajobraz dzisiaj zmienia się jak w kalejdoskopie. Góry przez które teraz jedziemy wyglądają bardziej znajomo, jest więcej roślinności, więcej życia. Ze szczytu mamy widok na płaskie, skaliste placki, po których jeździliśmy wcześniej. W East Zion widać wyraźnie, że niedawno padało i to sporo. Znów nie wpadając w burzę, korzystamy z jej zalet, czyli chłodnego, rześkiego powietrza. W East Zion pasie się stado bizonów na łące. Pobocze się pogarsza, ale do parku, do którego ciężarówki nie mają wstępu, już niedaleko, limit maksymalnej prędkości dość niski, więc nie jest źle. Zajeżdżamy do parku, wstęp po 10$, ale my mamy pass.

Park jest niesamowity, znowu widoki, jakich nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Wielkie skały i skaliste góry o dziwnych kształtach powstałe ze stwardniałych wydm. Wiele skał ma właśnie taki wydmowy kształ. Porysowane są liniami, które wskazują na kolejne warstwy nawiewanego piachu FOTO pano_0118 FOTO IMG_1915. Droga wije się wśród czerwonych i różowych skał, nawet asfalt jest czerwony dla wzmocnienia efektu FOTO pano_0128. W dole wije się koryto suchej rzeki. Widoki są absolutnie niesamowite, do tego mamy bardzo dobre popołudniowe światło i dość niską temperaturę 22-26 stopni - cudnie.

Co kilka metrów pstrykamy zdjęcie wszystkiego dookoła. Przejeżdżamy przez pierwszy tunel, na tyle krótki, że spokojnie można przejechać rowerem, potem kolejny tunel, dużo dłuższy, wąski, wyrąbany w ogromnej skale, do którego nie można wjechać rowerem. Na szczęście w Stanach nie ma problemu, żeby w kilka sekund znaleźć samochód, który pomieści dodatkowo dwa obładowane rowery i dwie dodatkowe osoby. Ładujemy się do SUVa i przejeżdżamy przez wąziutki tunel. W tunelu są dwa okna, przez które zerkamy na świat po drugiej stronie góry. Za tunelem znów wsiadamy na rowery i z opadniętymi szczękami zjeżdżamy serpentynami. Nie da się szybko jechać, bo trzeba się wciąż rozglądać, z zapartym tchem kręcić wkoło zadartą głową i robić zdjęcia. Skały po tej stronie tunelu są inne. Przede wszystkim ogromne, ciasne i pionowe FOTO pano_0136 FOTO pano_0139 FOTO pano_0148

Do samego kempingu mamy ostry zjazd. Kemping mocno zapchany, ale znajdujemy miejsce. Pieniądze trzeba włożyć do koperty, nie mamy drobnych, więc jadę do sklepu, żeby rozmienić. W drodze powrotnej muszę uważać, żeby nie przejechać lisa, który maszeruje mi przez kilka metrów przed kołami i nic sobie nie robi z mojej obecności.

103km, śr. 14,6km/h, max 48,6km/h

22.07 sobota

Noc gorąca, ranek też. Ja jak zwykle wstaję o 6, czyli o 5 czasu arizońskiego, ale Paweł nie może oczu otworzyć i budzi się dopiero 1,5h później. Pakujemy się, idziemy do sklepu, a potem zostawiamy sakwy przy przyczepie kempingowego hosta i jedziemy na przystanek shuttle bus. Ładujemy rowery na wieszaki dla rowerów z przodu autobusu i suniemy autobusem w górę kanionu. Drogę przecinają nam dwa wild turkey, a po ponad pół godzinie dojeżdżamy do końca drogi, gdzie zdejmujemy rowery i ruszamy z powrotem w dół. Wszędzie dookoła spektakularne czerwone skały FOTO pano_0150, do tego po drodze dwa jelonki FOTO IMG_2097, przyjemny zjazd bez samochodów, jedynie co jakiś czas trzeba przepuścić autobus.

Rano było pochmurno, ale już zrobiło się bardzo ciepło, prawie 40 stopni. Na kemping zajeżdżamy szlakiem rowerowym FOTO IMG_2109, zabieramy bagaże i jedziemy do sklepu. Na obiad zjadamy jakąś puszkę, której nawet nie trzeba podgrzewać, tak jest gorąco, a na deser lody. Upał straszny, jechać się nie chce, ale w końcu przezwyciężamy lenistwo, nabieramy zapas wody i w drogę. Może nie będzie tak najgorzej, bo na razie wciąż jeszcze będziemy zjeżdżać, dość łagodnie, ale zawsze.

Dziś jest chyba rekord temperatury - 42,3 stopnie. Pod górę chyba nie dalibyśmy rady, i bez tego jedzie się, jak w piecu, nawet oczy parzą. W Virgin zajeżdżamy do knajpy po zimne napoje i żeby trochę ochłodzić w klimatyzowanym budynku ugotowane ciała, tym bardziej, że za chwilę czeka nas podjazd.

Kawałek za sklepem skręcamy w prawo w Kolob Terrace Road. Z mapy wynika, że mamy podjechać z 3550 stóp (1082 metry) na 8118 stóp (2475m) na odległości około 38km. Droga przez większą część prowadzi przez Zion NP FOTO IMG_2170, ładnie tylko po około 10 dość łagodnych kilometrach zrobiło się strasznie stromo. Strome pagóry, jak w Szkocji, tylko dłuższe i nie wynagradzane zjazdami. Cały czas w górę, przy takim nachyleniu, że kolana pękają. Suniemy ok. 4km/h. Na szczęście trochę chłodniej, bo pochmurzyło się. Temperatura spadła najpierw do 35, potem 30, a wreszcie nawet do 24 stopni. Znów gonimy burzę i znów mamy szczęście, że omija nas bokiem lub wyprzedza i jedziemy po mokrym asfalcie, gdy burza zdążyła już przenieść się w inne miejsce. Grzmoty i błyskawice zaczynają się ostatnio codziennie o mniej więcej tej samej porze i szczęśliwie zawsze nie tam, gdzie jesteśmy, tylko trochę dalej.

Droga pnie się coraz wyżej, kolejne kilometry metr za metrem wywalczone nogami i słabnącymi kolanami. Mijają godziny, a pokonanych kilometrów wciąż niewiele. Owszem, było po drodze kilka króciutkich zjazdów, ale zupełnie bez sensu, bo zaraz trzeba je było z powrotem podjechać. Mamy coraz mniej siły, coraz bardziej bolą kolana, niedobrze już się robi od kolejnych pagórów do podjechania. Niedługo zrobi się ciemno. Wyjechaliśmy z terenu parku, a tu wszystko pogrodzone i to szczelnie, po obu stronach drogi - na wielu kilometrach. Na szczęście zrobiło się trochę mniej stromo, pojawiają się długie płaskie odcinki, więc można przyspieszyć. Wreszcie znajdujemy spanie, dość widoczne z drogi, ale za to nad rzeką. I tu niespodzianka, poszliśmy się umyć do rzeki, a tu... lodowata woda, tak zimna, jak na Islandii. Ja się nie myję, tylko zęby, na więcej nie mam ani siły, ani ochoty, za zimno, rękę trudno wsadzić do tej rzeki, a do tego komary - nie spodziewałam się islandzkich warunków w Utah. Wieczór też chłodny - 15 stopni.

77km, śr.12,5km/h max.45km/h

23.07 niedziela

W nocy zimno, cały czas leżymy w śpiworach zasuniętych pod szyję. Ja wstaję o 6.30, a Paweł jak zwykle śpi do 8.00. Za to od rana na nowo grzeje. Do jeziora mamy jeszcze tylko 5km, ale cały czas pod górę. Jezioro FOTO IMG_2186 fajne, w lesie, wysoko, na 2450 metrach. Wokół miła dla oka oaza zieleni FOTO pano_0167, a pamiętamy jak sucho było na dole. Jezioro nie jest duże. Przy jeziorze kończy się droga asfaltowa, zaczyna szutrowa, która rozgałęzia się przy jeziorze, ale i parę razy później również podzieli się na kilka nitek i nie będzie wiadomo którędy jechać. Przy skrzyżowaniu nad jeziorem idziemy do jakiegoś mrukliwego wędkarza zapytać o drogę. Wędkarz pyta: You want to go over the top? A więc okazuje się, że jezioro to jeszcze nie koniec wspinaczki i jeszcze nie czeka nas żaden zjazd.

Podjazdy tak samo strome, jak wczoraj, tylko dziś nie po asfalcie, a po dziurach, piachu i kamieniach, które strzelają spod ślizgających się opon. Nie wszędzie dajemy radę podjechać, co bardziej strome lub zawalone kamieniami pagóry pokonujemy pieszo. Dość gorąco, ale nie tragicznie, w okolicach 30 stopni.

W okolicach szczytu droga rozwidla się i nie jesteśmy pewni, którędy jechać. Nie ma żywego ducha, żeby zapytać o drogę. Skręcamy w tę bardziej prawdopodobną drogę, gdzie w oddali widzimy przyczepę kempingową i samochód. Dojeżdżamy do budy kempingowej, ale stoi za bramą zamkniętą na kłódkę. Idziemy do samochodu, szyba opuszczona, ale samochód pusty, a w pobliżu nikogo nie ma.

Wracamy na drogę i wreszcie jedzie jakiś samochód. Zatrzymujemy go i pytamy, czy dobrze jedziemy do drogi nr 14. Okazuje się, że tak. Ruszamy, ale po chwili widzimy, że samochód zawraca, dogania nas i zatrzymuje się. Jedna z pasażerek chce nam dać mapę, ale taką to już mamy z jakiegoś Visitor Center.

Niby powinno już być w dół i rzeczywiście, generalnie raczej zjeżdżamy niż podjeżdżamy, ale niestety po stromych pagórach. W końcu po uciążliwych podjazdach pojawia się asfalt, ale dość kiepski, bo w wielu miejscach zasypany luźnym żwirem. Teraz już naprawdę zjeżdżamy, zjazd jest ostry, jesteśmy wysoko, nisko w dole widać miasto FOTO pano_0171. Jednak nie da się do niego popędzić, bo droga wąska, kręta i posypana śliskim żwirem. Od hamowania bolą ręce, w końcu dojeżdżamy do drogi 14, jednak wyjeżdżamy 5 mil na wschód od Cedar City.

W sakwach prawie pusto, jesteśmy wygłodniali, nie ma co liczyć na szybki dojazd do jakiegoś sklepu w kierunku wschodnim, tam gdzie planujemy jechać. Decydujemy się skręcić do miasta i podjechać te 5 mil, chociaż do miasta jest w dół, więc potem trzeba będzie się drapać. Jednak chyba było warto, objedliśmy się jak prosiaki, narobiliśmy zapasów, odpoczęliśmy w parku nad ogromną głową arbuza. Miasto dość ładne FOTO IMG_2229, spokojne, ciche, ale pewnie dlatego, że dziś niedziela. Ma co najmniej dwa zadbane parki ze stolikami, łazienkami, ładną trawą.

Strasznie gorąco, ale trzeba jechać, odrabiając napierw te 5 mil. Na drodze dość duży ruch, a pobocze marne, jak często na wąskich, krętych górskich drogach. Za to nie jeżdżą ciężarówki, zdaje się jest chyba nawet zakaz. Niestety wiele samochodów ciągnie coś za sobą: a to łódź, a to przyczepę kempingową, a to przyczepę wyładowaną ATV.

Choć cały czas pod górę i posuwamy się wolno 5-8km/h, to i tak jest dużo łatwiej niż wczoraj, czy jeszcze dziś do południa. Serce i oczy nie wyskakują na wierzch, kolana nie pękają. Poza tym droga bardzo ładna, w głębokim kanionie FOTO IMG_2235, który daje cień i temperatura spada nawet do 24 stopni. Robi się szarawo, więc zapalamy lampki, ale po wyjeździe z kanionu okazuje się, że wciąż jest widno. Po drodze widzimy 5 saren, w tym dwie małe, dropiaste.

Wciąż jedziemy wzdłuż rzeki i rozglądamy się za spaniem, bo chcielibyśmy nad rzeką. Niestety nad rzeką rozłożył się rozległy kemping, który nie chce się skończyć. Tuż za kempingiem droga skręca gwałtownie pod górę, oddalając się od strumienia. Na szczęście kemping się skończył i po drugiej stronie drogi znajdujemy fajne spanie nad rzeką. Dość chłodno - 15 stopni, woda, ale wciąż nic nie gryzie. Przez dwa tygodnie, za wyjątkiem poprzedniej nocy nad rzeką, nic nie gryzie, żadne muchy czy komary.

77km śr. 10,7km/h max. 50km/h

24.07 poniedziałek

Jak zwykle Paweł opóźnia wycieczkę. W nocy było zimno, rano też tylko 9 stopni, to pewnie przez wysokość na jakiej jesteśmy. Od rana znów zaczynamy wspinaczkę. Coraz wyżej i wyżej, stromo, powoli. Na szczęście wciąż dość chłodno. Prawie na szczycie, na punkcie widokowym spotykamy te same kobiety, które wczoraj pytaliśmy o drogę.

Jeszcze tylko kawałek i jesteśmy na szczycie - prawie 10000 stóp. Potem zjazd, ale tylko kawałek, bo skręcamy do Cedar Breaks i znowu pniemy się w górę. Wokół rozległe, ładne łąki, wysokie sosny, widoki jak w polskich górach, tyle, że to wszystko na wysokości 3000 metrów. Po jakichś 6km dojeżdżamy do Cedar Breaks. Nasz pass zapewnia nam wejście.

Cedar Breaks to dziwaczne, kolorowe skały FOTO pano_0178, ale nie tak spektakularne jak Zion. Przede wszystkim atrakcje zajmują dużo mniejszą powierzchnię. Przejeżdżamy przez park drogą 143, ruch mały, nie ma ciężarówek, ograniczenie prędkości do 25 mil na godzinę. Pniemy się coraz wyżej FOTO pano_0185, aż na wysokość 3200m. Tak wysoko jeszcze chyba nigdy nie byliśmy, ani pieszo, ani rowerem. Zakręcamy na kolejne punkty widokowe i po 7km skręcamy na wschód do Panguitch.

Od skrzyżowania czeka nas szaleńczy zjazd. Pobocza prawie nie ma, ale 143 jest mało uczęszczana, więc można rozwinąć prędkość. Przez prawie 20km ciągle w dół. Potem trochę po pagórkach, ale wciąż spadamy. Mijamy wielkie stado owiec, które w pierwszej chwili mylimy z kamieniami FOTO IMG_2295. Nad Panguitch Lake jakiś facet mówi, żebyśmy się spieszyli, bo o 14.00 będzie padać (jest 13.00). Skręcamy nad jezioro na piknik, ale gdy dogania nas szara chmura, uciekamy na rowerach. Wybija 14.00 i rzeczywiście zaczyna padać. Nie żeby strasznie zmoknąć, ale wyraźnie ochładza się (18 stopni), robi się szaro i zaczyna wiać.

Droga cały czas, mimo krótkich podjazdów, wciąż opada. Krajobraz dość monotonny, jeśli nie liczyć krótkiego kanionu z rzeką. Zjeżdżamy pędem do Panguitch - dwie ulice na krzyż, jeden sklep spożywczy i - jak twierdzi przewodnik - 8 stacji benzynowych. Dokładnie w centrum, na skrzyżowaniu Main i Center Street sklep spożywczy, gdzie kupujemy słodycze i arbuza, którego zjadamy kawałek dalej pod zamkniętą biblioteką. Biblioteka i inne biura i urzędy pozamykane, a miasto senne, bo dzisiaj Pioneer Day.

Od dwóch dni mnóstwo kierowców ciągnie na przyczepkach lub na SUVach ATV. Spotkaliśmy też wielu jeżdżących na ATV - najwyraźniej okolica (i świąteczne dni) sprzyja temu "sportowi", pewnie jest dużo szlaków, po których można jeździć ATV.

Z Panguitch mamy pod górkę, ale dość łagodnie. Po 10km skręcamy w drogę 12 do Bryce. Po kilku kilometrach od skrzyżowania zaczyna się malowniczy Red Canyon FOTO pano_0187 ze ścieżką rowerową(!) FOTO IMG_2319, która biegnie w kanionie. Kanion bardzo fajny - czerwone, dziwaczne skały wyglądające jak zamki i mury obronne FOTO pano_0190. Droga przebija się przez dwa łuki skalne FOTO pano_0191, a my możemy obglądać to wszystko wygodnie z pustej ścieżki rowerowej, na której towarzyszą nam przez krótkę chwilę dwie strachliwe sarny.

Kończy się kanion. Kończy się też ścieżka i ładne widoki. Płasko, mało ciekawie, ale to tylko kilka kilometrów, które dość szybko pokonujemy. Po drodze duży, pusty parking z łazienkami, gdzie można się umyć, co nieco przeprać i zjeść kolację przy stoliku.

Kilka kilometrów dalej jest już skręt do Bryce NP, ale jedziemy jeszcze ze 3km prosto, w stronę lasu, szukać noclegu. Nocleg znajdujemy po prawej stronie drogi, z widokiem na skały, ale za to bez wody. Nic nie gryzie, choć trzeba przyznać, że dziś na jednym z postojów na 143 coś nas ugryzło. Dobrze to zapamiętaliśmy, bo od poczatku wycieczki na szczęście właściwie nic nie gryzie.

114km, śr.15,5km/h, max.59km/h

25.07 wtorek

W nocu znowu silnie wiało i pokładało namiotem. Na szczęście tak silny wiatr wiał dość krótko, zaczął się o zbliżonej porze, co zwykle, ok. 23.00, trochę powiał i lekko osłabł. Zaraz po zmroku, ok. 21.00 przez jakieś 20 minut walili fajerwerkami. Dudniło i bębniło echem po całych górach i parkach narodowych.

Rano jak zwykle ja wstaję o 6.00, a Paweł mimo wczorajszych deklaracji, że wcześnie wstanie i żeby go wcześnie obudzić, wciąż leży w śpiworze i mruczy "Zaraz, jeszcze 5 minut". Wreszcie wstajemy i wyciągamy osobno bagaże i osobno rowery na drogę, bo wygrzebać się pod górę nie jest łatwo i jedziemy z powrotem do parku.

Przed parkiem znajduje się duży parking z łazienkami i shuttle busami, po którym włóczą się kozice FOTO IMG_2327. Do parku prowadzi jedna droga (18 mil), którą trzeba wrócić, do tego od drogi głównej odchodzą boczne drogi prowadzące do punktów widokowych. Droga do parku prowadzi pod górę. Ta główna nie jest bardzo stroma, ale te boczne prowadzące do punktów widokowych stanowią dużo większe wyzwania. Skręcamy do kilku punktów widokowych zobaczyć czerwone hoodoos FOTO pano_0193 FOTO pano_0195 FOTO IMG_2339 FOTO IMG_2349. Główną drogą jedziemy do Swamp Canyon, skąd zawracamy, bo nie chce nam się jechać do końca. Widoki podobne, odległości między kolejnymi punktami widokowymi to 5 lub więcej kilometrów, gorąco i pod górę, więc zawracamy. Najlepszy jest chyba widok z Bryce Point, do którego trzeba się wdrapać na 8100 stóp.

Droga powrotna to szybki zjazd, spotkanie z sarnami, w tym z dwoma małymi, dropiastymi i tuż za parkiem wizyta w sklepie. Jemy obiad i po raz kolejny Paweł walczy z flaczastą oponą. Wyciąga kolejnego kolca, łata dziurę, ale to nic nie daje, po kilkunastu minutach znów flak i nie wiadomo dlaczego. Po drugiej stronie ulicy, czyli jakieś 300m :-) jest Chevron, gdzie można kupić dętki. Kupujemy nową dętkę i przynajmniej do końca dnia mamy spokój.

Dojeżdżamy znów do drogi 12, kilka kilometrów od skrzyżowania jest wioska/miasteczko Tropic, gdzie wstępujemy do "sklepu generała" i słuchając akcentu kasjerki pytamy: Are you from Russia? Młoda dziewczyna rzeczywiście jest z Rosji, jest tutaj na "Work And Travel", ale trafiła do strasznej dziury, prócz general store jest jeszcze tylko jakaś knajpa i motel, ale pewnie tylko dlatego, że to po drodze do parku narodowego, a poza tym NIC.

Do Henrieville praktycznie cały czas w dół, a od Henrieville w górę. Początkowo krajobraz taki sobie - dość szeroka dolina i suche góry, ale potem dolina się zwęża, pojawi się rzeka, a wraz z nią bujniejsza roślinność i robi się całkiem fajnie. Znowu w oddali grzmi i pokropuje FOTO pano_0213, ale nie tak, żeby zmoknąć. Korzystamy z rzeki, skoro już tu jest. Droga prawie pusta, bardzo rzadko ktoś przejeżdża. Od Henrieville nie było też żadnego domu, kompletne pustkowie. Pniemy się pod górę FOTO IMG_2420, a dzień kończymy 12% podjazdem na skały. Podjazd jest wyczerpujący, ale widowiskowy i w towarzystwie podwójnej tęczy FOTO pano_0218. Podjechawszy rozbijamy się w lasku. Jest jeszcze wcześnie, ale już zaczyna wiać. Przez godzinę, kiedy rozkładalismy obozowisko i szykowaliśmy się do spania przejechały tylko dwa samochody - kompletne pustkowie.

89km śr. 15,4km/h max. 50,8km/h

26.07 środa

Noc chłodna, ale nie wiało, nie padało, można się było wyspać. Tylko rano, szykując śniadanie, słyszymy jakieś tupanie i nie wiadomo kto lub co przyszło. Wyglądamy na zewnątrz, a tam stado krów przyszło pod namiot.

Ruszamy o 8.00 i przez 30km, do samego Escalante zjeżdżamy. Nawet nie bardzo wiem, co było po drodze, bo te 30km zrobiliśmy ze średnią prędkością 29km/h. W Escalante korzystamy z łazienki w Visitor Center, kupujemy colę i lody i zaczynamy się wspinać.

Znów pod górę, ale za to prawie cała droga z Escalante do Boulder sceniczna i dramatyczna FOTO IMG_2498. Najpierw w nagrodę dostajemy wspaniały widok z góry na skaliste kaniony FOTO pano_0222 - chyba jeden z najwspanialszych widoków na tej wycieczce i wszystkich innych, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Potem zjazd FOTO pano_0226 i znów podjazd i lądujemy w kanionie rzeki Escalante - bardzo sceniczny FOTO pano_0229 FOTO pano_0231, przypomina Zion.

Pniemy się coraz wyżej, ale za to z wysokości możemy spoglądać wgłąb kanionu. Na jednym z punktów widokowych spotykamy Polkę podróżującą camperem z dziećmi i mężem.

Myśleliśmy, że do Boulder czeka nas zjazd, jednak nic z tego. Króciutki zjaździk i zaraz potem znów wspinaczka. W Boulder spotykamy pierwszego na tej wycieczce rowerzystę z sakwami. Podróżuje z Waszyngtonu (wyjechał w końcu maja) do San Francisco.

Boulder to straszna dziura, udaje nam się kupić jedynie sok, za to jest muzeum indiańskie, więc można się odświeżyć i nabrać wody. Od Boulder 25km podjazdu. Początkowo podjazd jest nieznośny, bo po długich prostych, które wcale nie wyglądają na podjazd, a jednak jest pod górę, bo jedzie się ciężko. Nie widać więc sensu całej tej wspinaczki. Nie widać na co się wspinamy, nie widać efektów tego wdrapywania się. Ciężko, gorąco, denerwująco i mało efektywnie. Jedyna rozrywka to 10 saren, które mijamy po drodze z Boulder. Dopiero po kilku kilometrach zaczyna się wyraźny podjazd na górę, potem na drugą, trzecią i kolejną. Wreszcie wyłaniają się widoki, teraz wspinaczka nabiera sensu. Robi się też chłodniej, drapiemy się na około 9000 stóp. Z góry widać obszar, na którym, jak głosi tablica, zmieściłby się cały Luksemburg lub cały stan Connecticut i jeszcze zostałoby trochę miejsca. Widać też w dole Capitol Reef.

Jeszcze trochę wspinaczki i wreszcie zjazd. Na zjeździe zaczynamy szukać spania. Miejsca dużo, ale wymóg jest taki, żeby był widok. Wreszcie jest i płaska trawa i widok. Rozbijamy się, choć jeszcze przez ponad 1,5h będzie widno i można by jechać.

Przez cały dzień ruch był raczej nieduży, jechali głównie turyści, w ciągu całego dnia minęła nas tylko jedna ciężarówka.

106km śr.13,5km/h max.52,4km/h

27.07 czwartek

Noc tym razem bez ekscesów, rano chłodno. Wyruszamy o 8.15 i jest na tyle chłodno, że przy zjeździe można nawet zmarznąć. Do Torrey mamy generalnie w dół, ale nie jest to jeden długi zjazd, bo jest też kilka podjazdów. Na skrzyżowaniu z 24 jest Visitor Center i mały sklepik, ale nie ma w nim nawet chleba. W informacji dowiadujemy się, że jedną milę na zachód w Torrey jest General Store. Jedziemy, bo to kawałek i prawie po równym. Robimy zakupy, choć nie ma wielkiego wyboru, ale przynajmniej jest chleb, jakieś puszki, twarożek, owoce, lody.

Po obiedzie cofamy się na wschód, do Capitol Reef NP. Park się zaczął, ale nigdzie nie ma budki pobierającej opłaty. W pierwszej części parku oglądamy czerwone, dziwacznie uformowane skały FOTO pano_0251 FOTO pano_0256 FOTO IMG_2704. Trochę się trzeba powspinać, ale nie jest to szczególnie męczące, tylko wiatr trochę przeszkadza, bo jak zazwyczaj wieje w złą stronę. Potem do Visitor Center znajdującego się mniej więcej pośrodku parku jest zjazd. W tym miejscu można zapuścić się w scenic drive, ale my jedziemy dalej 24.

Za Visitor Center jest opuszczona wioska mormońska - można zobaczyć śmieszną, maleńką szkołę, sady i prymitywne malowidła indiańskie na skałach, które akurat z mormonami wiele wspólnego nie mają. Malowidła są sprzed jakichś 1000 lat, czyli wtedy, gdy w Europie budowano już potężne kościoły i zamki.

Potem mijamy sad, gdzie można sobie samemu zrywać brzoskinie, zważyć i zapłacić. Jednak nic nie zrywamy, bo brzoskwinie jeszcze twarde jak kamienie.

Po tej stronie parku jedzie się w kanionie rzeki Fremont FOTO pano_0267. Surrealistyczne, dziurawe skały okalają drogę i rzekę. Ok. 13 kilometrów od Visitor Center słyszymy z drogi wrzaski dobiegające gdzieś z dołu. Na górze jest parking, gdzie stoi kilka samochodów (w tym jeden całkowicie otwarty). Zaglądamy w dół i widzimy rzekę, spadającą małym wodospadem do szerokiej miski i kąpiących się ludzi. Widać i słychać, że dobrze się bawią, a my na ten widok, umęczeni 30 stopniowym upałem, również wskakujemy do wody. I to chyba jedna z największych atrakcji dzisiejszego dnia. Woda jest ciepła, można wejść pod ciepły, okładający biczami wodnymi wodospad FOTO IMG_2752 - niesamowita zabawa, świetny masaż i ulga dla spieczonego ciała. Trzeba jednak kiedyś w końcu wyjść i jechać dalej.

Najpierw droga wciąż jeszcze trochę opada, bo jedziemy w dół rzeki, ale przez wiatr w twarz nie bardzo daje się odczuć ten spadek nachylenia. W dodatku wiatr jest tak gorący, że parzy skórę, a najbardziej parzy oczy, więc okulary są niezbędne.

Gdy park się kończy, wpadamy na pustynię FOTO pano_0272 FOTO pano_0273 FOTO pano_0274. Sucho, pusto, ale malowniczo. Dziwne skały, twarde, skamieniałe wydmy, surrealistycznie, dziwnie. W Caineville nawet mieszkają jacyś ludzie, jest motel, gdzie dostajemy wody. Pustynia choć sucha, to miejscami intensywnie się zieleni, dzięki obecności Fremont River. Z obecności rzeki korzystają również ludzie, którzy w jej okolicach zamieszkali i nawet próbują coś uprawiać. Tak jak właściciel sklepu w Caineville, do którego zaszliśmy. W sklepie właściwie poza pomidorami i melonami nic nie było. Znaleźliśmy w lodówce jakieś zapomniane, ale zimne puszki coli, a miły właściciel usadził nas w fotelach, w cieniu pod drzewem, gdzie odpoczęliśmy i ochłodziliśmy się trochę.

Do Hansville już tylko 13 mil i właściwie po płaskim tylko, że wciąż pod wiatr. Jedzie się dość dobrze, ale czuję, że jednak trochę mnie zbyt mocno przygrzało. Dostaję lekkich dreszczy, jestem mocno zmęczona, piję aż brzuch pęka, ale napić się nie mogę. Na pustyni cały czas utrzymuje się temperatura 39-40 stopni i nie ma cienia. Nie wiem dlaczego ci ludzie tu mieszkają. Mają co prawda rzekę, ale zazielenia ona tylko wąski pas wzdłuż swego biegu, do sensownego sklepu z jedzeniem dziesiątki mil, tyle samo do lekarza. Upał, susza, upał.

Udaje się nam dojechać do Hansville. Przed wsią pod drogą przechodzi rzeka. Paweł idzie obadać, czy da się tam przespać i umyć. Ja jadę 1,5km dalej, do miasta zobaczyć czy jest jakiś sklep. Sklep jest i to całkiem duży, ale niewiadomo czy czynny. "Open" się nie świeci, za to na szybie duży napis "Going out of business 20% off". Zaglądam, w środku kręcą się dwie kobiety. Pytam, czy otwarte, mówią, że "actually not", ale jak coś chcę, to mi sprzedadzą. Liczę pieniądze, starcza na sok pomidorowy, który jest tu rekordowo drogi - 3,75$ za 2l. Podobno dalej jest jeszcze convenience store, ale jadę z powrotem nad rzekę, bo Paweł przez radyjko mówi, że znalazł fajne spanie i dojście do rzeki.

Rozbijamy się na pustyni za krzakami FOTO pano_0284, które są prawie tak wysokie jak namiot. Na pewno będzie płasko i równo. Dojście do rzeki to całkiem długa wyprawa przez pustynię, a potem po skarpie w dół, ale za to można się umyć w czystej wodzie i ochłodzić. Potem droga powrotna do namiotu, który jak się okazuje dobrze schowaliśmy, bo sami nie możemy go teraz znaleźć. Na szczęście sam czubek wystaje trochę ponad krzaki i nie czeka nas noc pod gołym niebem z wężami, tarantualami i skorpionami.

Gorąco, w namiocie jeszcze bardziej, na dodatek działa jeszcze ogrzewanie podłogowe. W namiocie jeszcze przed zaśnięciem pijemy po jakieś 2l na głowę i wciąż nie możemy się napić. Praktycznie przez cały dzień dzisiaj jechaliśmy drogami bez pobocza, ale ruch głównie turystyczny, widzieliśmy ledwie dwie ciężarówki. 120km, śr. 17,5km/h, max 58km/h

28.07 piątek

Początkowo nawet nie wyciągaliśmy śpiworów, bo tak było gorąco, ale okazało się, że zrobiliśmy błąd. Śpiwór trzeba wyciągnąć nawet jak jest 40 stopni, bo w nocy zrobiło się zimno, a rano było ledwie 13 stopni. Tak więc zawsze należy wyciągnąć śpiwór, tak jak zawsze należy dokładnie przybić tropik, bo nigdy nie wiadomo kiedy zerwie się huraganowy wiatr.

Rano zimno, ale gdy tylko słońce wyszło zza góry, powietrze szybko się ogrzało. Zajeżdżamy do Hanksville, gdzie w restauracji prosimy o wodę do butelek. Nalewamy we wszystko, co mamy, bo przed nami pustynia. W każdej najmniejszej dziurze może nie być sklepu, ale pewnie będzie motel i zajazd. W Hanksville, pośrodku pustyni, jest ich kilka.

Na skrzyżowaniu idziemy do sklepu przy stacji benzynowej, gdzie kupujemy chipsy, colę i jakąś puszkę, bo to właściwie wszystko, co można tu kupić.

Jedziemy dalej drogą 24 przez pustynię. Przez pierwsze 20 parę kilometrów pod górę, ale łagodnie, jedzie się dość szybko, nie wieje. Na początku są jeszcze jakieś widoki, dziwne skały i góry, potem nudno, sucho i martwo. Jedyne zauważalne życie to mnóstwo jaszczurek doskonale dopasowanych kolorem do otoczenia i jeden kojot. Wcześniej gdy piach był szary, to i jaszczurki były szare. Teraz piach jest jasnobeżowy i w takim samym kolorze są jaszczurki.

Nudno, prawie płasko FOTO pano_0290, sklepów nie ma, atrakcji nie ma, więc nic nas nie opóźnia. Temperatura też dość łaskawa przez kilka godzin - 30-34 stopnie, dopiero około 12.00 podnosi się do 38-41 stopni i tak już utrzymuje się do 18.30. Nic więc dziwnego, że o 14.00 mamy już nakręcone 90km i docieramy interstatem 70 do Green River. Zarówno na drodze 24, jak i na interstacie szerokie, wygodne pobocze. Na 24 ciężarówek w ogóle nie ma, na interstacie jest ich oczywiście dużo, ale pobocze ma szerokość pasa dla samochodów, więc jest wygodnie. Ruch spory, ale to divided highway z pasem w przeciwną stronę, dość oddalonym od naszych pasów FOTO IMG_2865, więc nie ma wielkiego hałasu, można nawet rozmawiać.

W Green River zaraz za zjazdem z interstatu wpadamy na stragan z melonami i arbuzami. Paweł wybiera największego za 7$, ale ponieważ pani nie ma mu wydać z 20$, sprzedaje arbuza za 5$.

Już przy melonach, a potem na parkingu, gdzie próbujemy zjeść arbuza w cieniu budynku Subwaya, wzbudzamy ogromną sensację. Wszyscy nas pytają skąd dokąd i ile mil dziennie do tej pory i jak długo, czy nam nie gorąco itp. Jeden chłopak przygląda nam się zza szyby Subwaya i aż wyskoczył z klimatyzowanego budynku, żeby się dowiedzieć kto my i co robimy. Potem tych samych informacji musieliśmy udzielić innym dwóm chłopakom, którzy każde nasze zdanie kwitowali okrzykiem "Holy cow!", a następnie przyprowadzili kolegę, który jak przyszedł, to też dorzucił kilka razy swoje "Holy cow!". Potem oglądali nas kolejni ludzie i czuliśmy się jak małpy w zoo. Pokazywali nas sobie, oglądali nasze ręce opalone na brąz z białymi paskami po rękawiczkach. Oglądali nasze sakwy, wciąż zadawali te same pytania i nie dawali się najeść. Wreszcie udało nam się zjeść, jednak trochę przeceniliśmy nasze siły i ostatni kawałek arbuza wylądował w koszu.

Koło nas zatrzymała się para prawdopodobnie z Meksyku. Coś się im chyba zepsuło w samochodzie, bo chłopak grzebał pod maską. Potem dziewczyna zaczęła szykować jedzenie, choć pod bokiem był Subway. Zmieszała tuńczyka z puszki z kukurydzą i czymś jeszcze. Najwyraźniej też próbują podróżować jak najtaniej.

Gdy chcieliśmy już jechać, to okazało się, że po raz enty tylne koło Pawła znów ma flaka. Paweł zdejmuje koło, szuka dziury, zakleja i po chwili powietrze znów ucieka i nie wiadomo którędy.

Jedziemy prawie przez całe miasto, które jest wyjątkowo brzydkie FOTO IMG_2852, chyba najbrzydsze z tych przez które przejeżdżaliśmy w tym roku. Raptem 1000 mieszkańców, a rozciągnięte na parę kilometrów. Budy, martwe biznesy, czynne biznesy, które niewiele różniły się wyglądem od tych martwych. Prawie na końcu miasta znajdujemy muzeum i informację turystyczną, gdzie pytamy, gdzie można kupić dętki. Pani nawet gdzieś dzwoni upewnić się, czy mają dętki w sprzedaży. Mają, ale musimy znów wracać do miasta. Ciężko znaleźć, bo sklep nietypowo znajduje się przy bocznej ulicy. Kupujemy dętki, jedną zwykłą, drugą podobno odporną na przebicia, do tego wielką pakę pączków, owoce i colę.

Paweł wymienia dętkę i dopiero o 17.30 wyjeżdżamy z miasta. Paweł przypuszcza, że problem z oponami bierze się z wysokiej temperatury, w której klej nie chce działać.

Do skrzyżowania z drogą 191 16 mil. Sporo z tego pod górę, ale dość łagodnie. Musimy przejechać te 16 mil, bo spania przy interstacie nie będzie - łysa pustynia odgrodzona płotem. Temperatura nie odpuszcza - 40-41 stopni i gdyby nie upał można by jeszcze sporo pojechać, ale tak długa ekspozycja na takie temperatury robi swoje. Mam już dość, robi mi się niedobrze.

Tuż przed skrzyżowaniem z 191 jest rest area. Fajnie, tylko, że na górze. Wdrapujemy się ostatkiem sił, ale za to jest woda, można się ochłodzić i umyć. Na zewnątrz 38 stopni, a każda Amerykanka po umyciu rąk pędzi do suszarki wysuszyć ręce pod strumieniem ciepłego powietrza.

Z góry widzimy 191 FOTO IMG_2865 - tak samo łyso jak na interstacie, więc nie ma co liczyć na dobre spanie. Postanawiamy więc rozbić się pod górą, na której znajdują się łazienki i nawet udaje się nam tak ustawić namiot, że chyba nas nie widać z drogi.

139km, śr.18,1km/h, max.61km/h

29.07 sobota

Rano wdrapujemy się znów pod górę do łazienki. Spanie było bardzo wygodne, płasko, bez ekscesów, tylko całą noc gorąco.

Przy łazienkach spotykamy Meksykanów, których widzieliśmy tu poprzedniego dnia, co oznacza, że tu nocowali, zresztą kobieta wciąż leży na kołdrze wyciągnięta na ławce.

Na rest area kręci się też facet, który przyjechał posprzątać. Mieszka niedaleko, w Thompson. Jest semi-retired, bo ma cukrzycę i dorabia sobie sprzątając łazienki w weekendy i pomagając paniom z Thompson w drobnych naprawach, bo podobno w Thompson nie ma zbyt wielu physically abled ludzi.

Skręcamy w 191, praktycznie cały czas mamy mniej lub bardziej pod górę. Ruch duży, sporo ciężarówek, które pewnie ciągną do Moab. Pobocze od takiego sobie do marnego, tylko na kilkukilometrowym ostrzejszym podjeździe widać nowy asfalt, a droga i pobocze są wyremontowane. Ogólnie jazda do kitu, bo na dodatek pod wiatr i przez pustynię, tylko stada pomykających i znikających w dziurach piesków preriowych umilają podróż FOTO IMG_2867.

Po około 20km jest skręt do Canyonlands, a na skrzyżowaniu jest kemping i mały sklep. Kupujemy zimną colę, po hot-dogu, jakąś puszkę i bułki. Nabieramy wody do pełna i ruszamy do parku. Wciąż pod górę, jak właściwie cały czas od rana. Na szczęście trochę zmieniamy kierunek i chowamy się między skały, więc wiatr tak nie męczy jak wcześniej. Od skrętu od razu robi się ciekawiej, pojawiają się skały FOTO pano_0292 FOTO pano_0293, ale do samego parku jeszcze ponad 20 mil.

Wiatr pojawia się tylko miejscowo, zaczyna szarpać krzakami, wznieca słup piasku, porywa i toczy tumbleweed, czyli mamy okazję poznać jak wygląda dust devil. A wygląda dziwacznie, bo wokół tego tańczącego piasku panuje całkowity spokój i jest bezwietrznie i gorąco, temperatura w okolicach 40 stopni.

Jakieś 2km od granicy parku jest informacja turystyczna, ale nie ma bieżącej wody. Wodę można kupić w butelkach, a łazienki są suche. Ten Visitor Center to jedyne miejsce na tej drodze, gdzie można kupić coś do picia. Na razie mamy jeszcze dużo własnej wody, jeszcze po drodze dostaliśmy 1,5l zimnej wody od Belga jadącego samochodem, który zatrzymał się by dać nam wody. Kupujemy tylko z automatu dwa razy po 0,5l Powerada - normalnie w smaku to paskudztwo, ale nie teraz w 40-stopniowym upale. Teraz wystarczy cokolwiek, co jest zimne i nie jest wodą.

W Visitor Center pytamy o drogę w dół po skałach, którą chcemy jutro wracać. Nikt nas specjalnie nie zniechęca, więc chyba da się przejechać. Jemy obiad i ruszamy do Grand View Point - 20km i też prawie cały czas pod górę, ale widoki to wynagradzają, szczególnie ten końcowy. Kolejny widok niepodobny do czegokolwiek, co widzieliśmy do tej pory. Krajobraz jak nie z tej ziemi, jak z filmu s-f, szczęki opadają, dech zapiera FOTO pano_0295 FOTO IMG_2980 FOTO IMG_3006 FOTO pano_0307 FOTO pano_0312

W dodatku oświetlenie o tej porze dnia jest dość korzystne, a turystów mała garstka, jak zresztą w całym parku. Wystarczy, że coś znajduje się 20 mil od głównej drogi, a już się Amerykanom nie chce, albo nie zdążą, bo urlop za krótki. Idziemy kawałek szlakiem wzdłuż krawędzi, wsiadamy na rowery i wracamy 10km do skrzyżowania, gdzie skręcamy na kemping Willow Flat. Jednak zanim się rozbijemy, jedziemy kilkaset metrów za kemping na kolejny punkt widokowy Green River Overlook, gdzie docieramy akurat na zachód słońca FOTO pano_0315.

Wracamy na kemping (10$ do koperty) i to w ostatniej chwili, bo ledwo rozłożyliśmy namiot FOTO IMG_3017 zaczęło padać, i to porządnie. Przyszła burza z grzmotami i błyskawicami, zerwał się dość silny wiatr, ale dobrze, bo trochę rozruszał rozgrzane powietrze.

Pobocze na drodze 313 bardzo dobre, szerokie, a i ruch mizerny, tylko turystyczny. Droga w samym parku pogarsza się, pobocze praktycznie zanika, ale to nie przeszkadza, bo ruch bardzo mały i ostrożny.

Policzyliśmy też dzisiaj ile wypiliśmy wody - razem było tego 12l.

111km, śr. 14,1km/h, max 47,9km/h

30.07 niedziela

Wyruszamy o 8.00. Zaraz za kempingiem mijamy sarenkę. Nie sądziłam, że na tej wysokości, w takiej suszy żyje coś tej wielkości. Po drodze do Visitor Center skręcamy na krótki szlak do Mesa Arch FOTO IMG_3027 FOTO pano_0316. Jest jeszcze chłodno, szlak krótki, więc można pójść, ale chodzenie wychodzi nam zdecydowanie gorzej niż jeżdżenie na rowerze. Po powrocie ze szlaku bolą nas nogi i dopiero wejście na rower przynosi ulgę.

W Visitor Center kupujemy galon wody i Powerade i już jesteśmy gotowi do jazdy Shafer Trail Road. Na szlak skręciliśmy o 9.30. Początkowo przez kilka kilometrów jechaliśmy mniej więcej płasko po krawędzi z niesamowitymi widokami w dół i pionową przepaścią pod nami FOTO pano_0321 FOTO pano_0322 FOTO pano_0323. A potem było jeszcze lepiej. Droga zaczęła ostrymi serpentynami schodzić gwałtownie w dół FOTO pano_0327 FOTO pano_0328. Niestety na drodze, szczególnie na zakrętach, leżą duże, często luźne kamienie i dość głęboki piach, a z boku przepaść, więc trzeba jechać bardzo powoli, a miejscami schodzić z roweru. Mimo tego, że w dół, to ślimaczymy się, nie przekraczamy 12km/h, często jedziemy dużo wolniej niż te 12km/h.

Spotkaliśmy po drodze kilka samochodów, które pięły się pod górę. Trzy z nich to wycieczkowe - też szło im ciężko, ta droga wymaga niezłego samochodu i jeszcze lepszego kierowcy.

Przed nami kilka kilometrów takiego ostrego zjazdu, a potem bardziej płasko FOTO IMG_3143 FOTO pano_0334. Generalnie zjeżdżamy, ale po pagórkach i to dość stromych z luźnymi kamieniami, dużymi głazami i czasami piachem, więc trzeba niekiedy pchać rower. Od czasu do czasu pojawia się rzeka Colorado FOTO pano_0342 FOTO pano_0343. Do tego temperatura już w pełni rozkwitu 38-40 stopni. Widoki też zaczynają słabnąć, albo przysłania je zmęczenie i upał. Już mamy dosyć tych piachów, a asfaltu wciąż nie widać.

Zjeżdżając z góry widzimy w dole coś dziwnego, czego nie możemy zidentyfikować. Podobne do jeziora, ale gdzie tu jedzioro na takiej pustyni i nie do końca wygląda na jezioro FOTO IMG_3201 FOTO IMG_3202. Podjechaliśmy bliżej i wciąż nie wiemy, co to jest. Dopiero później z tablicy informacyjnej dowiadujemy się, że to sól. Baseny z solą mają różne kolory, pewnie w zależności od stopnia osuszenia soli. Część z nich jest bajecznie niebieska. Wystraszamy po drodze kozicę, która przyszła polizać soli.

Asfalt pojawił się po 30km i wtedy też wreszcie można było zejść do rzeki Colorado. Wskakujemy szybko do wody, która miło chłodzi i zmywa pot FOTO IMG_3212.

Kończy się nam woda, przydałoby się też coś zjeść. Mamy nadzieję, że w Potash, który według mapy ma być za jakieś 2km coś będzie, jakiś convenience store lub przynajmniej vending machine. A tu kicha, okazuje się, że to całe Potash to tylko fabryka soli. Jedziemy dalej na resztkach wody, ale wreszcie trochę szybciej, bo po asfalcie. Co prawda w górę rzeki, ale podjazd jest łagodny, a poza tym jedziemy w dość wąskim, ładnym kanionie FOTO pano_0352, więc przez większość czasu jesteśmy w cieniu skał FOTO pano_0354 FOTO IMG_3214.

Droga 279 wygląda jak ścieżka rowerowa - pusto, tylko jakiś kojot przemknął na drugą stronę. Zresztą przez cały dzień widzieliśmy tylko kilkanaście samochodów.

Na końcowym odcinku drogi należy podziwiać indiańskie malowidła na skałach FOTO IMG_3221 FOTO IMG_3228, choć Paweł nie podziwia i mówi, że bazgroły. Do skrzyżowania z 191 mieliśmy jeszcze prawie 30km. Na skrzyżowaniu musimy zdecydować, czy skręcamy do Arches, czy najpierw do Moab, najeść się i zrobić zapasy, a do Arches jutro. Jedziemy do Moab. Do miasta jest ścieżka rowerowa, ale temporarily closed. Miasto paskudne. Wzdłuż 191 ciągnie się kilometrami zespół biznesów, motele, zajazdy, kempingi, restauracje, hamburgerownie, biura podróży, loty helikopterem, wypożyczalnie rowerów itp. itd. Supermarket dopiero za centrum, kawał drogi przez cały ten badziew. Robimy zakupy, obżeramy i opijamy się do rozpęku, brzuch boli z rozciągnięcia. Gdy jesteśmy na zakupach, przychodzi gwałtowna burza z ulewnym deszczem, ale szybko ustaje.

Jedziemy z powrotem w stronę Arches i skręcamy na ostatni kemping w mieście - 20$, gdzie możemy wypucować się dokładnie pod prysznicem i wykąpać w basenie. Nad każdym miejscem namiotowym rozpiety jest namiot bez ścianek, ale za to z odgromnikiem, chroniący przed słońcem, deszczem i piorunami FOTO IMG_3237.

88km śr.11,3km/h max.56,6km/h

31.07 poniedziałek

Na kempingu siedzi się zwykle dłużej niż w krzakach, bo jest tyle różnych rzeczy do zrobienia, gdy ma się pod bokiem łazienkę z prysznicami, więc wyruszamy dopiero po 9.00. Do Arches jest już bardzo blisko, niecałe 4km. Początek ścieżki rowerowej z Moab zamknięty, ale potem ścieżka jest dostępna i można nią dojechać do samego parku.

W parku na początek ostra wspinaczka na skały. Na szczęście od samego rana jest pochmurno i temperatura nie sięgnęła jeszcze 30 stopni, więc nie jest źle. Na szczycie od razu nagroda - kapitalne skały Park Avenue i Courthouse FOTO pano_0356 FOTO pano_0357. I po raz kolejny widoki, jakich nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Przypominają ilustracje do książek s-f lub grafikę gier komputerowych. Potem dłuższy kawałek bez widoków i pod górę, a potem Balanced Rock, która wygląda jakby lada moment miała się kiwnąć i spaść FOTO pano_0393 FOTO IMG_3285. Tablica informacyjna mówi zresztą, że obok stała podobna, mniejsza skała i w latach 70-tych spadła.

Potem skręcamy w prawo do Garden of Eden FOTO pano_0366 FOTO pano_0369 i kilku różnych łuków. Łuki są niesamowite, np. dwa obok siebie, które wyglądają jak gigantyczne oczy FOTO pano_0381; Double Arch z dwoma ramionami FOTO IMG_3405 FOTO pano_0389. Można je oglądać z daleka, ale do każdego prowadzi też krótki szlak pieszy.

Zawracamy do głównej drogi i jedziemy do Delicate Arch - najsłynniejszego łuku Utah, który figuruje na wszystkim, począwszy od tablic rejestracyjnych, na T-shirtach skończywszy. Do samego łuku prowadzi prawie 5-cio kilometrowy szlak pieszy. 10km w dwie strony, nie idziemy, jedziemy tylko na punkt widokowy FOTO IMG_3432.

Na punkt widokowy Delicate Arch prawie cały czas zjeżdżaliśmy, teraz trzeba to wszystko podjechać. Wracamy do głównej drogi i z powrotem do wyjścia z parku. Prawie cały dzień słońce chowało się co chwila za chmury. Dobrze, bo łatwiej się jechało, źle, bo zdjęcia gorsze.

Droga w parku jest bez pobocza, a ruch duży. Zupełnie nie do porównania z tym w Canyonlands. Okazuje się, że nawet dla zmotoryzowanych park oddalony od głównej drogi o prawie 30 mil asfaltową drogą jest trudno dostępny i stanowi zbytnie, wszyscy pchają się do dużo bardziej dostępnych Łuków.

Niedaleko za bramą wjazdową do parku spotykamy stadko sześciu kozic, w tym dwie malutkie. Na dole, za parkiem wieje silny wiatr, na szczęście w plecy i popycha nas pędem do Moab. Tu znów zaglądamy do sklepu, a potem do pobliskiego parku opchnąć arbuza.

Park wygląda zupełnie inaczej niż typowy park w amerykańskim mieście - jest bardziej dziki, przez środek przepływa zarośnięta rzeka; bardziej zaniedbany niż tradycyjny przystrzyżony trawnik ze stolikami i łazienką. Dlatego przyciąga różnych żuli.

Zaglądam jeszcze do biblioteki, a potem jedziemy na pobliski kemping (21$). Wskakujemy do basenu, a ponieważ z basenu mamy widok na Burger Kinga i McDonalds'a, głodniejemy i idziemy na cheesburgery. Kemping gorszy od wczorajszego, więcej na nim ludzi, głośniej, ciaśniej, ale za to w centrum, więc może dlatego tak tłoczno.

75km, śr.12,5km/h, max.51,6km/h

1.08 wtorek

I znowu ponieważ nocujemy na kempingu, wyjeżdżamy dopiero po 9.00. W nocy ok. 23.00 rozpętała się burza. Najpierw przez cały wieczór się błyskało, ale gdzieś daleko za górami, w Moab błyskawice tylko rozświetlały niebo, grzmotów nie było słychać. Przed 23.00 burza przyszła do Moab. Waliło, huczało, grzmiało strasznie głośno i błyskało. Deszczu w tym wszystkim było najmniej. Deszcz za to i to obfity przyszedł dopiero nad ranem.

Jedziemy 191 na południe, cały czas pod górę. Ruch bardzo duży, wleczemy się przez wielokilometrowy badziew obumarłych biznesów i tych jeszcze żyjących, ale rozrzuconych krzywo na kupie żwiru i chwastów, mobile homes krzywo ustawionych na cegłach, zagród z kilkunastoma pordzewiałymi samochodami, dziurawymi beczkami i innymi elementami metalowymi nie do zidentyfikowania. All-American town.

Gdy cały ten badziew się kończy po kilkunastu kilometrach, nagle też zauważalnie słabnie ruch na drodze. Nie uspokaja się kompletnie, ale jest go dużo mniej. Pobocze na szczęście praktycznie przez cały czas jest w porządku, dość szerokie, tyle, że cały czas, przez prawie 58km mamy pod górę.

Na La Sal Junction skręcamy w 46 w stronę La Sal. Ruch robi się znikomy, pobocza nie ma, ale prawie nic nie jeździ, tylko że w dalszym ciągu pod górę. W La Sal zachodzimy do general store FOTO IMG_3474 po sok i lody i dowiadujemy się od pani sprzedającej, że kiedyś w okolicy było dużo soli, stąd nazwa miasteczka, a teraz wydobywają gaz ziemny i uran. Mówię, że dzięki temu na pewno jest dużo pracy, ale pani mówi, że mało kto chce taką ciężką pracę.

Z La Sal dalej pod górę. Robi sie trochę ładniej, bo zbliżamy się do La Sal Mountains. Z daleka góry wyglądały na duże, ale im wyżej się wspinamy, tym mniejsze się wydają. Wreszcie, po prawie 60km jazdy pod górę zjazd. Najpierw szybko i ostro przez 13km, a potem jeszcze prawie 7km lekko w dół, wzdłuż rzeki. Na zjeździe wjeżdżamy do stanu Kolorado. To niesamowite, jak każdy przejazd przez pasmo górskie lub skały odkrywa zazwyczaj zupełnie nowe, kompletnie odmienne od tego, co przed górami widoki i za każdym razem stanowi niespodziankę. Tak samo dzisiaj.

Kolorado wita nas soczystą zielenią FOTO pano_0401, jakiej dawno już nie widzieliśmy, stadem piesków preriowych i chłodem rzeki, choć trzeba przyznać, że dzisiaj w ogóle nie było upalnie, parę razy termometr dobił do 30 stopni, ale zwykle utrzymywał się poniżej. Ponieważ pędzimy, to zjazd nawet długi, nie trwa długo i znów trzeba będzie się przeprawiać przez kolejne góry. Jeszcze kilka kilometrów i z dużą prędkością lądujemy w szerokiej dolinie. Po krótkim czasie docieramy do Bedrock, gdzie jest miniaturowa poczta FOTO IMG_3490 i "sklep generała", a także rzeka, ale mulista.

Potem niestety znów pod górę i to po pagórach. Z jednego pagóra widać już kolejny, a czasem dwa następne. Wody brak, widać tylko wyżłobione, puste koryta washów. Po prawej stronie zielone góry, po lewej suche czerwone, środek porastają sage bushe. Nagle przejeżdżając obok takich krzaków, zostajemy głośno obgrzechotani. Zatrzymujemy się i idziemy obejrzeć grzechotnika. Widzi nas, wysuwa kilka razy jęzora, odwraca się i dość szybko odpełza w krzaki.

Droga prawie kompletnie pusta, więc kiedy zwalnia koło nas i zatrzymuje się jakiś samochód, trochę czujemy się niepewnie. Ale facet chce tylko pogadać. Mówi, że jest z Utah, z Salt Lake City, w Kolorado jest pierwszy raz i bardzo mu się podoba i jest zaskoczony, że tak tu zielono. W porównaniu z Utah, to faktycznie zielono, ale akurat od dłuższego czasu jak okiem sięgnąć tylko sage bush FOTO pano_0404, jedynie na górach od południa trochę jakby bardziej zielono, za to góry od północy kompletnie suche, dolina również.

Zbliża się 20.00, pagóry już nas wykańczają, więc gdy pojawiają się górki porośnięte drzewami, postanawiamy szukać spania i znajdujemy fajne miejsce za górką z widokiem na La Sal Mts.

122km, śr. 14,5km/h, max.57km/h

2.08 środa

Dobra noc, bez żadnych ekscesów, tylko o 6.00 jakieś ptaki zaczęły krążyć nad namiotem i wydzierać się jak głupie.

Okazało się, że wczoraj wdrapaliśmy się już właściwie na ostatni pagór i od rana mamy z górki. Zjeżdżamy do jakiejś rzeki i stawu, gdzie płoszymy czaple. Wokół jest zielono i mokro.

Po kilkunastu kilometrach jesteśmy w Naturicie, robimy zakupy i idziemy do informacji, skąd wyraźnie nudząca się babcia-wolontariuszka nie chce nas wypuścić, bo wreszcie znalazł się w tej dziurze ktoś, z kim można pogadać. Pytamy najpierw o szutrową drogę do Delty przez Columbia Pass, ale potem zajadając melona i oglądając mapę stwierdzamy, że możemy przecież pojechać do jeszcze jednego parku narodowego, Black Canyon of the Gunnison.

Wracamy do informacji - babcia cała szczęśliwa - i pytamy o drogę do Montrose. Potem jeszcze wizyta w biblitece (internet) i w drogę.

W Naturicie wydobywają gaz, jest też elektrownia, więc na drodze jest trochę ciężarówek, ale po skręcie w drogę 90 i za elektrownią ruch kompletnie zamiera. Droga 90 przez 7 mil jest asfaltowa, a potem przechodzi w szutrową 540. Ruch znikomy, zaledwie kilka samochodów, ale za to ciągle pod górę i po szutrze. Jednak droga nie jest taka najgorsza, choć jak to zwykle bywa podjazdy są bardziej strome niż na asfalcie, no i do tego miejscami spore kamienie, washboard i sypki szuter.

Ciągłego podjazdu mamy ok. 50km. Na szczycie jest jakieś 8000 stóp, robi się zimno, trzeba założyć polary, temperatura spada nawet do 15 stopni.

Na samym szczycie krzyżują się dwie drogi. Tu spotykamy kobietę i mężczyznę w średnim wieku na rowerach górskich. Zatrzymujemy się i chwilę rozmawiamy. Mieszkają w Montrose, wcześniej mieszkali w Aspen, w Grand Junction i w Virginii, a kobieta, gdy była nastolatką w Anglii. Na rowerach zjeździli prawie wszystko w Kolorado, a na pewno okolice Montrose, Aspen i Denver. Doradzają nam którędy jechać i zapraszają do siebie na nocleg. Na razie nie wiemy, o której będziemy w Montrose i być może będziemy chcieli pojechać jeszcze dalej. Ale okazuje się, że mimo tego, że teraz mamy już z górki, to do miasta jeszcze kawał drogi. Dostajemy adres i telefon, oni jadą do samochodu, my do miasta.

Droga szutrowa, więc nie da się szybko popędzić. Po drodze spotykamy trzy jelonki, które uchwyciliśmy malowniczo w ruchu FOTO IMG_3585. Przed miastem znów wjeżdżamy na asfaltową 90 i możemy podziwiać zadbane, ładne domy, ogrody i trawniki. Jest naprawdę ładnie, choć potem w mieście jest już gorzej, choć nie tak brzydko jak w Moab. W samym mieście trochę loiterującej młodzieży, pytamy o drogę i jedziemy. Jedziemy i jedziemy, robi się szaro, coraz ciemniej. Miasto nieduże, ale jak to zazwyczaj w Stanach, rozwleczone. Znów pytamy o drogę, bo natrzaskaliśmy kilometrów i nawet nie jesteśmy pewni, czy w dobrym kierunku. Wreszcie dojeżdżamy, spotkane małżeństwo mieszka na niedawno wybudowanym i wciąż rozbudowującym się osiedlu domków FOTO IMG_3590. Mieszkają tutaj od roku. Dzwonimy do nich, są na kolacji i umawiamy się pod ich domem. Niestety jest już zupełnie ciemno, osiedle jest słabo oświetlone, nie widać nazw ulic, gubimy się, w końcu spotykamy naszą znajomą kobietę jadącą samochodem i dojeżdżamy na miejsce.

Dostajemy królewskie łóżko FOTO IMG_3589, prysznic, kolację i arbuza na deser. Mają bardzo ładny dom, przestronny, ładnie urządzony, z ładnym widokiem, tarasem, trawnikiem i ogromnymi French windows. Rozmawiamy do 23.00 i idziemy spać - jak wygodnie położyć się w łóżku.

Nasi gospodarze w rozmowie skarżą się na krótkie 2-tygodniowe urlopy i że amerykański kapitalizm wymusza postawę "zarabiać, zarabiać i zarabiać". Narzekają na drożejące materiały budowlane i ropę, bo "Chińczycy wykupują". No tak, bezyna po 3$ za galon, kto to słyszał! Przyznają, że owszem, Amerykanie za dużo konsumują, ale w garażu i przed domem stoją dwa wielkie, identyczne SUVy. Mówią, że po kryzysie w latach 70-tych Amerykanie zaczęli kupować mniejsze samochody, a potem zapomnieli o kolejkach na stacjach benzynowych i znów rzucili się na wielkie gas guzzlery. Są zaskoczeni, że my w ogóle nie mamy samochodu. Ceny domów w Stanach bardzo rosną. Taki dom jak ich, w LA kosztowałby 900tys$, w Denver 500tys$, w Montrose 300tys$. W Aspen jest bardzo drogo, zjeżdżają się bogacze. Nasza gospodyni pracyje jako physician assistant, czyli coś więcej niż nasza pielęgniarka. Gospodarz chyba latem coś buduje, a zimą pracuje w Aspen jako ratownik górski (ski patrol) - jedzie do Aspen 3h, pracuje 4 dni i wraca. Mówi, że droga jest bardzo niebezpieczna z powodu śniegu i zwierząt. Montrose szybko się rozrasta, przyjeżdża dużo emerytów. W lokalnej gazetce znajdujemy potem artykuł o tym, że ruch uliczny staje się dużym problemem w Montrose, bo miasto tradycyjnie zbudowane przy głównym highwayu. Jedna z czytelniczek gazety skarży się, że nie chce by, gdy siedzi w restauracji obok przejeżdżał wielki 18-wheeler. Nikt nie chce, a większość miast od zawsze i wciąż budowana jest właśnie w ten sposób.

112km, śr.12,4km/h, max. 54Km/h

3.08 czwartek

Wyjeżdżamy o 8.00, mimo, że jest wcześnie rano jesteśmy mocno wygłodniali i w Wall Marcie kupujemy na śniadanie kurczaka z pieczonymi ziemniakami i coleslawem. Do tego wielką pakę 12 pączków i owoce. Znów napychamy się jak głupi i znów potem boli mnie brzuch, co tym bardziej jest męczące, że z miasta oczywiście znów mamy ciągle pod górę.

Miasto, jak to amerykańskie miasto, zbudowane przy głównym highwayu FOTO pano_0419, więc prawie w całym mieście jest hałas, smród i tłok. Najładniejsze są oczywiście, jak zwykle, budynki państwowe - urząd miasta, biblioteka, poczta itp. Mają tu też tzw. Centrum i okazuje się, że doskonale wiedzą, że ładniej jest jeśli ciąg budynków tworzy jednolitą fasadę wzdłuż chodnika, niż gdy wzdłuż highwaya stoją luźne budy rzucone krzywo w morze nierówno rozlanego asfaltu tworzącego wielki parking. Ale takie centrum to tylko kilka uliczek na krzyż, reszta to znów badziew rozrzucony przy głównej drodze, taki jak np. ten trailer park FOTO IMG_3596. Pod miejscowym Starbucksem widzimy samochodową kolejkę po kawę. Montrose ma 15tys. mieszkańców, ale wygląda na dużo większe - wyjeżdżamy, wyjeżdżamy i wyjechać nie możemy. Tym bardziej, że cały czas pod górę.

Wreszcie dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą do parku narodowego, skręcamy, a tam jeszcze bardziej pod górę. Od rana do samego parku 30km wciąż pod górę. W parku jest już różnie, trochę w dół, trochę pod górę. Kanion jest niesamowity, w przypadku tego parku najlepsze oświetlenie jest w południe, czyli jesteśmy w najodpowiedniejszym momencie. Kanion jest bardzo wąski i głęboki, a więc wszystko najlepiej widać, gdy słońce świeci pionowo. Widoki przypominają grafikę komputerową znaną z gier komputerowych i filmowych efektów specjalnych FOTO IMG_3630 FOTO IMG_3642 FOTO IMG_3609. Ostre, spiczaste, czarne skały schodzą pionowo w dół FOTO IMG_3678 na głębokość ponad 700 metrów, a w dole wije się hucząca rzeka, którą na górze słychać tylko ledwo, ledwo FOTO pano_0429 FOTO pano_0451.

Jedziemy całą 6-milową drogą do końca, ale widoki z punktów widokowych pod koniec drogi są już bardzo do siebie podobne i mniej spektakularne niż na początku. Temperatura bardzo miła - dwadzieścia kilka stopni, w drodze powrotnej spada poniżej 20 i robi się zimno. W tym parku sarny boją się ludzi dużo mniej niż w poprzednich parkach, które zwiedzaliśmy w tym roku. Najpierw drogą przechadzają się dwie małe, potem jeszcze jedna, a gdy wracając zatrzymujemy się przy Visitor Center, widzimy dwie kolejne pasące się koło budynku FOTO pano_0454.

Gdy wyjeżdżamy z parku jest już 19.30, więc czas szukać spania. Spanie znajdujemy niedaleko parku, płasko, w krzakach, z widokiem na góry. Temperatura spada do 13 stopni i trzeba spać z długim rękawem i w śpiworach.

58km, śr.10,4km/h, max.45,9km/h

4.08 piątek

Z nieznanych powodów śpimy aż do 7.30. Nad ranem padał deszcz, ale niewiele i namiot jest suchy. Zimno od rana, a zaraz czeka nas 9km ostrego zjazdu, na którym trzeba mocno uważać, bo sarny pchają się na drogę. Jedziemy w polarach i długich spodniach. Na dole skręt w lewo w 50 i od razu pod górę i pod silny wiatr, wziąż zimno. Dopiero później robi się na tyle zimno, że można się rozebrać.

Wjeżdżamy na 8100 stóp, a potem zjazd do Cimarron, gdzie w dziwacznym country store FOTO IMG_3796 kupujemy colę. Sklep jest tym dziwniejszy, że jego właściciel pali papierosy, a podczas całej wycieczki mamy wrażenie, że prawie nikt nie pali. Jedyne palące osoby, jakie widzieliśmy to obcokrajowcy i właśnie ten sprzedawca.

Znów wspinamy się na wysokość 8704 stóp. Droga przez cały czas ma duże pobocze, ale i ruch duży. Nie taki, żeby się nie słyszeć między sobą, ale spory.

Przy drodze znajdujemy portfel 22-letniego żołnierza. W środku trochę różnych dokumentów, 33$ i 25 euro. Wśród dokumentów przyrzeczenie żołnierza, że będzie słuchał rozkazów, ale również prowadził akcję rekrutacyjną wśród swoich kolegów i rodziny. Trzeba będzie znaleźć jakiś posterunek policji, żeby oddać znalezisko.

Potem psuje się pogoda, znów zaczyna wiać, robi się chłodniej i zaczyna kropić. Zjeżdżamy do Sapinero i bez sensu jedziemy kilka kilometrów dalej w nadziei na jakiś sklep. Sklepu nie widać, więc zawracamy do skrzyżowania z 92, przejeżdżamy przez tamę i wspinamy się. Wciąż pada, ale tylko trochę. Jedziemy wzdłuż Black Canyon, jest widowiskowo, po kanionie snują się chmury FOTO pano_0462. Robi się coraz zimniej, bo wjeżdżamy coraz wyżej i w coraz gorszą pogodę i w chmury. Przez drogę przebiega kojot, ale ledwo go widać, bo nad drogą wiszą gęste chmury. Pada coraz bardziej, jest coraz zimniej, temperatura spada do 10 stopni. Przemarzliśmy strasznie, rozbić się nie ma gdzie, bo wciąż jedziemy wzdłuż kanionu - z jednej strony przepaść, z drugiej skała. Wpadamy w mleczną chmurę, pod nami, w kanionie też jeden wielki, biały kłąb chmur. Przy drodze, jak na ironię, pojawia się znak, że za pół mili będzie scenic view - na białe mleko chyba. Scenic view jednak mimo wszystko bardzo się przydaje, bo na parkingu stoją stoliki pod dużym dachem FOTO pano_0463 i tu kończymy dzisiejszą wycieczkę, nie będziemy dalej moknąć i marznąć. Namiot można rozbić pod dachem, a rano może będzie nawet widać jakiś widok.

Ruch na 92 bardzo mały, pobocza nie ma, droga kręta, ale samochodów naprawdę niewiele.

Siedzimy przy stolikach i obserwujemy, jak przewalają się chmury FOTO IMG_3842. Przez moment nie widzimy już żadnego kanionu, żadnych gór, ani nawet drogi - wokół tylko białe mleko. Włazimy do namiotu, bo zimno.

98km, śr.12,6km/h, max.61,6km/h

5.08 sobota

Przez całą noc padało, przestało koło 4.00, ale potem o 7.00 znów pada. W namiocie zimno, leżymy w podwójnych polarach i śpiworach. Nie chce się wychodzić i pakować, ale mamy mało jedzenia. Na szczęście szybko przestaje padać, chmury wciąż wiszą, ale przeciera się i widać kawałki niebieskiego nieba. Zwijamy suchy mimo deszczu obóz i jedziemy.

Kawałek z górki, potem pod górę, z górki, pod górę, aż wreszcie zjazd do doliny i do wsi. Trzeba uważać na zjeździe, bo na drogę wyskakują sarny. Mijamy jezioro i kemping z płatnymi prysznicami po 1$, więc korzystamy. Dojeżdżamy do Crawford, ale jedyny sklep jest od dwóch tygodni zamknięty due to an illness. Jest za to biblioteka, gdzie korzystamy z internetu i kupujemy książki.

Im niżej zjeżdżamy, tym robi się cieplej, trzeba się rozebrać do koszulek i krótkich spodenek. Crawford znajduje się na wysokości 6700 stóp, ale zjeżdżamy jeszcze niżej. Kawałek za Crawford jedziemy skrótem prosto do Peonii. Skrót okazał się bardzo dobrą decyzją, bo miasto nie leży bezpośrednio przy 133 i musielibyśmy do niego specjalnie zjeżdżać, a tak wjeżdżamy w sam środek miasta i do tego krótszą drogą. W mieście jest biblioteka i sklep. Robimy super drogie zakupy, bo w sklepie dość drogo, a w sakwach kompletnie pusto, trzeba odnowić zapasy.

Miasteczko o tyle ładniejsze FOTO pano_0468 od większości innych amerykańskich miast, że nie leży przy głównym highwayu, ma jakieś sensowne centrum i do tego kino zwane theater. Podczas naszego pobytu w mieście zrobiło się znowu gorąco, około 30 stopni, ale potem spada do dwudziestu paru i jest przyjemnie.

Niedaleko za miastem mijamy pierwszą z kilku kopalni węgla. Urody górom nie dodają, ale nie można powiedzieć, żeby były znacząco brzydsze niż japońskie hotele w japońskich górskich kurortach. Droga cały czas pod górę, ale jedzie się dość dobrze, bo w górę rzeki, więc dość łagodnie, a wokół ładne, kanadyjskie widoki. Potem droga odbiega w prawo, a my pedałujemy dalej wzdłuż sztucznego jeziora FOTO pano_0469. Jezioro się kończy i zmienia w Muddy Creek, który rzeczywiście jest muddy. Wcześniej rzeka była czysta, teraz płynie nią kakaowe błoto.

Na zjeździe z jednego z pagórków o mało nie rozjeżdżam chipmunka. Najpierw wybiega na drogę z prawej strony, potem nagle zatrzymuje się na środku, a potem pędem zawraca prosto pod koła. Gwałtownie hamuję i mijamy się o kilka centymetrów. Wciąż jedziemy w górę Muddy Creek i natykamy się na fajną miejscówkę. Można by jechać jeszcze jakąś godzinę, ale taka miejscówka. Widać, że komuś przed nami też się podobała, bo na trawie widać miejsce po namiocie, więc zostajemy. Po raz pierwszy musimy spryskać się płynem na komary, do tej pory praktycznie ich nie było.

106km, śr.16,7km/h, max.51,5km/h

6.08 niedziela

Tak zimno, jak dziś w nocy, to jeszcze nie było. Nawet wczoraj na wysokości 9000 stóp i w deszczu. O 7.30 na termometrze wciąż 6 stopni. Przed nami podjazd więc dobrze, że chłodno, ale ciężko przy takiej temperaturze wygrzebać się ze śpiwora i zwijać obóz zgrabiałymi rękami. Wyjeżdżamy przed 8.00 i znów podjeżdżamy. Najpierw łagodnie wzdłuż rzeki, dopiero na ostatnich 10km robi się stromiej. Dojeżdżamy na szczyt (8755 stóp) i widoki zmieniają się na bardziej dramatyczne FOTO IMG_3884 FOTO pano_0471, zwiększa się też ruch, choć nie ma ciężarówek, ale może tylko dlatego, że dziś niedziela. Pojawiają się masowo rowerzyści, ale niedzielni, na pustych rowerach. Jeden zatrzymuje się koło nas i mówi, że mieszka w Carbondale i zaprasza do siebie na prysznic, ale dziękujemy, bo w Carbondale będziemy wczesnym popołudniem i nie chcemy jeszcze zatrzymywać się.

Za passem pierwsze 6km to ostry zjazd, a potem łagodnie w dół rzeki, ale za to pod silny wiatr.

Zajeżdżamy do Carbondale i idziemy do supermarketu, gdzie mało kto mówi po angielsku, a jeśli mówi, to słabo. Większość obsługi to Latynosi. Idziemy z arbuzem do pobliskiego parku, a tam też sami Latynosi. W okolicznych domach, a raczej przed domami też wylegają się Latynosi i słuchają głośno latynoskich rytmów - najwyraźniej cała dzielnica latynoska, a przecież miasto raczej nieduże.

Wyjeżdżamy z Carbondale w stronę Aspen. Do Aspen wiedzie szeroka, po dwa pasy w każdą stronę, ruchliwa droga 82. Pobocze też jest szerokie, więc można spokojnie jechać, tylko hałas przeszkadza. Droga cały czas się trochę wspina, ale łagodnie, bo wzdłuż rzeki. Carbondale jest na wysokości 6200 stóp, a Aspen - 7900 stóp. Częściowo udaje się uniknąć jazdy główną drogą, jadąc równoległymi uliczkami przez okoliczne miasteczka i osiedla. Osiedla ładne, zadbane FOTO IMG_3895. Potem jest kawałek ścieżki rowerowej, ale żwirowej. Potem musimy wrócić na główną drogę. Drogą bardzo często jeżdżą autobusy między Aspen a Glenwood Springs. Autobusy zabierają rowery. Prawy pas od poniedziałku do piątku od 6 do 9 rano zarezerwowany jest tylko dla autobusów i carpools wiozących co najmniej 2 osoby. Przy niektórych przystankach urządząne są parkingi park and ride. Przy drodze stoją znaki z napisem Road rage call... i numer telefonu.

W całej okolicy sporo Latynosów, pewnie siła robocza dla bogatego Aspen i okolic.

Niebo zaciąga się czarnymi chmurami i to od strony, w którą jedziemy. Do Aspen mamy jeszcze jakieś 10km, ale widzimy boczną drogę wiodącą w góry, nie widać w pobliżu żadnych domów, więc decydujemy się obadać potencjalne spanie. Do Aspen przyjechalibyśmy pod wieczór i trzeba by od razu szukać kempingu, więc nie ma sensu jechać dalej, tym bardziej, że pogoda się odgraża. Wjeżdżamy w drogę i za drzewami odkrywamy całe pole kempingowe. Jest dopiero 18.00, ale miescówka zbyt kusząca, żeby pchać się dalej.

99km, śr. 14,8km/h, max. 58km/h

7.08 poniedziałek Dziś nie jest aż tak zimno, jak wczoraj, rano ponad 10 stopni. Zwijamy się i ruszamy do Aspen. Zaglądamy po drodze na lotnisko, bo ludzie u których mieszkaliśmy w Montrose, zaniepokoili nas pytając, z którego lotniska w Denver lecimy - nie wiedzieliśmy, że jest więcej niż jedno. Jednak na lotnisku w Aspen uspokajają nas mówiąc, że jest tylko jedno - DIA.

Kawałek za lotniskiem zaczyna się ścieżka rowerowa prowadząca do samego centrum. Obserwujemy samochody, bo dzisiaj poniedziałek i patrzymy, czy przestrzegają zakazu jazdy prawym pasem. Tam, gdzie na drodze jest luźno, chyba jeżdżą jak chcą, ale trudno dostrzec ile osób jedzie w samochodzie, ale przed miastem, gdy ruch się zagęszcza i spowalnia, wszyscy zjeżdżają na lewy pas, a prawym śmigają autobusy.

Ścieżka rowerowa jest malowniczo i fantazyjnie poprowadzona. Raczej nie prowadzi najkrótszą drogą, a bardziej tak, żeby pokazać jak najwięcej. A miasto bardzo ładne, prawie jak w Szwajcarii, ładne domki, kwiatki, trawniki, w centrum deptaki FOTO IMG_4006, fontanny i budynki trzymające się jednego stylu. Ulice mają fasady, a nie hektarowe parkingi FOTO pano_0474. Parkuje się na ulicy i parkowanie jest płatne. Na ulicach jest mnóstwo pieszych, na placu zabaw i przy fontannie bawią się dzieci.

Idziemy do sklepu po arbuza i obiad. Jemy na ogólnodostępnych stolikach stojących na głównym deptaku. Potem jedziemy do biblioteki, gdzie jest spora wyprzedaż i do City Hall oddać wreszcie portfel żołnierza.

Sporą atrakcją jest obserwowanie ludzi. A ludzie tu są szczupli, elegaccy i ładnie, choć sportowo ubrani. Wiele osób jeździ rowerami lub jogginguje.

W południe wyjeżdżamy i zaczynamy wspinaczkę. Razem z nami sporo rowerzystów, niektórzy już wracają rozpędzeni, ale nikt z bagażem. Cały podjazd ma 32km, droga wąska, miejscami bardzo wąska - praktycznie jeden pas i żadngo pobocza. Ruch nie jest jakiś strasznie duży, ale jednak spory. Nie ma jednak ciężarówek, przyczep i autobusów, bo jest ograniczenie maksymalnej długości pojazdu. Ruch jest właściwie głównie turystyczny. Poza tym jeździ dużo rowerzystów, więc kierowcy wiedzą, że mogą się nas spodziewać na drodze.

Po drodze mijamy ghost town Independence FOTO IMG_4029, który zbudowali poszukiwacze złota. Na tablicy informacyjnej napis, że gorączka złota zaczęła się w okolicy po tym, jak Indianie przekazali te tereny. W opisywaniu tego, co się stało z Indianami są tu bardzo kreatywni. Piszą, że Indianie signed treaties albo moved.

Zachmurza się i robi chłodno i im wyżej, tym zimniej. Na szczycie temperatura spadnie do 11,5 stopni. Wiele spotkanych osób straszyło nas wcześniej tym podjazdem na Independence Pass, ale mocno przesadzali mówiąc, że jest vertical i że taki steep, że rowerzystów tam nie spotkamy. Nic podobnego. Po prostu długi podjazd, nawet niezbyt stromy FOTO pano_0478 FOTO pano_0482. Prędkość nigdy nie spada poniżej 5km/h z kawałkiem, a na drodze Trolli mieliśmy przecież 3,2-3,7km/h. Poza tym byle szutrowy podjazd jest o wiele trudniejszy, a nawet zjazd w Canyonland był gorszy, a najbardziej stroma była droga wyjazdowa z Zionu. Cały podjazd zajmuje nam 5h, nie jest specjalnie męczący, tylko długi, a droga jest wysoko, więc ciągle chce się ziewać. Po tej stronie przełęczy góry wyglądają jak w Szwajcarii, po drugiej stronie jak na Alasce.

Na szczycie FOTO IMG_4059 ubieramy się, bo zimno i zaraz czeka nas zjazd. Przed nami jakaś strasznie brzydka pogoda FOTO IMG_4068 FOTO IMG_4071, w którą jedziemy. Zjazd fajny, ale zaczyna padać. Potem zaciąga się kompletnie na szaro i pada coraz bardziej. Robi się bardzo zimno, temperatura spada poniżej 10 stopni. Buty nam przemokły, spodnie i skarpetki też. Wokół tylko mokry las, żadnego kawałka dachu, sklepu, nic. W końcu jest jakiś lodge, napisane jest, że są vacancies, ale na drzwiach kartka, że właściciel wyjechał i można kontaktować się telefonicznie. Przed domem spotykamy kobietę, która jest jednym z gości. Zaprasza nas do środka skąd możemy zadzwonić do właścicieli domu. Dzwonimy, ale zgłasza się automatyczna sekretarka.

Kobieta i jej mąż zapraszają nas do salonu, żebyśmy trochę się ogrzali i napili herbaty i ewentualnie poczekali na gospodarzy. Mówią, że tu tak codziennie pada po południu. Małżeństwo jest z Rosji, ale od 10 lat mieszkają w USA. Mieszkali w Nowosybirsku i są naukowcami. Bardzo mili, dostaliśmy herbatę i ciastka, porozmawialiśmy, choć facet bardzo słabo mówił po angielsku. Mówi, że w laboratorium nie muszą ze sobą wiele rozmawiać, każdy robi swój research i tyle. Siedzimy aż wreszcie przestaje padać, więc żegnamy się, wsiadamy na rowery i szczękając zębami, przemoczeni jedziemy dalej. Na szczęście niedaleko jest kemping, na którym się zatrzymujemy. Wreszcie można się przebrać w coś suchego, a i w namiocie trochę cieplej, bo na zewnatrz tylko 9 stopni.

73km, śr.11,8km/h, max. 55km/h

8.08 wtorek

Wychodzimy ze śpiworów dopiero, gdy na namiocie widać słońce. Rozkładamy na słońcu przemoczone rzeczy. O 7.30 wciąż lodowato zimno - 5,5 stopnia, ale przynajmniej nie ma chmur i świeci słońce, a w słońcu wszystko ładnie schnie.

Wyjeżdżamy po 9.00 i znów wspinamy się pod górę na kolejny pass i na dodatek pod wiatr. Od Twin Lakes jedzie się bardzo kiepsko, cały czas pod górę i pod wiatr, spory ruch samochodowy, marne pobocze, na szczęście prawie nie ma ciężarówek. Z trudem i mozołem wspinamy się do Leadville. Bardzo dziwne miasteczko, niezbyt urodziwe, zaczyna się mobile home parkiem FOTO pano_0487, ale centrum ma dość ciekawe, stare. Są murowane 3-piętrowe budynki, w tym budynek opery FOTO pano_0490. Zaglądamy do thrift store i do Safewaya.

Robi się zimno, trzeba się cieplej ubrać tym bardziej, że za miastem zjazd. Ale zjazdu jest tylko kawałek, zaraz znów trzeba się wspinać na Fremont Pass (11380 stopy). Za miastem pobocze jest już całkiem przyzwoite, ale ruch spory. Krajobraz w dalszym ciągu przypomina ten z Alaski i Kanady - góry, jeziorka, rzeki. Wdrapujemy się na szczyt, a tam zamiast widoku kopalnia molibdenu. Nawet zjazdu nie ma tylko jazda po pagórach. Po drugiej stronie drogi jakiś księżycowy krajobraz. Tablica informuje, że to teren po dawnych kopalniach aktualnie rekultywowany i rzeczywiście część jest już zielona, po części jeżdżą jakieś maszyny i zapewne rekultywują.

Wreszcie zasłużony zjazd do Copper Mtn, czyli do skrzyżowania z I-70. Tu natykamy się na świetną ścieżkę rowerową do Frisco FOTO IMG_4121 i jedziemy w tłumie innych rowerzystów, bo ścieżka cieszy się bardzo dużym powodzeniem. I nic dziwnego - ładnie poprowadzona w górach, wzdłuż rzeki i obok jeziorek. Wciąż mamy w dół więc dobrze się jedzie. Do Frisco docieramy po 5,5 milach. Miasto bardzo ładne, zadbane, schludne, ulice ze zwartymi fasadami FOTO pano_0493, do tego piękne jezioro i góry - chyba ładniej niż w Aspen.

Wcześniej na ścieżce rowerowej przed Frisco jakiś rowerzysta podpowiedział nam, gdzie szukać ścieżki do Dillon i teraz jedziemy Main Street do mariny, a tam już są znaki informacyjne, którędy jechać. Ścieżka do Dillon, kolejnego schludnego, chyba dość zamożnego miasteczka, też bardzo fajna, w lesie i nad jeziorem. W Dillon pełno kondominiów zbudowanych nad jeziorem FOTO pano_0496. Dalej ścieżka prowadzi do Keystone i zaczyna się lekko pod górę.

W Keystone jeziora już nie mają, za to mają las, góry i rzekę i wypasione chałupy FOTO IMG_4143. Tu kończy się ścieżka rowerowa i zjeżdżamy na drogę 6, prosto pod górę. Jest już po 20.00, robi się szaro, na szczęście zaraz za pierwszym zakrętem i podjazdem chałupy znikają, a my idziemy spać nad rzekę. Woda oczywiście lodowata, temperatura powietrza - 11 stopni.

117km śr.15,1km/h max.51km/h

9.08 środa

Przed 7.00 na termometrze 5 stopni. Ubieramy się ciepło i składamy obóz. Wiemy jednak, że do przełęczy jeszcze 13km, więc zdejmujemy z siebie część ubrań. Drogą 6 jedzie też kilku innych rowerzystów, ale niedzielnych, trochę samochodów osobowych i mnóstwo ciężarówek z cysternami. Przypuszczam, że jedzie ich tu tyle, bo na równoległym interstacie 70 jest 1,5km tunel, a cysterny wiozą pewnie coś łatwopalnego.

Na termometrze wciąż niewiele stopni, ale świeci słońce, a my ciągle się wdrapujemy, więc robi sie nam gorąco. Na szczycie (prawie 12000 stóp) FOTO pano_0503 zimno jak diabli, do tego wieje strasznie. Potem szybki zjazd do interstata. Kilka kilometrów jedziemy interstatem, a potem za radą spotkanego wczoraj rowerzysty zjeżdżamy do Barkerville i tu udaje nam się znaleźć boczną drogę do Denver. Droga i częściowo ścieżka rowerowa prowadzi nas do Georgetown FOTO IMG_4189 FOTO IMG_4190 FOTO IMG_4191 FOTO pano_0505, kolejnego ładnego, zabytkowego miasteczka. Zaglądamy do biblioteki i do sklepu.

Znowu ścieżkami i bocznymi drogami udaje się nam dojechać do Idaho Springs, gdzie jest Safeway. Droga cały czas opada, czasami tylko trzeba krótki odcinek podjechać, ale generalnie w dół i to szybko - nawet do ponad 64km/h.

Jakieś 10km za Idaho Springs robi się bardziej zaludniono, do tego jeszcze 4km podjazdu, a przecież do Denver miało być już tylko w dół. Jednak zdaje się, że czeka nas jeszcze kilka większych pagórów. Zaczynamy rozglądać się za spaniem, jeszcze można by jechać, ale robi się ludno. Za El Rancho wjeżdżamy na I-70 FOTO IMG_4205, bo gubimy drogę 40, którą do tej pory jechaliśmy. Mijamy pędem sarny, które zdziwione z trawą w pyskach gapią się na autostradę. Przy najbliższym zjeździe jest znaczek kempingu, skręcamy i zostajemy na noc.

Jest ciepło, choć już wieczór, nic nie gryzie, ale to dość normalne na tej wycieczce, wykąpani, najedzeni ruszamy jutro do Denver.

93km śr.14,3km/h max.64,3km/h

10.08 czwartek

W nocy raczej ciepło, nad ranem też. Zwijamy się, bo do Denver jeszcze ok. 20 mil. Miła obsługa kempingu pomaga nam zorganizować dojazd na lotnisko i noclegi do dnia wyjazdu. Jeden z pracowników oferuje nawet, że nas zawiezie, ale musielibyśmy zostać na tym kempingu, a chcemy zobaczyć miasto i zdobyć pudła na rowery.

Robi się upalnie, im niżej zjeżdżamy, tym goręcej. Jedziemy drogą 40, która potem przechodzi w jedną z głównych ulic Denver - Colifax FOTO IMG_4208. Radzą nam, żeby nie zabierać autostopowiczów FOTO IMG_4207. Po drodze zaglądamy do dwóch thrift storów, ale nie ma nic ciekawego. Jeden prowadzi Afgańczyk, drugi to wielki supermarket.

W mieście upał, wjeżdżamy do centrum, oglądamy 16th Avenue, główny deptak miasta FOTO IMG_4223, po którym jeżdżą tylko autobusy FOTO IMG_4229, nawet rowerem nie wolno. Ulica jest ciasna, mnóstwo ludzi, trafiliśmy akurat na porę lunchu. Tłok ogromny, chodniki pełne i w tym tłumie przepychają się jeszcze autobusy. Załapujemy się na darmowe lody. Krzyczą, że free icecream to ustawiamy się z wszystkimi w kolejce FOTO IMG_4225 i zdaje się, że Paweł podpisuje się pod poparciem dla jakiegoś senatora, bo to on funduje te lody. Wszystko jedno - dobre są.

W informacji turystycznej pytamy o rowerowy dojazd do lotniska. Radzą nam pojechać 17th Avenue, potem jeszcze jakąś inną boczną drogą, ale i tak na końcu czeka nas highway.

W centrum jest trochę wieżowców FOTO IMG_4209, ale nic spektakularnego, są mniejsze kopie nowojorskich World Trade Center FOTO pano_0511. 17th Avenue jest bardzo długa i w miarę posuwania się do przodu zmienia się bardzo. Najpierw kondominia, potem małe domki, wypasione domki, a kończy się murzyńską dzielnicą. Potem ulica się kończy i znów zjeżdżamy na Colifax i zaglądamy do jakiegoś motelu zapytać o ceny, bo w informacji powiedziano nam, że w tych okolicach mogą być reasonable prices. Motele wyglądają nędznie, podobnie jak i cała dzielnica, mało białych, sporo kolorowych. Nocleg u Chińczyka 57$ za dobę, za dwie - 100$. Jedziemy dalej, jeszcze wcześnie i wciąż daleko od lotniska.

Jedziemy na północ, kończy się miasto, zaczynają się jakieś magazyny, pola i jest strasznie płasko, nic tylko pola, samochody, hale i pieski preriowe. Po drodze Paweł znowu łapie gumę, tym razem na przednim kole. Gdy łata dętkę zatrzymuje się koło nas Murzyn na rowerze i pyta, czy mamy klucz do rowerowej śruby, którą chciał odkręcić. Dostaje klucz, odkręca osłonę przerzutki i zostawia ją tam, gdzie spadła, czyli na chodniku.

Jedziemy dalej Airport Boulevard, który potem zamienia się w autostradę z pędzącymi samochodami. Pojawia się nawet znaczek rowerka i strzałka, że tędy dojeżdża się na lotnisko, ale tędy oznacza poboczem tej autostrady. Pobocze szerokie, tylko straszny hałas, no i problem ze zjazdami, które ciężko minąć rowerem. W oddali widzimy las i decydujemy się do niego dojechać i rozejrzeć za noclegiem. Zjeżdżamy i okazuje się, że można się rozbić, ale jest dość wcześnie i chcemy jeszcze zajechać do jakiegoś sklepu. Dojeżdżamy do jakichś hoteli i pytamy przy okazji o nocleg. W pierwszym pan mówi, że zostały tylko pokoje z jacuzzi za 160 dolarów, ale może nam opuścić do 120. Wychodzimy, a obok stoi trochę skromniejszy hotel i okazuje się, że można w nim przenocować za 66 dolarów plus podatek, czyli 75 dolarów ze śniadaniem (marnym). Kupujemy dwa noclegi FOTO IMG_4262.

Najbliższy mall jest w odległości 3km. Jedziemy bardzo ruchliwą Tower Road i robimy zakupy. Po powrocie dowiadujemy się z telewizji o ostrzeżeniu terrorystycznym na lotniskach. Nie wolno zabierać płynów, żeli i kremów na pokład.

11.08 piątek

Jemy śniadania i hotelowym shuttle jedziemy na lotnisko po pudła (21 dolarów za dwa). Pudła są bardzo duże i wiotkie i tak naprawdę nie nadają się do przewozu rowerów. Są niewygodne i rowerów prawie nie chronią.

Przywieźliśmy pudła do hotelu i przez cały dzień oglądamy telewizję, czytamy gazety. Po południu składamy rowery i patrzymy przez okno jak wiatr targa rozległymi polami kukurydzy. Akurat okna mamy na płaską stronę FOTO IMG_4264 i na hekary kukurydzy i cieszymy się, że nie musimy przez nie jechać. Druga strona wychodzi na odległe, ledwie widoczne góry, w których jeszcze nie tak dawno byliśmy, a teraz siedzimy na płaskiej patelni.

Poszliśmy wcześnie spać, bo o 3.00 pobudka. Tuż przed 3 zadzwonił telefon z budzeniem, ledwo przytomni wskakujemy pod prysznic, łapiemy bagaże i do busa.

Na lotnisku dziś już spokojnie, już wszyscy wiedzą, co mogą zabrać na pokład, a czego nie, nie ma dzikich kolejek. Do naszego check-inu w ogóle nie ma kolejki, bo udaliśmy się do oversize. Check in był jeszcze zamknięty, gdy przyszliśmy i dobrze, bo zdążyliśmy poważyć sobie bagaże. Okazało się, że torba waży 64 funty, a wolno maksymalnie 50, ale za to worek jest dużo lżejszy. Przepakowaliśmy torbę tak, by wszystko mieściło się w limitach. Potem kontrola, też wszystko sprawnie poszło. Całe te kontrole to trochę bezsensowna hucpa. Security check odbywa się zaraz po check-inie, a zaraz za kontrolą zaczynają się wszystkie sklepy i restauracje, w których pracują i z którymi współpracują setki osób. W Warszawie i we Frankfurcie kontrola jest dopiero przed samym wejściem na pokład, co ma zdecydowanie więcej sensu.

Z Denver lecimy do Waszyngtonu na Dulles, gdzie czekamy ok. 5h i w poszukiwaniu jedzenia trafiamy do Wendy's - taki ciut lepszy McDonald's. Lepszy, bo prócz hamburgerów są też normalne, dość smaczne kanapki, niestety wypchnięte ogromną ilością wędliny. Obok frytek są też pieczone ziemniaki w mundurkach i sałatki.

Wreszcie lecimy do Frankfurtu, siedzimy obok kobiety, która pracuje jako editor. Cieszy się, że ma stabilną pracę, która na dodatek pozwala jej podróżować, teraz jedzie do Kairu prowadzić kurs pisania w języku angielskim, ale mówi, że nie ma ubezpieczenia medycznego i ostatnio musiała zrobić 2 korony, co kosztowało ją 7tys. dolarów, a i widoki na emeryturę nie są różowe. Przewiduje, że dostanie jakieś 11tys. dolarów rocznie, co starczy jej na 4 miesiące. Dziwi się podobnie jak my, dlaczego Amerykanie tak wszystko schładzają klimatyzacją i lodem, jej też jest zbyt zimno w wielu budynkach.

We Frankfurcie mamy tylko 1,5h, czyli praktycznie tyle, żeby dojść do właściwej bramki, zahaczając o łazienkę. Wreszcie nie trzeba krzyczeć w samolocie "No ice!", bo lód dodają tylko na wyraźną prośbę. Wreszcie można dostać razowy chleb! Może nie do końca prawdziwy razowiec, ale coś podobnego. Nareszcie jesteśmy w Europie.

Na Okęciu przyjeżdżają wszystkie bagaże, pudła rowerowe mocno porwane, ale wszystko działa, worek jak zwykle otwarty, ale chyba nic nie zginęło. Wsiadamy do busa, w tym roku nie mamy problemu ze znalezieniem taksówki, która nas zabierze.


Zdjęcia  Strona główna
Free Web Hosting