Część pierwsza  Część druga   Zdjęcia  Strona główna

 11 lipca

I tak mamy dość kiepskie połączenie, a tu na dodatek samolot z Londynu ma trzygodzinne opóźnienie. W sumie spędzamy na Heathrow 7 godzin. Ale przynajmniej samolot, którym lecimy, jest lepszy niż te, którymi lataliśmy dotychczas na długich trasach - dużo cichszy. Nie widzimy w nim też ani jednego monstrualnego grubasa. Jak się później okaże będzie to jedna z różnic między Stanami i Kanadą.

Do Vancouver docieramy ok. 19.00. Na miejscu okazuje się, że Paweł wziął dla mnie zły przedni bagażnik i nie można go przykręcić. Związał go więc sznurkiem od namiotu i twierdzi, że mogę z takim jechać.

W informacji na lotnisku dostaję mapy Vancouver, w tym jedna specjalnie dla rowerzystów. Gdy ruszamy spod lotniska, robi się już lekko szarawo. Wyjazd rowerem okazuje się bardzo łatwy, cały czas mamy do dyspozycji ścieżkę rowerową. Jedziemy przez zachodnią dzielnicę Vancouver - najbogatszą. Hacjendy mają niezłe, otoczone pięknymi, gęstymi i wysokimi żywopłotami (szkoda, że było za ciemno na zdjęcia). Dojeżdżamy do Pacific Spirit Park, który bardziej przypomina las niż park. Jest już całkiem ciemno, więc rozbijamy się po omacku 401. Nie możemy zasnąć ze względu na różnicę czasu.

16km

  12 lipca

 

Przesypiamy jakieś 4 godz. i o 3 rano budzimy się, przewracamy z boku na bok i z niecierpliwością czekamy, kiedy się rozwidni. Gdy zaczyna szarzeć, zwijamy się i przed 5.00 jesteśmy gotowi do drogi.

Cały czas jedziemy Marine Drive 403, potem trochę na skróty przez miasto, a następnie znów zjeżdżamy na brzeg oceanu i naszym oczom ukazuje się City Skyline 407. Patrzymy pod słońce, więc widać tylko ciemne sylwetki wieżowców 416, które z bliska okażą się średnio ładnymi blokami mieszkalnymi. Z bliska zdecydowanie rozczarowują. Ale za to nie rozczarowują góry po drugiej stronie zatoki 447.

Wzdłuż wody cały czas idzie ścieżka rowerowa, przejeżdżamy przez most i wpadamy w brzydkie wieżowce, ale tylko na chwilę, bo zaraz wjeżdżamy do Stanley Park. Park bardzo ładny, zadbany, zorganizowany, zupełnie niepodobny do Pacific Spirit Park, który wyglądał jak dziki las, przez który nie można się przedrzeć. W Stanley Park są jeziorka z ptactwem wodnym 425, urocze mostki, ścieżki dla rowerzystów, rolkarzy i pieszych, malownicza zatoka 437. Objeżdżamy park nad brzegiem morza i wjeżdżamy na most do West Vancouver 443. Tuż za mostem znajdujemy supermarket i robimy zapasy. W supermarkecie nie ma gazu, a po wyjściu ze sklepu kompletnie zapominamy o tym, że wciąż nie mamy na czym gotować. Przypominamy sobie o tym dopiero dużo później, kiedy wracamy na Marine Drive i gdzie nie ma już żadnych sklepów.

Jedzie się ciężko, upał straszny, sporo pod górę. Dojeżdżamy do Hwy 99 i ruszamy na Squamish. Ruch na drodze bardzo duży, więc radyjka, które wzięliśmy na wyprawę po raz pierwszy, okazują się bardzo przydatne, są super. Pobocze albo dość wąskie albo wręcz całkowicie zanika, za to przynajmniej kierowcy są raczej normalni i traktują rower jak pełnoprawny pojazd na drodze. Ale i tak jedzie się kiepsko, gorąc straszny, dużo pod górę, a gdy jest zjazd, to i tak ze względu na ruch i mizerne pobocze, nie można sobie popędzić. Za to widoki bardzo, bardzo, w końcu jest to Sea to Sky Hwy, tyle że trudno znaleźć bezpieczne miejsce, w którym można by się zatrzymać i zrobić zdjęcie. Widać góry 452 - ośnieżone, zalesione, skaliste.

Dzięki znakom na drodze wiemy, że za kilka kilometrów będzie miejsce na piknik, nad wodą i ze stolikami i postanawiamy zatrzymać się tam na obiad. Jesteśmy już niecały kilometr od piknikowych stolików, gdy stwierdzam, że nie dam rady do nich dojechać. Cały czas pod górę w piekielnym upale. Zrobiło mi się niedobrze, ręce mi się trzęsą. Pawłowi też. Albo choroba górska, albo niski poziom cukru. Zatrzymujemy się w miejscu, gdzie pobocze jest trochę szersze i można wskoczyć do lasu, skryć się w cieniu i rzucamy się na słodkie rodzynki, suszone śliwki i picie. Po jakimś czasie dochodzimy do siebie i udaje się nam dowlec na piknik, gdzie jemy coś konkretniejszego. Mleko kanadyjskie okazuje się równie pyszne jak szkockie. Mimo mojego apelu sprzed 3 lat, jak dotąd nikt nie potrafił wskazać mi równie dobrego mleka w Polsce. Niniejszym apel ponawiam: jeśli ktoś zna mleko dostępne w polskich sklepach, które smakuje i pachnie jak mleko od krowy, niech da znać. Po powrocie ze Szkocji przez kilkanaście tygodni eksperymentowałam ze wszystkimi rodzajami mleka, jakie dostępne były w bliższych i dalszych sklepach spożywczych - kompletna porażka. Eksperyment zakończyłam, ale kto wie, może przez te 3 lata pojawiło się coś co ma smak mleka?

Odżywieni i wypoczęci ruszamy. W Britannia Beach znajduje się muzeum kopalnictwa - wyjątkowo paskudny obiekt 453. Docieramy do Squamish, ale niestety wszystkie sklepy poza supermarketem już zamknięte. Gazu więc nadal nie mamy. Za Squamish znajdujemy całkiem przyjemną miejscówkę nad rzeką 469, choć na pobliskim polu golfowym trawka byłyby dużo wygodniejsza 475.

97km śr.14km/h max.47km/h

  13 lipca

  Tym razem nie mamy żadnych kłopotów z zaśnięciem, natychmiast zapadamy w sen, ale budzimy się o 5.00. Trochę sami z siebie, a trochę przez również już rozbudzone i wydzierające się w niebogłosy ptaki.

Chcieliśmy uniknąć ruchliwej Hwy99, a skończyło się tym, że nic nie uniknęliśmy, tylko namachaliśmy jeszcze prawie 50 "pustych" kilometrów. Rano przypuszczałam, że w Whistler będziemy na 11-12, a z trudem dotarliśmy do miasta przed 18.00. A było tak:

Na skrzyżowaniu z drogą Squamish Valley Rd zapytaliśmy jakiegoś faceta, który wyglądał na miejscowego, czy tą drogą można zrobić pętlę i wyjechać z powrotem na Hwy99. Usłyszeliśmy, że tak, tylko, że później zaczyna się rough road, a za mostem, żebyśmy pamiętali, że trzeba skręcić w lewo, nie w prawo. No to jedziemy zadowoleni, że droga ładna, niemal pusta, przez las, ale z widokiem na góry 478. Poza tym najpierw zjeżdżamy, a potem jest mniej więcej płasko. Dojeżdżamy do mostu, ja jeszczę chcę zajechać do jakiegoś domu, żeby upewnić się, ale Paweł nie chce, więc skręcamy w lewo. Po 26km od zjazdu z głównej drogi natykamy się na rowerzystę (niedzielnego) i pytamy, czy da się tą drogą wrócić do Hwy99 i dojechać do Whistler. Mówi, że nie, że za parę kilometrów droga przechodzi w logging road, a potem urywa się.

Ponieważ pan nie jest miejscowy, decydujemy się zapytać jeszcze kogoś. Wchodzimy do jakiegoś domu. Okazuje się, że mieszka tam bardzo miły i rozgarnięty pan. Jeden pokój ma kompletnie zastawiony komputerami, radiami, kamerami i podobnym sprzętem. Na komputerze ma dokładną mapę okolicy. Mówi, że faktycznie nia ma drogi łączącej tę drogę z highwayem. Przed nami jeszcze kawałek asfaltu, potem gravel road dla ciężarówek z drewnem - wysoko i stromo, podjazd 2000 stóp w pionie, w tumanach kurzu wzniecanych przez ciężarówki. Potem droga się urywa, a kilometr dalej jest druga logging road. Kilometr trzeba by przejść przez las, gdzie nie ma nawet marnej wydeptanej ścieżki. Pan mówi, że widoki są wspaniałe, ale on by się nie odważył, zwłaszcza z takim bagażem i byłoby to epic. Mówi też, że gdybyśmy za mostem skręcili w prawo, to powinniśmy dojechać do Hwy99. Dawno tamtędy nie jechał, ale słyszał, że organizują tam wycieczki rowerowe.

Umawiamy się z panem, że będzie miał włączone radio i spróbujemy utrzymać łączność, jeśli się da, gdybyśmy zdecydowali się zaatakować przełęcz. Ja już w trakcie tej całej rozmowy wiem, że nie będziemy tamtędy jechać. Jeszcze zbyt dobrze pamiętam zeszłoroczne pchanie w Hells Canyon, a przecież tam była cały czas droga. Zbyt dobrze też wiem jak mogą wyglądać tutejsze lasy - gęsta ściana drzew i powalone pnie.

Zawracamy więc. Dobrze się jedzie, mniej więcej płasko, choć w górę rzeki 485. Po 5km zatrzymujemy się i udaje się nam skontaktować z panem przez radio. Nawet dobrze słychać, ale później już nie udaje się nam nawiązać łączności.

Dojeżdżamy do skrzyżowania przy moście i skręcamy, ale tym razem upewniamy się jeszcze, czy dobrze jedziemy. Wchodzimy do pierwszego napotkanego domu, ale dowiadujemy się, że nie da się tędy dojechać do Hwy99. Zajeżdżamy jeszcze do outdoor school, tam też mówią nam, że się nie da. Zawracamy więc i wiele kilometrów później z przydrożnej mapy dowiadujemy się, że połączenie jednak było. Nie droga, ale szlak rowerowy. Choć nie wiadomo, czy dałoby się pojechać nim z bagażem, bo na pewno było mocno pod górę.

Przed 12.00 znów jesteśmy na Hwy99, dokładnie w tym samym miejscy, co parę godzin temu. A o tej porze mieliśmy już być w Whistler! Jedziemy na północ. Jedzie się okropnie, wciąż pod górę, po pagórach, czyli są krótkie, ale bezsensowne zjazdy, które potem znów trzeba podjeżdżać 488. Pobocze tym razem nieco szersze, ale miejscami również zanika. Do tego roboty na drodze, zepsuta droga, brak pobocza, pod górę, grzeje i jesteśmy głodni.

Po drodze wodospad Brandywine, całkiem spektakularny - woda nie ścieka po skałach, a spada wielkim strumieniem, jak z potężnego kranu 509. W pobliskim lesie fruwają śmieszne ptaszki, czarno-niebieskie, z czubkiem na głowie 506. Jak się później dowiedzieliśmy, ptak to jay - provincial bird, czyli sójka.

Co jakiś czas musimy korygować przewidywany czas dotarcia do Whistler, bo jedzie się fatalnie, pod górę po pagórach. Gdy tak zapychamy pod górę, zatrzymuje się koło nas motocyklista. Chwilę rozmawiamy i mówi, że jest z Whistler, zaprasza nas na obiad i daje numer telefonu.

Jedziemy dalej, już jest tablica z napisem Whistler, już myśleliśmy, że wreszcie dojechaliśmy, a tu guzik. Okazuje się, że to jeszcze nie to Whistler, posuwamy dalej.

Znów pojawiają się jakieś domy i sklepy, pytamy o outdoor store, ale mówią nam, że i owszem, ale nie w tym Whistler, tylko w Whistler Village, jakieś 10km dalej. Jest już po 17.00, więc jeśli jest to 10km, to nie zdążymy przed 18.00, bo wciąż pod górę i pod górę. Pamiętamy jednak, że na którymś drogowskazie widzieliśmy Whistler Village 8km, co znaczyłoby, że stąd mamy już tylko 4km. Naciskamy na pedały w nadziei, że do sklepu tylko 4, a nie 10 kilometrów i okazuje się, że mamy szczęście, do miasta docieramy przed 18.00 i udaje się nam kupić gaz. Wahamy się czy kupić dwie czy trzy puszki, w końcu decydujemy się na dwie, a po miesiącu okazuje się, że z powodu upałów zużyliśmy nieco ponad jedną puszkę.

Po morderczym podjeździe do miasta jesteśmy padnięci i wygłodniali, rzucamy się więc na sklep i robimy duże zakupy.

Miasteczko jest cukierkowe, jak z klocków lego, czy z Disneylandu. Śliczne domy, zieleń, a wokół potężne góry 529.

Wyjeżdżamy z Whistler i dojeżdżamy - częściowo ścieżką rowerową 536 - nad jezioro. Oczywiście każdy płaski skrawek skrzętnie zabudowany. Jezioro przechodzi w rzekę i tu wreszcie z trudem udaje się nam znaleźć miejscówkę 547, tylko strasznie głośną, bo rzeka huczy. Gdy rozkładamy namiot, z głębi lasu nagle dochodzi nas potężny warkot. Mamy wrażenie, że zaraz wyjedzie coś na nas spomiędzy drzew, tylko nie mamy pojęcia co. Po chwili okazuje się, że ten hałas to pociąg jadący po drugiej stronie rzeki, czuliśmy się więc trochę, jak ludzie oglądający 100 lat temu "Wjazd pociągu na stację".

117km śr.13,9 max.50

  14 lipca

  Jeszcze nie do końca przestawiliśmy się na nowy czas, wstajemy koło 5.00. Jedzie się dobrze, dużo w dół, pobocze wystarczające, ruch jeszcze mały. Po drodze oglądamy Nairn Falls. Trzeba iść 1,5km, ale warto było. Jeszcze chwila i jesteśmy w Pemberton, niestety biblioteka jeszcze zamknięta, więc jedziemy dalej. Z Pemberton możemy pojechać na kilka sposobów, ale Paweł naciska, żeby wybrać najdłuższą drogę przez Gold Bridge. Nie wiem, jak byłoby na pozostałych drogach, ale musiało być lepiej.

Najpierw jedziemy Pemberton Meadows Rd, w szerokiej dolinie. Jest ładnie i płasko pod kołami 593 597. Potem przejeżdżamy przez rzeką i wjeżdżamy na logging road przez góry. To był podjazd, a raczej pchanko życia. Zeszłoroczny Hells Canyon się do tego nie umywa. Ale po kolei. Najpier jeszcze 8km dość płasko, doliną, ale za to koła toną w głębokim szutrze. Ale i tak mieliśmy szczęście, bo niedaleko skrzyżowania, na którym zjeżdżaliśmy z tej drogi, spotkaliśmy maszynę, która jeszcze dosypywała żwiru. Przyjechalibyśmy odrobinę później i utonęlibyśmy w piachu. My jednak skręcamy w prawo i od razu zaczyna się pchanko, nie ma mowy, żeby jechać. I pchamy tak, choć od czasu do czasu udaje się nam jednak kawałeczek podjechać, przez 14km 629. Upał niemiłosierny, na zakrętach droga niemal pionowa. Pot się leje, w głowie pulsuje. Nie bacząc na giardię pijemy wodę ze strumieni. Przeklinam, że zdecydowaliśmy się na tę drogę, pluję sobie w brodę, że parę kilometrów wcześniej odmówiłam kobiecie, która zaoferowała, że podwiezie nas samochodem, wtedy jeszcze nie myślałam, że będzie tak źle. Wreszcie robi się mniej stromo i można powolutku jechać, a potem to już z górki. Podjazd tak dał mi w kość, że nawet nie chce mi się jeść, zmuszam się, bo ostatnio jadłam 7 godzin i parę tysięcy spalonych kalorii temu.

Wreszcie trochę chłodniej, zjazd na szczęście łagodny, bo na drodze washboard. Dopiero teraz mogę tak naprawdę podziwiać widoki. A jest co, więc może warto było się pomęczyć 630 656 664.

Kilka zajęcy przebiega nam drogę, a jeden z nich, gdy się koło niego zatrzymaliśmy, zwandalizował mi uszkodzoną w zeszłym roku i podklejoną duct tapem sakwę 701 703. Próbował tego samego ze skarpetkami suszącymi się na przedniej sakwie, ale nie dał rady 698. Obejrzał też rower Pawła, ale krótko, mój najwyraźniej bardziej mu odpowiadał, bo zaraz do niego wrócił i znów zaczął szarpać za sznurki, obwąchiwać, smakować 692. Wreszcie nudzi się i spokojnie oddala w krzaki. Ciekawe czy głupi czy wściekły?

Spanko mamy dziś bardzo ładne, nad rzeką i z widokiem 707. Do obozowiska zagląda nam sarna, biedaczka przyszła pewnie się napić, a tu ktoś rozbił jej się u wodopoju. Popatrzyła chwilę z oddali i obrażona zawróciła.

85km śr.10,6km/h max.57km/h

  15 lipca

  Pobudka o 5.10. Zimno, ale słońce już ładnie oświetla szczyty 710 i śniadanie jemy z widokiem na lodowiec. W ciągu godziny, od 6.30 do 7.30 kolejno zdejmujemy z siebie kurtki i grube rękawiczki, potem polary i długie spodnie, aby wreszcie pozostać z t-shircie i krótkich spodenkach.

Jedzie się dość dobrze, generalnie zjeżdżamy, tylko, że na drodze fale i kamienie. Po lewo ukazuje się jezioro 729, nad którym latają orły. Jeden leci już z rybą w łapach, drugi dopiero udaje się na polowanie.

Dojeżdżamy do Gold Bridge, ale nie zajeżdżamy do centrum. Jedziemy teraz wzdłuż drugiego jeziora do Lillooet. Jezioro długaśne, otoczone górami, wygląda jak norweski fiord 792. Jedzie się po pagórach, gorąco strasznie, a gdy się zatrzymujemy, zaraz obsiadają nas muchy. Piekielnie sucho, brak wody i domów 747. W końcu natrafiamy na strumień ściekający z gór i nabieramy wody.

Nagle patrzę i widzę, że Paweł ma odpiętą sakwę. Okazuje się, że zginęła bluza polarowa. Paweł zawraca (znów przydają się radyjka!) i znajduje bluzę kilometr wcześniej, czyli wypadła nie tak dawno, udało jej się więc uniknąć rozjechania przez potężną logging truck. Po drodze prawie nic nie jeździ oprócz wielkich ciężarów wyładowanych drewnem.

Jezioro ma długość 57km, kończy się zaporą, a za nią zaczyna się rzeka. Rzeka płynie spektakularnym kanionem 826. Wokół skały, potężne góry, nad rzeką krążą jakieś duże, drapieżne ptaki. Poruszamy się w dół rzeki, więc jedzie się szybko, na dodatek pojawił się znów asfalt.

Nagle, ni stąd ni zowąd zaczyna padać deszcz. Spadają na nas ogromne, nabrzmiałe krople, a słońce dalej świeci w najlepsze 831. Miły prysznic na rozgrzane ciała. Woda, która spadła na gorące skały zaczyna natychmiast parować i nad górami unoszą się kłęby pary, jak z gorącego czajnika. Tak jak nagle wjechaliśmy, tak teraz nagle wyjeżdżamy spod deszczowej chury i natychmiast przestaje padać.

Strasznie źle się czuję, wrażenia jak przy przeziębieniu, ale przeziębienie raczej wykluczam. Raczej udar słoneczny lub choroba górska. Nie dam rady dalej jechać, więc szukamy spania. Znajdujemy ładne, płaskie miejsce, ale bez wody. To znaczy rzeka jest, a owszem, ale kilkaset metrów niżej. W ogóle z wodą w okolicy krucho, od czasu do czasu pojawi się jakiś strumień. Pijemy z tych strumieni i czekamy, co z tego wyniknie.

Rozkładamy więc biwak już przed 18.00 i leniuchujemy na materacach, w cieniu drzew.

106km śr.13,3km/h max.58km/h

  16 lipca

  W nocy budziłam się kilka razy, bo coś koło namiotu szeleściło, ale do tej pory nie wiadomo co. Po 8km jazdy jest wreszcie woda - strumień. Można się umyć. Później spotykamy Holendra na rowerze, który jedzie z Yukonu. Rower ma tylko dwie zębatki z przodu, nie wiem jak sobie daje radę w tych górach. Zamiast sakw z przodu i z tyłu ma przytroczone jakieś plecaki, woreczki i zawiniątka.

W dole cały czas malownicza Fraser River, płynąca w potężnym kanionie 851. Tuż przed Lillooet jeszcze czeka nas niezły podjazd, a potem już w dół. Miasto strasznie brzydkie, takie amerykańskie badziewie, jakieś śmieci, baraki, architektoniczny bałagan 876. Idziemy na zakupy i do biblioteki, gdzie korzystamy z internetu, a potem do informacji, żeby zapytać czy można jakoś uniknąć głównej drogi. Okazuje się, że jest jakaś boczna droga, ale trzeba by wrócić parę kilometrów pod górę i przeprawić się promem, o którym nie wiadomo jak kursuje. Jedziemy więc Hwy99. Kompletny brak pobocza, ale też i samochodów mniej niż na wcześniejszych odcinkach Hwy99. Za to są podjazdy w upiornym słońcu. W dole wciąż rzeka 896, od której jednak odjeżdżamy i jedziemy już tylko wśród suchych, wypalonych słońcem gór. Na jednej z nich wypatrujemy stadko kozic 910.

W Pavilion skręcamy w szutrową drogę do Kelly Lake. W wiosce na skrzyżowaniu spotykamy Indianina, który mówi, że najpierw będzie bardzo stromo, potem trochę bardziej płasko, potem drugi podjazd i wreszcie zjazd do Kelly Lake - wszystkiego 22km. Wszystko się zgadza, tylko że nie powiedział nam, że z tego pod górę będzie 16km. Wchodzimy jeszcze do sklepu z mydłem i powidłem poprosić o wodę. Kobieta w sklepie mówi, żeby uważać na misie i pumy, bo mieszkają na górze i schodzą nawet do wioski.

Wjeżdżamy powoli na górę (12%), droga dość dobra, da się jechać, nie trzeba pchać. W nagrodę są widoki, choć przesłonięte drutami i słupami 956. Wreszcie robi się mniej stromo i nagle widzimy jak jakieś 150 metrów dalej na tylnych łapach stoi misio i tarmosi jakiś krzak przy drodze. Zatrzymujemy się i czekamy aż sobie pójdzie. Najpierw schował się po drugiej stronie krzaka i już go nie widać, tylko krzak się trzęsie. Krzak przestaje się trząść, ale nie wiemy czy miś poszedł sobie czy nie. Bierzemy do rąk kamienie i przejeżdżamy powoli robiąc hałas, ale misia już nie widać.

Teraz podjazd na kolejną górę, jesteśmy okrutnie zmęczeni, ale wreszcie oczekiwany zjazd, stromy (14%), z serpentynami. Na szczęście droga jest dość dobra, można się rozpędzić, choć trzeba uważać, bo miejscami są doły i kamienie. Zjeżdżamy do jeziora. Jezioro śliczne, niezbyt duże, otoczone górami, przeźroczyste do samego dna. Jest już prawie 21.00, szarzeje i trzeba szukać noclegu. Po prawej stronie drogi jezioro, po lewej skała, za to na końcu jeziora jest kemping, więc tu się rozbijamy 966. Kosztuje 14$ (wszystkie ceny w dolarach kanadyjskich), napisane jest, że ktoś będzie zbierał pieniądze, ale nikt do nas nie przyszedł, najwyraźniej za późno przyjechaliśmy i za wcześnie wyjechaliśmy. Po jeziorze pływają eleganckie czarno-białe nury i wydają z siebie odgłosy będące czymś pomiędzy wyciem wilka a śpiewem delfina, które niosą się echem między górami.

87km śr.10,4km/h max.61km/h

  17 lipca

  Opuszczamy Kelly Lake. Góry najwyraźniej osłabły, za to udało się nam obejrzeć dwa kicające jelonki 974. Do Clinton 975 przyjeżdżamy przed 8.00 i musimy zaczekać parę minut na otwarcie sklepu. Są też publiczne washroomy, tak tu są washroomy, nie restroomy, więc możemy skorzystać z ciepłej wody.

Wjeżdżamy na Hwy97, średnio ruchliwa, jedziemy po rolling hills. Skręcamy z drogi obejrzeć chasm - całkiem imponująca dziura i widoki na odległe góry 984. Wracamy na Hwy97 i dojeżdżamy do 70 Mile House, gdzie skręcamy w sceniczną drogę do Green Lake. Zaraz za skrzyżowaniem jest biblioteka i thrift store, gdzie jest akurat wyprzedaż książek. Green Lake ładne, ale trochę za dużo ludzi, pewnie dlatego, że dziś sobota.

Gdy kończy się droga wzdłuż jeziora, chcemy dojechać do Hwy24 szutrową drogą, ale raz się gubimy robiąc 3,5km na próżno. Wracamy do głównej drogi, gdzie na kolejnym rozjeździe idziemy do jakiegoś domu zapytać o drogę. Pan odradza nam wybraną przez nas trasę, mówi, że pogubimy się, bo takich rozjazdów, których nie mamy na mapie będzie więcej, są to głównie logging roads i trudno będzie nam trafić na właściwą.

Jedziemy więc do Lone Bute, gdzie skręcamy i zjeżdżamy nad jakieś jezioro w nadziei na spanko nad jeziorem. Niestety jezioro oblepione domami. Objeżdżamy je całe z jednej strony, przez drogę śmigają sarny. Gdy jezioro się kończy, zjeżdżamy z głównej drogi i przejeżdżamy na drugą stronę jeziora. Wreszcie coś jest, skarpa z pięknym widokiem 1006, ale niestety jezioro daleko w dole i na dodatek zarośnięte, wody nie będzie.

119km śr.14,1km/h max.50km/h

  18 lipca

  Coraz bardziej przestawiamy się na lokalny czas, dziś nie zerwaliśmy się tak wcześnie, jak do tej pory. Ruszamy dopiero o 8.00. My jemy śniadanie, a biedne ptaszysko (orzeł? rybołów?) dopiero musi je sobie upolować. Nie trwało to jednak długo, za trzecim wynurzył się trzymając w mocnych szponach rybę.

Wdrapujemy się na Hwy24, przy drodze, w krzakach widzimy czarnego misia, który natychmiast przed nami ucieka. Potem sarny - też uciekają kicając. Tzn. sarny kicają, misie nie.

W lokalnej prasie w Local police report czytamy, że nałożono grzywnę na kobietę, która znajdowała się w miejscu publicznym w stanie po spożyciu alkoholu i ukarano kogoś za speeding i za to, że miał w samochodzie, a jechał razem z kolegą, otwarty alkohol. Tu wszędzie w miejscach publicznych, pikniki, kempingi jest zakaz picia alkoholu i nie widziałam, żeby ktoś go łamał.

Jedziemy płaskowyżem na wysokości ponad 1200 metrów, wokół rolling hills 1008 i generalnie jeszcze się wspinamy. Wdrapaliśmy się na McDonald Summit(1310m), ale nie było żadnego McDonalda. Potem jeszcze zjazdów i podjazdów, wiatr w twarz, a potem... to był zjazd! 10km - 8%. Kanadyjczycy potrafią budować napięcie. Najpierw znaki ostrzegawcze i specjalne miejsce dla ciężarówek, żeby kierowcy mogli sprawdzić hamulce, potem informacja, że co kilometr będą runaway lanes i kolejne znaki ostrzegawcze. Wreszcie zjazd, szkoda tylko, że wiatr w pysk, bo strasznie huczy po głowie, wywiewa oczy z oczodołów, a nawiewa piachu. Faktycznie co jakiś czas od drogi odchodzą pod górę ratunkowe runaway lanes. Choćby przy drodze stało 10 misiów, to i tak marne szanse, żebyśmy je zauważyli, ledwie dostrzegamy jakieś widoki. Robi się coraz cieplej, gorący wiatr przypieka policzki, wjechaliśmy do pieca buchającego gorącym powietrzem. W Little Fort jest wyraźnie cieplej niż na górze, nawet pomimo miotającego się wiatru. Zachmurzyło się i jest duszno, ale wciąż upalnie.

Droga z Little Fort prowadzi wzdłuż rzeki, w górę, ale łagodnie, do tego trochę pomaga nam boczno-tylny wiatr i jedzie się dobrze. Rzeka malownicza, szeroka, z szybującymi orłami, tylko, że później droga odchodzi od niej i widoki znikają.

Za Clearwater jest droga, którą można objechać kawałek highwaya. Niestety spóźniamy się do Clearwater jakieś 2-3 minuty i informacja turystyczna jest już zamknięta. Gdy zaglądamy do środka przez szybę, wychodzi jakiś facet i mówi, że on tu tylko sprząta, ale może mógłby nam w czymś pomóc. Prosimy o wodę i pytamy o ten objazd. Odradza nam, mówi, że w rzeczywistości jest tam więcej dróg i możemy się pogubić i namachać zbędnych kilometrów. Rozmawiamy z nim ze 20 minut, pan nie niecierpliwi się, choć czeka przecież na niego robota do zrobienia, jest życzliwy i pomocny. Wyobrażacie sobie? Cieć, który nie pokazuje, że on tu jest panem i nie uśmiecha się z satysfakcją przez zaknięte drzwi, że ktoś spóźnił się 2 minuty, tylko z uśmiechem otwiera drzwi, wpuszcza nas do łazienki i udziela nam rad, choć czeka na niego codzienny maintenance.

Decydujemy się jednak jechać cały czas główną drogą i zaczynamy szukać spania. Zajmuje nam to ponad 20km. Wszystko pogrodzone, a jak nie pogrodzone, to znowu nieatrakcyjne krzaki bez wody i widoków. Jedziemy w nadziei, że droga zbliży się do rzeki. Owszem, zbliża się, ale okazuje się, że nie tylko my uważamy takie miejsce za atrakcyjne, kupa ludzi przed nami zdążyła już pobudować tu domy. Jedziemy i jedziemy po lekkich pagórach, nie jedzie się źle, tylko, że robi się już późno i niedługo będzie ciemno.Wreszcie zatrzymujemy się na jakiejś olbrzymiej łące poprzecinanej małymi laskami, płasko, z widokiem, ale do rzeki 200 metrów w pionie i trzeba by się przedzierać przez gęsty las.

Noc jest strasznie gorąca, zakładamy tropik tylko na połowę namiotu, ale później zrywa się silny wiatr, więc naciągamy tropik na cały namiot. W samą porę, bo zaczyna padać. Pada przez kilka godzin, ale rano jest już sucho, choć wciąż pochmurno.

142km śr.16km/h max.56km/h

  19 lipca

  Nastawiony pierwszego dnia budzik dzwoni o 5.50, ale przesypiamy to. Wstajemy dość późno. Jest pochmurno i troszkę chłodniej niż do tej pory, ale nie tak, żeby nie jechać w krótkich spodenkach i z krótkim rękawem. Jedziemy i okazuje się, że zajęliśmy naprawdę ostatnią względną miejscówkę przed nastaniem nocy.

Temperatura całkiem przyjemna, ale za to wiatr w twarz. Po drodza zatrzymujemy się nad rzeką. Na moście jakieś dresy z Katowic nasprejowały, że były tu w tym roku. Ciekawe jak to się dzieje, że wandal ma zawsze pod ręką spray lub marker?

Droga zrobiła się ciekawsza, bo częściej idzie blisko rzeki. Prujemy do Avola - o mało nie przejechaliśmy kojota pędzącego przez drogę - może będzie coś dobrego w sklepie. W Avola wielkie rozczarowanie, puste półki, nieliczny towar rozstawiony luźno, żeby zapełnił jak najwięcej półek. Żadnych ciastek, brak chleba, soku, mleka, twarogu - takiej nędzy to jeszcze nigdzie nie było.

W mieście bryndza, ale za to za miastem - misio. Przechodzi powoli przez drogę. Podjeżdżamy zobaczyć dokąd poszedł i stajemy oko w oko z misiem, który nie odszedł daleko, tylko siedzi w rowie i tarmosi jakiś krzak. Szybko odjeżdżamy lekko wystraszeni tym bliskim i niespodziewanym spotkaniem.

Dojeżdżamy do Blue River - znowu jakieś nędzne sklepiki. Gdy opuszczamy miasto, na niebie zbierają się czarne chmury, więc przezornie wyjmujemy kurtki i przypinamy do bagażników, żeby były pod ręką. W którymś momencie Paweł ogląda się i krzyczy, że goni nas ściana deszczu. Wkładamy pośpiesznie kurtki. Paweł zdążył, ja spóźniłam się 5 sekund. Zalała nas ściana wody, jakby wylał ktoś na nas kilka wiader wody. Ale co można zrobić jadąc rowerem po pustej drodze? Można tylko dalej jechać. W ciągu kilkudziesięciu sekund mamy dokładnie przemoczone buty, rękawiczki, włosy (tzn. tylko ja, bo z naszej dwójki tylko ja mam włosy). Jedziemy niemal po omacku, bo oczy zalewają strugi wody. Rozpętała się porządna burza z grzmotami i błyskawicami.

Widzimy znak rest area i decydujemy się skręcić. Niestety okazuje się, że nie ma żadnego daszku, pod którym można by się schronić. Postanawiamy jednak przeczekać deszcz, bo gdy jedziemy, to cały czas gonimy najczarniejszą chmurę, chcemy pozwolić jej przegonić nas.

Na trawniku w miejscu naszego postoju pełno wielkich dziur i znak "Watch for gopher holes". Gdy przestaje padać, z dziur zaczynają stadnie wyłazić goffery. Są nieduże, trudno uwierzyć jak i po co wykopały takie wielkie dziury. Prawie z każdej dziury wystaje jakiś goffer 1047, niektóre śmiesznie popiskują.

Deszcz wprawdzie ustał, ale za to zrobiło się zimno, a my jesteśmy przemoczeni. Nad górami unoszą się malownicze chmury i tęcza 1071. Nagle widzimy, że po drugiej stronie drogi, w trawie stoi misio. Futro ma brązowe, ale na grizzliego jest trochę mały. On też nas dojrzał, popatrzyliśmy sobie w oczy, powoli odjeżdżamy oglądając się za siebie, a misio zanurza się w trawę.

Jeszcze trochę popaduje od czasu do czasu, gdy akurat z nieba nic nie kapie, wchodzimy do lasu i rozbijamy się 1072.

119km śr. 16,5km/h max.42,5km/h

  20 lipca

  W nocy padało. Rano niebo zasnute szarymi glutami, ale nie pada i nie jest zimno. Prawie wszystko mamy mokre lub co najmniej wilgotne. Sakwy Cumulus nabrały od dołu wody jak gąbka i nie puszczają. Najgorzej, że trzymamy w nich całe spanie i choć było w workach foliowych, to i tak jest miejscami wilgotne. Mapnik Cumulusa też oczywiście mokry, ale jak to pani z Cumulusa powiedziała z wyrzutem na nasze skargi "przecież on nie jest wodoodporny".

Gdy ruszamy, czarne na górze wciąż straszą, choć gdzie niegdzie wyłazi niebieskie. Robimy zakłady, czy do Valemount uda się nam dojechać na sucho. Szanse mamy średnie, bo i z tyłu i z przodu czarno. Poza tym często widzimy, że tam, gdzie jedziemy niedawno padało i to mocno, bo asfalt nieźle zmoczony. Mamy jednak szczęście, udaje nam się lawirować między chmurami i do Valemount docieramy wyschnięci, a w mieście cały czas towarzyszy nam słońce.

W informacji dowiadujemy się, że jutro pogoda ma być słoneczno-pochmurna, ale kolejne trzy dni będą już słoneczne. W mieście wreszcie porządny sklep, nawet kurczaki pieczone sprzedają. Jest też biblioteka, gdzie korzystamy z internetu i zaopatrujemy się w książki.

Wyjeżdżamy z miasta i natychmiast pojawiają się deszczowe chmury, widać, że tam gdzieś daleko w górach pada. U nas to pojawia się słońce, to przylatują chmurzyska.

Droga jest dość dobra, szerokie pobocze, ruch spory, ale nie jakiś straszny.

Za skrętem na Jasper oglądamy jakiś wodospad, ale nie powala nas na kolana. Przejeżdżamy jeszcze kilkanaście kilometrów i znajdujemy fajne miejsce nad rzeką. Jest jeszcze dość wcześnie, nie przejechaliśmy nawet 100 kilometrów, ale dość już mamy spania w krzakach bez wody, więc kończymy na dzisiaj jazdę. Mamy czas poleżeć sobie nad rzeczką i poobżerać się 1098.

92km śr. 17km/h max.46km/h

  21 lipca

  Góra, na tle której rozbiliśmy wczoraj obóz, jest rano kompletnie zasnuta chmurami. Tak jakby jej w ogóle nie było. Pochmurno i chłodno, ale przynajmniej nie pada.

Już nie zrywamy się tak wcześnie jak na początku, wyruszamy więc dopiero o 8.30. Dość szybko robi się ciepło, tym cieplej, że wciąż pod górę.

Pawłowi skrzypi coś w przednim kole, więc mamy przymusowy postój.

Przez większość dnia świeci słońce, chmury kłębią się tylko po bokach. Kilka razy pokropuje, ale prawie niezauważalnie. Droga jest bardzo dobra, z szerokim poboczem. Dojeżdżamy do Jasper National Park i kupujemy dwa roczne karnety (89$). Odeszliśmy od kasy i zaraz się rozpadało. Postaliśmy chwilę pod daszkiem i gdy deszcz nieco osłabł, ruszyliśmy. Trochę jeszcze pada, potem świeci słońce i tak na zmianę.

Zaraz za wjazdem do parku pojawiają się coraz to nowe tablice przydrożne to czegoś zakazujące, to przed czymś ostrzegające. Najczęściej przed wildlifem, który może nagle wyskoczyć na drogę. Na razie więcej tego wildlifu na tabliczkach niż na drodze, więc trochę jesteśmy rozczarowani. Ale do czasu, bo niemal w samym Jasper, przy drodze, niedaleko skrzyżowania z drogą wjazdową do miasta wędrują dwa misie: duży i mały 1157. Łażą blisko drogi i nie bardzo się boją. Duży przesuwa się z nosem przy ziemi, mały kica nieopodal.

Miasto jest dość ładne, ale bardzo turystyczne. Mnóstwo ludzi na ulicach i w sklepach. Internet w bibliotece płatny 2,5$/0,5h. Robimy zakupy i jedziemy na kemping Whistlers (19$)1165, są ciepłe prysznice. Dawno nie byliśmy tak wypucowani. A jutro wycieczka do Maligne Lake.

97km śr.16,9km/h max.47km/h

  22 lipca

  Super pogoda, super widoki, super zwierzaki, super dzień.

Nie udaje się nam wstać tak wcześnie, jak zamierzaliśmy, tym bardziej, że czas przesunięty jest o godzinę do przodu w porównaniu z BC. Wyruszamy dopiero po 9.00. Wstępujemy jeszcze do miasta na małe zakupy prowiantowe, a potem nad jezioro.

Droga idzie cały czas dość łagodnie, ale zdecydowanie pod górę. Tuż przed kanionem Maligne pierwsza atrakcja - wapiti. Stoi tuż przy drodze i dźwiga ogromne rogi 1168. Potem kanion - też niezły. Rzeka z hukiem przeciska się przez wąskie skały 1179.

Jedziemy dalej niespiesznie pod górę. Mijamy po drodze ciekawską sarnę 1194. Od rana jest słonecznie, choć na niebie sporo chmur, ale białych, a nie deszczowych burasów. Jeszcze koło 10.00 jest dość chłodno, potem ociepla się, ale bez przesady, w sam raz, żeby komfortowo jechać rowerem.

Dojeżdżamy do Medicine Lake - piękny zielony kolor i pierścień z gór i skał 1214. Jedziemy wzdłuż jeziora i już z daleka widzimy zastój na drodze. Powodem są trzy owce kanadyjskie. Dwie leżą na poboczu, trzecia blokuje drogę. Maję piękne, grubaśne, zakręcone rogi. Gapią się i nic sobie nie robią z obecności ludzi 1225.

Wciąż pod górę, ale dość łagodnie. Dojeżdżamy wreszcie do Maligne Lake. Na całej drodze nie było pobocza, ale ruch jest znośny, ograniczenie do 60km/h, czasami mniej, a poza tym wszyscy podziwiają widoki i wyglądają wildlifu.

Nad jeziorem sporą furorę zrobiła spacerująca swobodnie wśród ludzi sarna 1241. Jezioro otoczone lodowymi górami, po jeziorze pływają łódki, kajaki 1252.

Wracamy. Teraz będzie z górki 1262. Z górki - owszem, ale i pod wiatr. Znów mijamy sarnę w krzakach, ta ma różki, ale jest tak samo ciekawska, jak i inne 1260. Owiec niestety nie ma już na drodze, poszły sobie. W tę stronę jedzie się oczywiście dużo szybciej. Im bliżej miasta, tym cieplej. Jasper leży nieco ponad 1000m npm, Maligne Lake - 1700m. W mieście panuje wręcz upał.

Na skrzyżowaniu z drogą do Edmonton zatrzymujemy się, by zrobić zdjęcie gór. Paweł robi zdjęcie, a mi udaje się wypatrzeć kozicę. Jest dość daleko od nas, ale podjeżdżamy bliżej. Stoi przy drodze i coś wylizuje 1274. Rozglądam się i na skale po drugiej stronie drogi dostrzegam malutką kózkę 1276. Potem pojawia się jeszcze jedna, dorosła kozica. Mała schodzi ze skały i chce przejść przez drogę na naszą stronę. Boję się, że coś ją rozjedzie. Skąd w ogóle taki pomysł, żeby przez park narodowy szła wielka przelotowa droga do Edmonton, którą walą jedna za drugą ciężarówy?! Na szczęście kózce udaje się, kierowcy w porę ją zauważają. Poszła do kozicy stojącej po naszej stronie drogi, a po chwili obie chcą się przeprawić znów na drugą stronę drogi. Muszą się tak wiercić? Duża przodem, ostrożnie, mała za nią, a za skały wszystko obserwuje trzecia kozica. I znów kozy mają szczęście.

Jedziemy do miasta na wieczorne zakupy i do sklepu rowerowego, bo w przednim kole Pawła znowu coś trzeszczy. Sklepy rowerowe są już jednak zamknięte. Czynne jutro od 9.00, trzeba się chyba będzie przejechać.

Wyjeżdżamy z miasta i na skrzyżowaniu z drogą na Edmonton spotykamy cztery wapiti, tym razem bez poroża 1281. Łażą przy i po drodze. Jedziemy kawałek dalej i widzimy na moście jakieś zbiegowisko. Zeskakujemy z rowerów i pędzimy zobaczyć, co tak wszyscy oglądają. Początkowo nie wiemy, co tak ludzi zainteresowało, żadnego zwierza nie widać. Po chwili widzimy, że coś się rusza w krzakach, coś brązowego - wapiti lub sarna. Już mamy odjeżdżać, bo niewiele widać, a tu nagle z krzaków po kolei zaczynają wyskakiwać do wody wapiti. Jeden, trugi, trzeci... naliczyłam w sumie jedenaście. Kąpią się, piją, chłodzą po upalnym dniu, szkoda tylko, że dość daleko od mostu 1285.

Po tych wszystkich atrakcjach wracamy wieczorem na kemping i widzimy, że wokół naszego namiotu rozbiło się sporo innych rowerzystów, głównie Niemców. Rozmawiamy z nimi trochę, choć idzie opornie, bo oni raczej słabo po angielsku. Jedna para, facet i kobieta z Norymbergi, zaczęli w Vancouver, potem Vancouver Island-Prince Rupert i Jasper. Mówią, że z Prince Rupert do Houston ciekawie, ale potem aż za Prince George nudno, więc chyba dobrze, że zmieniliśmy początkowe plany, które zakładały lądowanie w Prince Rupert.

Drudzy, chłopak z dziewczyną z Lipska, pojechali z Vancouver do Hope, potem Okanagan, Kamploops, parki narodowe i Jasper. Opowiadają mrążącą krew w żyłach historię o tym jak powiesili na noc sakwę z jedzeniem na drzewie, a rano znaleźli ją porwaną, wybebeszoną, jedzenie zjedzone, słoik po Nutelli dokładnie wylizany. Okoliczni mieszkańcy powiedzieli im, że raczej nie był to miś, z braku takowych w tamtych rejonach. Choć brak misiów w jakimś rejonie BC wydaje mi się mało prawdopodobny; misia widzieliśmy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów przed Vancouver, a w gazecie czytaliśmy, że miś zaszedł nawet do garażu podziemnego w Pit Meadows lub w Port Coquitlam, które z Vancouver tworzą właściwie jedną wielką metropolię. Mieszkańcy zawyrokowali, że do sakwy dobrał się najprawdopodobniej szop. W sumie wszystko jedno co to było, sakwa i tak do śmieci.

109km śr.16,7km/h max. 61km/h

  23 lipca

  Dzisiaj dostaliśmy trochę w kość - calutki dzień pod górę w palącym słońcu. Rano było jeszcze chłodno, ale wtedy to jechaliśmy do Jasper zająć się przednim kołem. Sklep rowerowy już otwarty, ale kluczy pożyczyć nie chcą, mówią, że sami mogą naprawić. Facet rozkręcił piastę, wymienił kulki i wziął tylko dwa dolce. Jeszcze po prowiant i w drogę.

Na drugie śniadanie dostajemy czarnego misia. Łazi przy drodze za Jasper i oczywiście tarmosi krzaki. Po drodze skręcamy do pięknego, zielonego Horshoe Lake, a potem do Athabasca Falls - potężne i huczące.

Zbliżamy się do punktu widokowego, który nazywa się Goats and Glaciers. Skoro Goats, to oczywiście są goats, sześć sztuk, w tym dwie malutkie i puchate 1357 Duże kozice niestety nie wyglądają tak na widokówkach, zamiast długiego do ziemi, gęstego futra mają na grzbietach wyliniałe, wyskubane derki. Goats były teraz czas na glaciers 1364

Na punkcie widokowym spotykamy Japończyka na rowerze 1545, którego widzieliśmy wczoraj na kempingu. Wyruszył z Anchorage i ma zamiar zakończyć pięciomiesięczną wyprawę w San Diego w Meksyku. Potem będziemy się jeszcze mijać z Japończykiem kilka razy aż w końcu znów wylądujemy na jednym kempingu, Jonas Creek.

Znowu pod górę w upale, ale pięknie jest 1434. Kolejne wodospady, Sunwapta też fajne, ale robią mniejsze wrażenie niż Athabasca Falls. Przez długi czas mieliśmy zamiar dojechać do następnego za Jonas Creek kempingu, który znajduje się 104km od Jasper, ale okazuje się, że ledwo dowlekamy się do Jonas Creek,1444 który jest zaledwie na 77. kilometrze. Jest dopiero 19.00, ale naprawdę mamy już dosyć tego parcia pod górę i pod górę przez cały dzień.

89km śr. 13,9km/h max. 40km/h

  24 lipca

  Śpimy po 10 godzin. Zasypiamy natychmiast po przyłożeniu głowy do materaca, a pobudka wcale nie okazuje się łatwa, ósma rano to jednak za wcześnie na wstawanie, mimo tego, że poszło się spać o 10.00. Dawno minęły już te czasy, gdy zrywaliśmy się o 5.00. Rozsądek podpowiada, że powinniśmy wstać jak najwcześniej, aby jak najmniej jechać w palącym słońcu, no ale nie daje się.

Wyruszamy pierwsi, ale chwilę po nas rusza też Japończyk. Aż do Columbia Icefields ciągle się spotykamy i mijamy. Przy lodowcach jednak gdzieś nam zaginął i już go więcej nie widzieliśmy.

Rano ziąb, ale na upał nie trzeba długo czekać. W sumie lepszy upał i widoki niż gdyby miało być pochmurno i nic byśmy nie zobaczyli. A od widoków szczęki opadają 1573 Lodowe, skaliste góry, rzeka, kanion, rybołowy nad głową.

Zaroiło się od rowerzystów. Sporo takich z sakwami, a jeden z wielgachnym plecakiem na plecach. Patrząc na niego wyraźnie czuliśmy jego ból.

Ostatnie kilka kilometrów przed Icefields Centre przejeżdżamy w wielkim porywistym, islandzkim wietrze, wiejącym to z przodu, to z boku, co sprawia, że staczamy się na środek drogi. Szeroką doliną, w której hula wiatr ocieramy do lodowca 1562.My dzielnie na rowerach, Japończyk widzę, że pcha swój. Przy lodowcu strasznie zimno, do tego wciąż wieje przenikliwy, mroźny wiatr. Ciekawe czy zawsze tak jest w tym miejscu, czy tak akurat trafiliśmy?

Jeszcze tylko kilka kilometrów i jesteśmy na Sunwapta Pass (2029m). A teraz ośmioprocentowy zjazd i tylko możemy współczuć rowerzystom jadącym z przeciwka. Szkoda tylko, że pobocze poprzecznie popękane i żeby móc popędzić, trzeba zjechać na jezdnię. Poboczem daje się jechać tylko z rękami na hamulcach. Zjazd, jak wszystko co dobre, skończył się szybko i teraz tłuczemy się po pagórach, a po tem powoli zaczynamy podjeżdżać na kolejną przełęcz. Widoki trochę mniej oszałamiające, chociaż czy ja wiem...1600 1622

Na skrzyżowaniu z drogą 11 jest sklep z pamiątkami, chwalą się, że mają największy wybór widokówek, to kupujemy, czas najwyższy.

Nadal pod górę, ciągniemy się kilka kilometrów na godzinę i nagle słyszymy w krzakach przy drodze jakieś szuruburu. Na pewno coś większego niż ptak czy wiewiórka. Zatrzymujemy się, a tu misio czarny 1639.Słychać, że misio nie jest sam, ale na razie nie widać co mu towarzyszy. Misio idzie powoli wzdłuż drogi, w tym samym kierunku, co my, tylko jest kilka metrów niżej. Idziemy górą równolegle do niego, nagle pojawia się malutki misio, a za nim drugi. Misie są z pewnością świeżutkie, tegoroczne, bo małe jak koty i prześliczne. Po chwili znikają w krzakach.

Upał trzyma aż do ósmej wieczorem. Dojeżdżamy do kempingu Waterfowl 1675 (19$) i po chwili robi się lodowato zimno. Kemping jest nad pięknym jeziorem, w którym odbijają się góry. Padamy na nosy, spać się chce!

99km śr.14,4km/h max.61km/h

  25 lipca

  Znowu 10 godzin spania i znowu ciężko wstać. Spokojnie spalibyśmy 11 godzin lub dłużej. Rano jak zwykle lodowato, ale o 10.00 już grzeje. Na rozpoczęcie dnia, jakiś kilometr od kempingu spotykamy kolejnego czarnego misia. Przebiega przez drogę i szybko kryje się w krzakach.

Zapychamy 17km pod górę, ale po tych 17 kilometrach, o czym jeszcze nie wiemy, urwią nam się szczęki z wrażenia. Dojeżdżamy na Bow Pass (2069m). Stąd jeszcze kawałek drogą w bok do punktu widokowego. Z parkingu jeszcze kilka minut na pieszo. Idziemy w lesie, po drodze nie ma więc żadnych widoków. Oczywiście spodziewamy się zobaczyć góry, te co to je było widać z drogi tylko lepiej widoczne, odsłonięte, ale na to co zobaczyliśmy nie byliśmy przygotowani. Inni ludzie również. Z lasu wychodzi się nagle na otwartą platformę z desek i szczęka odpada. Ciekawie jest postać przy wejściu na platformę i posłuchać i popatrzeć, jak ludzie reagują na to, co nagle im się ukazuje. Wydają z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki, wołają "Oh, my God!". Ja powiedziałam: "Ojej! Jaki kolor!". Bo oprócz widoku na góry ciągnące się kilometrami widać w dole piękne turkusowe jezioro, a nawet niejedno i lodowiec 1684. Paweł mówi, że to najbardziej wypasiony widok jaki kiedykolwiek widział. Obfotografujemy go na wszystkie strony i wracamy. Widok piękny, ale to oznacza niestety jedno: teraz może być już tylko gorzej, teraz już nic nas tak nie zachwyci, właśnie mamy za sobą punkt kulminacyjny tej wycieczki.

Z przełęczy oczywiście w dół, ale pod wiatr i to dość zimny. Temperatura spada o 0,5 stopnia na każde 100m. Do Lake Louise nie ma już większych podjazdów, ale niestety wciąż jest pod wiatr, więc nawet z górki ciężko się jedzie.

Lake Louise rozczarowuje nas pod względem zaopatrzenia. Okazuje się, że sklep przy stacji benzynowej jest lepiej zaopatrzony i tańszy niż tzw. Village Store. Koło sklepu spotykamy kolejnego Japończyka na rowerze. Mówi, że w Japonii warzy zimą sake, a potem drugą połąwę roku ma wolną. Strasznie kiepsko mówi po angielsku, ale dowiadujemy się, że zaczął w Seattle i będzie jechał przez całą Kanadę. Ma nieduży składany rower z sakwami i przyczepkę z walizką, w której mieści się rower po złożeniu.

Robimy zakupy i jedziemy nad Morraine Lake, a potem Louise Lake. Do Morraine Lake mamy 13 km, początkowo 3km ostro pod górę. Potem drogi rozchodzą się, jedna prowadzi do Morraine Lake, druga do Louise Lake. Jedziemy najpierw nad Morraine Lake, praktycznie cały czas pod górę. W którymś momencie odchodzi od niej pieszo-rowerowy szlak do jeziora i postanawiamy, że może nim wrócimy znad jeziora, jak już będziemy mieli z górki. Popychamy pod górę, mając nadzieję, że warto. No i warto, i to jak! 1735 Jezioro ma kolor chyba jeszcze bardziej niezwykły niż te na Bow Summit - srebrzysto-turkusowo-niebieski. Paweł, który na Bow Summit powiedział, że widział już najpiękniejsze miejsce na tej wycieczce i od tej pory już nic nie może mu się bardziej spodobać, mówi, że ten widok jest równie wypasiony. Wysokie skały schodzą ostro do srebrzystej wody, a w głębi widać jęzor lodowca.

Jedziemy kawałek wzdłuż jeziora, gdy kończy się ścieżka, zatrzymujemy się i odstawiamy na bok rowery. Nagle czuję smród papierosów (jak już zdążyłam odwyknąć!), rozglądam się skąd to i widzę, że na ławce siedzą cztery grube baby i kopcą. Przyglądam się chwilę, zastanawiając się kto to, skąd mogą być, bo przecież nie są tutejsze. Pierwsza myśl - z Meksyku: grube, o ciemniejszej karnacji, choć to może być opalenizna, ufarbowane w 2-3 kontrastowych kolorach, grube rysy twarzy. Po chwili jednak, gdy podchodzę bliżej, tajemnica się wyjaśnia - Polki. Nasmrodziły na całym punkcie widokowym, smród stoi w gorącym, nieruchomym powietrzu. Paweł nie wytrzymał i zapytał, czy zauważyły, że nikt tu oprócz nich nie smrodzi.

Po niemiłym spotkaniu z rodakami szukamy wejścia na szlak pieszo-rowerowy. Zachodzimy do recepcji lodge'a zapytać gdzie jest szlak, czy nie jest zamknięty i jak się nim jedzie. Dziewczyna z obsługi hotelu mówi, że szlak jest otwarty, początkujący rowerzysta może mieć kłopoty, ale my nie powinniśmy. Sama nim nie jechała, ale szła. No to uderzamy. Już początek bardzo kiepski, bo szlak zaczyna się... schodami. Kilka stopni, ale z bagażami to duże utrudnienie. Potem niewiele lepiej. Kawałeczek można podjechać, potem zaczynają się korzenie, kamienie, a do tego jest stromo pod górę. Paweł zostawia rower i idzie kawałek naprzód. Mówi, że dalej jest tak samo i trzeba zawracać, bo noc nas tu zastanie.

Wracamy więc na drogę. Troszę pod górę, ale potem super zjazd do samego skrzyżowania. Tym razem na skrzyżowaniu skręcamy na Louise Lake. Do jeziora niecałe 3km, ale pod górę.

W porównaniu z poprzednim, to jezioro wypada słabiej, może dlatego, że słońce schowało się już za górą, może dlatego, że nad brzegiem rozkraczył się nawet nie taki brzydki, ale za to kolosalny hotel pod pretensjonalną nazwą Chateau.

Wracamy do miasta i to dopiero jest zjazd. Serpentynami, po nowiutkim asfalcie, tylko trochę krótki.

W mieście zajeżdżamy na kemping (22$). Starsznie wielki, mnóstwo ludzi. Trudno powiedzieć, że zatłoczony, bo jak na wszystkich dotychczasowych kempingach na jeden namiot, czy samochód przypada sporo miejsca, ale na pewno jest gigantyczny. Do tego dokładnie ogrodzony drutami pod napięciem w ochronie przed misiami. Ale przynajmniej prysznice są.

100km śr.14,1km/h max.51km/h

  26 lipca

  Dziś nie mogliśmy się wygrzebać, choć spaliśmy ponad 10h, ruszyliśmy dopiero przed 11.00. Wspinamy się na przełęcz Kicking Horse. Po drodze widzimy wywaloną ciężarówę. Nie bardzo wiem, co się mogło stać, droga w tym miejscu prosta, zderzenia z drugim samochodem nie było. Ciężarówa leży w rowie i gdyby ktokolwiek jechał wtedy poboczem, to rozgniotłaby na masę. Wjeżdżamy do Yoho National Park. Znaki zapowiadają niezły zjazd, ale co z tego jak pod wiatr. Zero szpasu. Po drodze każą oglądać jakąś kolej idącą spiralnie tunelami wewnątrz góry. Może i fajne, ale fajniej byłoby się tym przejechać, a nie wpatrywać w jakieś tory.

Kończy się zjazd i w prawo odchodzi droga na Takakkaw Falls. Na dole jest kemping, więc zostawiamy część bagażu w misiowym lockerze, szkoda tylko, że nie mamy kłódki, bo szafkę można by zamknąć, ale dziewczyna z kempingu mówi, że jeszcze nigdy nic nikomu nie ukradli tutaj i żebyśmy się nie bali.

Nieco lżejsi jedziemy 11km do wodospadu, oczywiście większość zdecydowanie pod górę. Najpierw dość łagodnie, a potem ostrymi, stromymi zygzakami 1760.Jadący przed nami autobus podjeżdża kawałek tyłem, tak jak nakazują znaki adresowane do pojazdów dłuższych niż 7 metrów.

Zygzaki są tylko 3 czy 4, ale dzięki nim od razu wdrapujemy się na niezłą wysokość. Potem dalej pod górę, ale już łagodniej.

Wodospad duży, wart podjazdu, wokół lodowce pano_1779. Zimno przy nim strasznie, bo wiatr rozpryskuje wokół lodowate kropelki.

Droga w dół zajmuje nam tylko pół godziny. Trwałoby to jeszcze szybciej, ale asfalt miejscami nierówny. Teraz mamy przed sobą ładniejsze widoki niż podczas podjazdu 1789.

Dojeżdżamy do kempingu, a ponieważ nie znajdujemy nikogo z obsługi, to w szafce zostawiamy kartkę z informacją, że jedziemy bez bagażu do Emerald Lake. To na wypadek, gdyby dziewczyny z kempingu zaniepokoiły się, że tak długo nie wracamy.

Po drodze do Emerald Lake zahaczamy o Field - a nuż będzie coś interesującego w sklepie, ale bida niestety, kupujemy jedynie sok pomarańczowy i w drogę. Do jeziora jest 11km, oczywiście trzeba się wspiąć, ale dość łagodnie.

Po drodze Paweł łapie pierwszą i ostatnią gumę i jest to właściwie jedyna awaria w czasie całej wycieczki, jeśli nie liczyć wcześniejszego zgrzytania w piaście. Przyczyną, jak zwykle, są druciki z popsutych opon samochodowych.

Zanim dojeżdżamy do jeziora oglądamy jeszcze Natural Bridge 1797 - kiedyś woda spadała ze skały tworząc wodospad, później wydrążyła koryto w skale i tak powstał most.

Emerald Lake jest oczywiście szmaragdowe pano_1804. Pięknie otoczone górami, ciche i spokojne. Jest jakaś knajpa, lodge i wypożyczalnia łódek, ale oczywiście znikąd nie rozlega się żaden hałas, nigdzie nie wiszą żadne głośniki - szkoda, że takie zwyczaje nie obowiązują w Polsce.

Na kemping, gdzie zostawiliśmy bagaże docieramy o 19.00 i zastanawiamy się, czy nocować tu, czy może szarpnąć się i wrócić do Lake Louise. Przed nami mocny podjazd na Kicking Horse Pass, ale czy teraz czy jutro i tak trzeba go będzie zaliczyć. W końcu przeważa to, że mamy sprzyjający wiatr. Ten, z którym boksowaliśmy się rano, teraz jest naszym sprzymierzeńcem.

Wjazd na przełęcz (12km), z czego 7km ostro pod górę, zajmuje nam 1h15min, potem już w dół do samego miasta. Jedziemy na kemping, na którym nocowaliśmy wczoraj. Kemping full, ale miejsce pod namiot znajduje się. Jest już po 21.00 więc szybka kolacja, prysznic i spać.

113km śr.15,1km/h max.50km/h

  27 lipca

  Dziś jeszcze bardziej pobiliśmy rekord, wyruszyliśmy już po 11.00. Przez cały dzień pogoda była bardzo dobra na rower - dość ciepło, ale nie upalnie. Na niebie sporo chmur, więc często hamują słoneczne zapędy.

Jedziemy Bow Valley Parkway w stronę Banff, ale nie mamy zamiaru dojeżdżać do samego Banff, chcemy tylko zobaczyć Johnston Canyon.

Generalnie cały czas zjeżdżamy. Po drodze serwują nam jakieś pomniejsze atrakcje, każą na przykład oglądać Moose Meadows, o których piszą, że już od dawna ciężko na nich zobaczyć jakiekolwiek łosie. Ale droga jest fajna, mało samochodów, las, cicho, spokojnie.

Dojeżdżamy do kanionu i na pieszo ruszamy najpierw 1,1km do pierwszego wodospadu, a potem jeszcze 1,6km do kolejnego. Kanion lepszy niż łosiowe łąki bez łosiów 1829. Turystów tyle, że chipmunki już nawykłe do ludzi, a i chyba niestety podkarmiane 1828.

Wracamy strasznie głodni, więc zaraz szykujemy obiad. Okolica roi się od gofferów, które tylko czyhają na okruszki. Dwa goffery cały czas towarzyszą nam podczas obiadu i gdy kończymy, śmielszy podbiega i zjada okruszki.

Cofamy się 6km do skrzyżowania z drogą 93. Od skrzyżowania wspinamy się jakieś 7-8km na Vermillion Pass, wjeżdżamy do Kootenay National Park i kawałek za przełęczą, na parkingu spotykamy małżeństwo Polaków, którzy od 11 lat mieszkają w Kanadzie, w Calgary. Mają wizy imigracyjne, on wyjechał pierwszy, dwa lata później żona i 15-letni syn. Wcześniej mieszkali w Warszawie. Mówią, że w Calgary mieszka 20tys. Polaków, dużo Chińczyków, Pakistańczyków (nazywają ich Pakami). Kilka lat po przyjeździe kupili dom i pierwszego dnia po przeprowadzce usłyszeli z sąsiedniego podwórka: "Ku*wa, wypie****aj!". Okazało się, że wielu sąsiadów w okolicy to Polacy. Wspominają też, że po około 3 latach pobytu Polak musi kupić brand new car, co i oni zrobili.

Mówią, że zimą w Calgary może być nawet -40 stopni, choć teraz to już rzadko, klimat się ociepla, ale cały czas zdarzają się anomalie, jak śnieżyca w maju, krótki rękaw przed Bożym Narodzeniem czy 3 miesiące bez deszczu. Opowiadają o swojej przygodzie w Johnston Canyon. Wędrując szlakiem zauważyli mnóstwo grzybów, głównie rydzów. Narwali więc całe mnóstwo i byli bardzo zdziwieni, gdy ranger powiedział im, że nie wolno i że powinni zapłacić karę, ale w końcu jakoś im się upiekło, powiedzieli że nie wiedzieli, że nie są stąd. Tyle tylko, że w Polsce zasady są takie same.

Poza tym dziwią się bardzo, że przyjechaliśmy tak daleko na wakacje i na dodatek z rowerami i są pierwszymi i ostatnimi ludźmi tutaj, których to dziwi.

Dość długo z nimi rozmawiamy, poza tym dość późno wyruszyliśmy, a po drodze zrobiliśmy wycieczkę do kanionu i trochę przebimbaliśmy sprawę noclegu. Gdy ruszyliśmy z kempingu, czekał nas zjazd, a na dole kemping Marble Canyon (sam szlak do kanionu niestety zamknięty ze wzglądu na pożary). Przy kempingu znak, że następny kemping za 60km. Nie wiemy, co robić jest 17.30, więc na nocleg trochę wcześnie, z kolei 60km po górach, gdy nie wiadomo co nas z przodu czeka, to nie w kij dmuchał. Z trzeciej strony pogoda idealna do jazdy. Rzut oka na mapę, droga idzie najpierw wzdłuż rzeki, więc będzie w dół, potem może być 5km przez góry, a następnie wzdłuż kolejnej rzeki. Też powinno być w dół, bo przekroczyliśmy Continental Divide, czyli miejsce, od którego rzeki spływają z jednej strony do Atlantyku, a z drugiej do Pacyfiku. Decydujemy się jechać, powinniśmy zdążyć przed zmrokiem.

Jedzie się bardzo dobrze, odpowiednia temperatura, generalnie zjeżdżamy, choć po pagórach. W Vermillion Crossing uzupełniamy zapas wody i pędzimy tak, że cały czas rośnie nam średnia. Z 15km/h jakie mieliśmy na przełęczy dobijamy na koniec dnia do 18,4km/h.

Kawałek między rzekami nie okazał się zbyt trudny. Droga bardzo fajna, szerokie pobocze, choć nawet nie jest ono konieczne, bo ruch bardzo mały.Większość to pewnie turyści, bo przez ponad 100km nic tu właściwie nie ma - góry i lasy pano_1865. Przez cały dzień minęło nas może z 5 ciężarówek. Cisza, spokój, jak okiem sięgnąć lasy, góry i rzeka. Znaki wciąż ostrzegają o wildlifie, ale my widzimy tylko jedną marną sarnę.

Pędzimy ile sił w nogach i w trzy godziny, łącznie z postojami i posiłkami, przejeżdżamy 61km i dojeżdżamy do kempingu. Kemping jest duży, ale niestety bez specjalnych facilities, więc 17$ to trochę drogo.

Jesteśmy na miejscu przed 21.00, więc spokojnie wszystko zrobimy zanim się ściemni, ale już niedługo wrócimy do starego czasu i już po 21.00 będzie ciemno.

123km śr.18,4km/h max.52km/h

  28 lipca

  Dziś ruszamy o przyzwoitszej porze, już o 10.00, ale za to dzień jest bardzo leniwy. Rano strasznie zimno, lecz powoli powietrze rozgrzewa się, a na dodatek zaczynamy wspinaczkę na Sinclair Pass. Za to później stromy (pod koniec nawet 11%) zjazd do samego Radium. Do miasta wjeżdża się drogą wykutą w skale. Skały po obu stronach drogi, potem tunel, potem znów skały, tak blisko, że ma się wrażenie, że to również tunel 1880 1882. Za skałami krajobraz gwałtownie i zupełnie zmienia się. Zamiast gęstych lasów porastających góry widzimy suche, spalone słońcem, skąpo porośnięte drzewami pagóry 1883. Temperatura też gwałtownie rośnie, robi się piekielnie gorąco. Dowiadujemy się, że prognoza na dziś to 38 stopni.

Zaglądamy najpierw do Hot Springs, 6,5$ za wejście, ale nie ma żadnej zjeżdżalni i jest tak gorąco, że gorące źródła nie są zbyt kuszące. Ale przede wszystkim jesteśmy strasznie głodni, a w sakwach pusto. Do miasta 2km 11-procentowego zjazdu i raczej nie będzie nam się chciało wdrapywać z powrotem.

Zjeżdżamy. Miasto dość ładne, ukwiecone, schludne. Robimy zakupy i wygłodniali rzucamy się na pieczonego kurczaka. Jedziemy do biblioteki, ale okazuje się, że biblioteka czynna tylko kilka godzin w tygodniu i oczywiście jest zamknięta. Muszą mieć mało biznesu.

Po słodkim obżarstwie jedziemy dalej, ale nie ujeżdżamy daleko, bo tylko do Invermere. Wjazd do Invermere jest jedynym odcinkiem całej wycieczki, na którym widzimy sporo billboardów, przydrożnych reklam. Trochę to dziwne i oczywiście brzydkie. Nigdzie więcej drogi nie były oblepione reklamami. Informacje o hotelach, knajpach, stacjach benzynowych czy sklepach pojawiają się zwykle na ujednoliconych znakach drogowych.

Wjeżdżamy do miasta, w którym jest over 200 businesses to serve us. Miasto w centrum jest dość ładne, jak większość tutejszych turystycznych miasteczek. Kwiaty, trawniki, ale przedmieścia nie wyglądają zachęcająco, taki amerykański junk.

Chcemy przejechać na drugą stronę jeziora i kontynuować jazdę po drugiej stronie, mniej uczęszczaną drogą. W mieście zaglądamy do biblioteki, a dziewczyna w bibliotece mówi, że na naszym miejscu poszłaby wykąpać się w jeziorze. I tak robimy. Jedziemy na plażę, Paweł się kąpie, ja tylko moczę nogi i odpoczywam w cieniu na brzegu.

Z ociąganiem wsiadamy na rowery, ale nie ujeżdżamy daleko, bo po paru kilometrach znajdujemy super miejscówki - na górze, z widokiem na jezioro i góry pano_1908. My jesteśmy już w cieniu, bo za górą, ale przeciwległy brzeg jeziora wciąż pięknie oświetlony. Schodzimy z góry do jeziora wykąpać się. Sucha trawa i rzepy wrzepiają się w skarpetki i buty. Wypłaszamy siedzące na drzewie ptaszysko. Jest wielkie szaroczarne.

58km śr.14km/h max.52km/h

  29 lipca

  Czarne kraczory krakały wieczorem, krakały w nocy i krakały rano, dopóki nas nie obudziły, potem poleciały krakać gdzie indziej. Ranek rześki, chłodny, ale nie tak zimny jak bywało.

Paweł się ociąga z wstawaniem, bo boli go głowa, ale łyka proszka i już po 9.00 jesteśmy na rowerach. Boczna droga, którą jechaliśmy wzdłuż jeziora łączy się teraz z głównym highwayem. Ujeżdżamy parę kilometrów, obfotografowujemy skałę pano_1936 i skręcamy w lewo na Old Highway, który idzie przez jakąś wieś. Tym sposobem unikamy ruchliwej drogi, jedziemy w ciszy i spokoju nad jeziorem i omijamy niezły podjazd. Widzimy dwa ptaszyska podobne do orłów, ale to chyba jakieś inne drapieżniki, a potem wypatrujemy na czubku drzewa bold eagle z białą głową. Zanim odfrunął, zdążyliśmy tylko zrobić mu nieostre zdjęcie 1946.

Dojeżdżamy do Canal Flats - paskudne miasteczko - i od tej pory zaczynają się potworne nudy. Niby jakieś lasy, niby jakieś góry w oddali, ale wieje potworną nudą, jak z tej zeszłorocznej pustyni w Stanach. I tak przez kilkadziesiąt kilometrów, do tego wiatr w pyski. Nie jakiś huraganowy, ale oczywiście przeszkadza i huczy po głowach. Po drodze zatrzymujemy się ochłodzić nad rzeką, bo do nudy i wiatru dołącza jeszcze piekielny upał i widzimy nad rzeką szybujące orły.

Już nie możemy doczekać się kiedy dojedziemy do Kimberley, bo w mieście to przynajmniej zawsze coś ciekawszego, jakiś sklep z dobrym żarciem czy biblioteka. Do Kimberley jednak nie tak łatwo dojechać. Droga skręca w prawo, w góry i jedziemy po upiornych pagórach. Ponieważ wieje przeciwny wiatr, nawet nie ma mowy o tym, żeby rozpędzić się z jednego pagóra i wjechać na drugi. Zresztą kolejne pagóry są coraz wyższe. Nic dziwnego, bo ulotki z informacji turystycznej mówią, że Kimberley to Canada's highest elevation city, 1100m, choć inna ulotka mówi, że to Canada's second highest city. A pagórów niezliczona ilość. Nowa górka i nowa nadzieja, że za nią już będzie płasko, a tam wyłania się kolejny pagór. Coraz bardziej przesuwamy przewidywaną godzinę dotarcia do miasta. Od pagórów i wiatru robi mi się już niedobrze. Gdyby trafiło się jakieś fajne spanko, to zaraz bym rzuciła rower, ale niestety zaczęły się już jakieś zagrody i ciągną się kilometrami. Nie ma rady, trzeba doczołgać się do miasta. Kolejny pagór i następny i wreszcie jesteśmy.

Biblioteka niestety już zamknięta, ale sklep jeszcze czynny. Rzucamy się na colę, donuty i owoce. Korzystamy z publicznej łazienki, twarze mamy zakurzone suchym, pustynnym piachem. Jemy kolację w mieście i odpoczywamy zadowoleni, że wreszcie jesteśmy u celu. Trzeba jednak szukać noclegu, bo ciemno się zrobi.

Miasto chwali się, że jest kanadyjskim Bavarian City, w centrum jest tzw. Platz, z knajpkami i sklepikami. Bardzo ładny, zadbany, ukwiecony, z knajpek dobiega bawarska muzyka ludowa. No taki dziwoląg, taki sposób na turystów pano_1947.

Wyjeżdżamy z miasta szukać spania, ale po drodze zauważamy garage sale. Duży, bo wielu ludzi przyniosło swoje graty, a dochody przeznaczone są na Food Bank. Czego tu nie ma! Rupiecie, graty i pewnie perełki też. Wszystko za grosze, markowa kolarzówka za 10$, książki po 50 centów. Kupujemy parę książek i widelce, bo stare zabrali nam na lotnisku, a plastikowe łamią się szybko, dwa pasy na biodra na sprzęt i dokumenty i za wszystko płacimy 3,25$.

Musimy jechać, bo za chwilę będzie ciemno. Na szczęście po tej stronie miasta nie ciągną się żadne rancza, po obu stronach drogi rośnie las tylko ciężko do niego wejść, choć sarny i jelenie sobie radzą i gapią się na nas z lasu. Wreszcie znajdujemy polanę i ładujemy się z rowerami.

115km śr.14,9km/h max.48km/h

  30 lipca

  Dziś znów biliśmy rekordy: rekord najniższej średniej i rekord czasu spędzonego na siodełku. Zaczęło się bardzo miło, bo z Kimberly może być tylko w dół, ale tego w dół to było może ze 2km. Potem skręciliśmy na drogę ST. Mary Lake i przebijamy się przez góry. Najbierw widzimy sarnę, która spokojnie przechodzi przez drogę, bo sama nas nie widzi. Potem w oddali po drodze łazi kojot bądź wilk, jest zbyt daleko, a gdy chcemy mu się przyjrzeć przez lornetkę, nadjeżdża samochód i płoszy go.

Jezioro bardzo ładne, lata nad nim jakieś wielkie, ciemne ptaszysko, a w wodzie pływają eleganckie czarno-białe nury. Prawie 18km po asfalcie i bardzo przyjemnie, potem asfalt się kończy, ale nie jest najgorzej aż do samego mostu. Tu drogi się rozwidlają, za kawałek kolejne skrzyżowanie. Nie jesteśmy pewni którędy jechać. Nawet dokładniejsza mapa, którą dostaliśmy po drodze na kempingu niczego nie rozstrzyga. Zawracamy do mostu i pytamy jakiejś kobiety o drogę. Mówi, że tak nie potrafi nam wytłumaczyć, nie pamięta, ale jak pojedzie samochodem dalej to będzie wiedziała gdzie skręcić. Ponieważ do skrzyżowania jest parę kilometrów pod górę, nie nadążymy za nią jechać, więc umawiamy się, że pani weźmie od nas bandankę i zawiesi na krzaku przy drodze, którą trzeba jechać. Dzięki temu sprytnemu planowi trafiamy tam gdzie trzeba.

Mija nas jakiś facet w samochodzi i mówi, że do szczytu jeszcze 30km:) Trochę się pomylił, bo było 40. Wszyscy mówią nam o jednej trudnej przełęczy - Gray Creek Pass, ale przed tą przełęczą jest jeszcze jedna, ale widać słabsza, bo nawet nie zasłużyła na własną nazwę, no i dało się te 6-7km przejechać bez pchania. Na kolejnym passie niestety musieliśmy kilka razy pomagać sobie pchaniem. Pod górę było 14km z 14 procentowymi podjazdami, potem w dół 16km też po 14% pano_1965.

Po pierwszej, mniejszej przełęczy droga idzie względnie płasko lub po pagórkach, potem jest kilka irytujących zjazdów do mostów zakończonych ostrymi podjazdami aż wreszcie zaczyna się pass właściwy. Jedziemy, a czasami pchamy po kamieniach, dołach i szutrze. Początkowo jest upiornie gorąco, ale na szczęście późnym popołudniem zachmurza się i temperatura jest znośna. Docieramy na pass, niestety nie ma oczekiwanych widoków, bo rosną drzewa. Na sąsiedniej górze, na podobnej wysokości leży śnieg.

Teraz zjazd. Ta strona wygląda na jeszcze bardziej stromą. Wądoły, guzły, kamienie, tralki - ręce bolą od hamowania pano_1984. Zjeżdżamy więc dość wolno, a na dodatek jakieś 4-5km przed końcem zjazdu droga psuje się jeszcze bardziej. Przypomina drogi islandzkie - wielkie kamiory i dziury, które trudno wyminąć.

Jest już 9.30, niedługo zrobi się ciemno. Musimy gdzieś się rozbić, bo nie zdążymy już dzisiaj zjechać z tej góry. Na szczęście natykamy się na jakąś boczną drogę, skręcamy w nią i po kilkudziesięciu metrach znajdujemy miejscówkę 2001. Jeśli chodzi o rzekę, to możemy jej sobie tylko posłuchać. Ukryta jest w gęstych chaszczach i nie ma szans, żeby się przez nie przebić. Na szczęście mamy dużo wody w butelkach.

84km śr.9,7km/h max.45km/h i 8h36min na siodełku

  31 lipca

  W nocy ciepło, rano rześko, ale nie zimno. Wyraźnie cieplej niż wczoraj wieczorem na przełęczy. Wstajemy dość wcześnie, około 7.00. Przed nami jeszcze kilka kilometrów upiornego zjazdu po wertepach. Ręce, szyja i kręgosłup bolą 1993.

Wreszcie asfalt. Droga wiedzie wzdłuż jeziora, potem kilka kilometrów pod górę, ale za to później ładny zjazd wprost na prom w Kootney Bay.

Cieszymy się, że z rozkładu wynika, że następny prom już za 10 minut, ale po chwili okazuje się, że wróciliśmy już do starego czasu i na prom musimy czekać godzinę i 10 minut.

W kolejce na prom jakieś małżeństwo opowiada nam, gdzie jeszcze warto pojechać rowerem, sami też jedżą sporo rowerami. Wspominają o Vancouver Island i o Kettle Valley Railway.

Wreszcie ładujemy się na prom i po 35 minutach jesteśmy na drugim brzegu. W ulotkach już się chwalą, że jest to nadłuższa darmowa przeprawa promowa na świecie.

Droga do Kaslo jest bardzo fajna, choć czasem jezioro znika, są podjazdy, ale i fajne zjazdy. Miejscami droga robi się bardzo kręta, wykuta w skale pano_2013.

Samo Kaslo trochę przereklamowane. Piszą, że to jedno z najładniejszych miast Kanady, nie jest brzydkie, ale widzieliśmy ładniejsze. Ma 2-3 budynki z XIX wieku i chyba o to ten cały szum. Zresztą oceńcie sami: 2010

W bibliotece była dzisiaj wyprzedaż książek, ale właśnie skończyła się 2h temu. Więc jedziemy na zakupy spożywcze.

W mieście trwa festiwal jazzowy, chwilę słuchamy koncertu, a potem jedziemy do Meadow Creek. Droga fajna, przypomina trochę drogi w Szkocji, widoki też podobne. Jedzie się po pagórach, ale krótkich, więc często z jednego można rozpędzić się na drugi. Fajne zjazdy, fajne widoki - z jednej strony skała, z drugiej jezioro.

Parę kilometrów przed Meadow Creek spoglądam w prawo, a tam miś się na mnie patrzy. Pierwszy nas zauważył, stał jakieś 3 metry od drogi, niezasłoniony żadnymi krzakami i patrzył się. W pierwszym odruchu wystraszyłam się, bo pojawił się tak blisko i tak nagle. Odbiłam w lewo i minęliśmy misia, ale zaraz zawróciliśmy drugą stroną drogi. Miś chwilę postał, a potem wszedł do lasu, ale nie poszedł daleko, stał na skraju lasu, tyle, że już w gąszczu drzew i krzaków i tarmosił hałaśliwie jakiś krzak. Jeszcze chwilę go obserwowaliśmy, ale był już mocno przysłonięty krzakami, a poza tym nie wiadomo co taki miś, który się nie boi może zrobić, więc pojechaliśmy dalej. A dalej cały zwierzyniec. Za chwilę przez drogę przeszła sarna, potem druga stała na łące, trzecia leżała nad rzeką, a potem to już była cała łąka saren - naliczyliśmy ich 14. Później jeszcze jakieś dwie pojedyncze się szwendały. Poza tym mnóstwo kaczek i dwa rybołowy.

Gdy wjechaliśmy do Meadow Creek, krajobraz gwałtownie się zmienił. Zgodnie z nazwą zaczęły się rozległe łąki i na nich mieszkał cały ten zwierzyniec.

W Meadow Creek weszliśmy do jakiejś knajpy nabrać wody. W środku siedzą jakieś miejscowe rednecki, widać, że wszyscy się znają, że wszyscy są stąd. Ubrani są w jakieś robocze ciuchy, jakby przyszli prosto z roboty w polu. A w knajpie w ogóle nienadymione, jest znak zakazu palenia i nikt nie pali, choć klienci to same swojaki z wioski. Po chwili wszyscy wychodzą przed knajpę, na werandę i tu zaczynają palić. Palą chyba wszyscy, ale w środku nikt zakazu nie łamał. Pytają nas skąd i dokąd jedziemy i życzą miłej podróży.

Za wsią zaczyna się rzeka, ładna tyle, że dostępu do niej nie ma, z miejscem na namiot też krucho. Po jednej stronie drogi rzeka, po drugiej las. Nic nie jest pogrodzone, nie ma zabudowań, po prostu trudno wedrzeć się do takiego lasu 2023. Wreszcie udaje nam się znaleźć nieco luźniejsze krzaki i rozbijamy namiot. 2022 Miejsce całkiem fajne, nad rzeką, tylko, że z komarami no i zaraz robi się ciemno. Nagle słyszymy głośny plusk wody. Pytam Pawła czy to on wrzucił kamień do rzeki, mówi, że nie. Potem znowu głośny plusk. Nic nie widać, ale musiała to być jakaś ryba i to wielka, bo gruchnęło nieźle.

103km śr.14,9km/h max.61,5km/h

 


Część pierwsza  Część druga   Zdjęcia  Strona główna
Free Web Hosting