W nocy i rano ciepło. W nocy padał deszcz, ale chyba niezbyt długo, bo ręczniki, które zostały na dworze nie są mokre.
Droga, którą jedziemy jest bardzo mało uczęszczana, praktycznie nie ma na niej żadnego ruchu. Nie ma też asfaltu, ale jest wygodna, twarda i bez dziur . Idzie ładnie w lesie, nad rzeką, wśród gór i saren.
Po jakichś 2 godzinach spotykamy chłopaka i dziewczynę na rowerach. Chłopak organizuje wycieczki rowerowe, wyszukuje nowe szlaki, dziewczyna mieszka w Teksasie, ale pochodzi z Kanady, a jej ojciec jest Polakiem. Oboje dużo jeżdżą rowerami, ostatnio była w Kambodży, Wietnamie i Laosie. Denis radzi nam, gdzie jechać, co zobaczyć, jaką trasę wybrać. Daje nam telefon do swoich rodziców w Kelownie, którzy chętnie nas ugoszczą.
Niedługo potem dojeżdżamy do jeziora Trout Lake i zaczynamy się wspinać. Najpierw jest po pagórach, a potem cały czas pod górę. Właściwie to od samego rana się wspinamy, bo jedziemy w górę rzeki, ale wcześniej było łagodnie.
Droga trochę się pogarsza, jest węższa, więcej dziur, ale nie jest tak źle. Wdrapujemy się, wdrapujemy, daleko w dole jezioro, wokół góry, fajnie tylko trochę za ciepło. Potem zjazd, podjazd i zjazd do wsi Trout Lake. W general store, gdzie sprzedaje jakiś stary hippis, właściciel wypasionego, włochatego kota, zaopatrujemy się w wodę.
Przed Trout Lake zaczął się asfalt, ale za wsią zniknął. Jednak droga nie jest najgorsza i po 13km znów pojawia się asfalt. Wspinamy się na Galena Pass (1000m), a potem 5km 10% w dół. Droga jest praktycznie pusta, więc śmigamy. Patrzymy na zegarki - 18.00, mamy szansę zdążyć na prom na 18.30. Przebieramy więc szybko nogami, o 18.20 jesteśmy na skrzyżowaniu z Hwy23, a tu niespodzianka, bo według liczników i wcześniejszych znaków już właściwie powinniśmy być na promie, a tu znak, że do promu jeszcze 2km. Na szczęście za tym znakiem znak check brakes, co oznacza, że będzie z górki. Gdy wpadamy na przystań jest 18.25 i promu jeszcze nie ma. Przypływa dopiero po chwili.
Przeprawa trwa 1/2h. Po drugiej stronie jeziora jedziemy pustą drogą pod górę w stronę Revelstoke i jest to jedyny kierunek, w którym można pojechać. Droga jest praktycznie pusta, bo jest do droga wiodąca tylko do promu, a więc większy ruch na niej pojawia się tylko wtedy, gdy prom przypływa.
Ujeżdżamy kilka kilometrów, jest jezioro, ale i gęsty las wokół, przez
który nie można się przebić. Wreszcie pojawia się boczna droga w stronę jeziora.
Jedziemy nią do końca, ale okazuje się, że nie dochodzi do samego jeziora. Na
jej końcu rozbijamy się , a do jeziora przebijamy się kilkadziesiąt metrów
przez gęsty las, po spróchniałych pniach, kamieniach, mchu, ale za to jesteśmy
wykąpani i świeżutcy.
101km śr.14km/h max.63km/h
2 sierpnia
Wstajemy o 7.00, bo przecież zmieniliśmy strefę czasową. Już od rana jest ciepło i będzie coraz cieplej.
Gdy wypychamy rowery na główną drogę, nagle słyszymy, że coś spada z pobliskiego drzewa. Patrzymy w górę, a tam wiewiórka biega po gałędziach, odgryza szyszki i pyskiem zrzuca je na ziemię. Nazrzucała ich już ze 30-40 i nadal nie ustaje w wysiłkach. Potem pewnie będzie je wyżerać zostawiając po sobie kupki łusek, które często można spotkać na leśnych drogach.
W sakwach pusto, więc pędzimy do Revelstoke. Tak bardzo szybko to się nie daje, bo droga idzie po paskudnych pagórach, dopiero przed miastem jest fajny zjazd. Ruch mały, głównie wtedy, gdy przypływa prom.
Z krzaków przy drodze zrywają się dwa wielkie ptasiory, jeden odfruwa, a drugi przysiada na gałęzi . Jest ciemnoszary, duży i ma zakrzywiony dziób i coś czerwonego na głowie.
Wreszcie dojeżdżamy do miasta z dużym sklepem. Na obiad kurczak z sałatką i różne desery. Po obiedzie jesteśmy tak najedzeni i jest tak strasznie gorąco, że idziemy położyć się pod drzewem na trawie. Leżymy i nie chce się nam jechać, ale trzeba jeszcze dzisiaj pokonać ten kawałek transkanadyjską.
Wyjeżdżamy z miasta. Na transkanadyjską wjeżdżamy w miejscu jak najbardziej oddalonym na zachód, żeby jak najkrócej jechać trasą. Mamy duży problem z wjazdem. Musimy skręcić w lewo, a tu cały czas jadą w obie strony. Są tylko dwa pasy i nie ma wysepki na środku, więc całość drogi trzeba przejechać za jednym razem. Po długim postoju udaje się jedziemy jakieś 19km w huku i smrodzie. Przed drogą do Mabel Lake kąpiemy się w jeziorze .
Skręcamy w drogę do Mabel lake, miejscami strasznie kiepska
nawierzchnia, wielkie, luźne kamienie , ale fragmentami jest całkiem
przyzwoita. Na szczęście nie pokonujemy żadnych stromych podjazdów, nie ma też
ostrych zjazdów, więc nie jedzie się źle.
Ujeżdżamy tylko 15km, bo wkrótce robi się ciemno. Nad jednym z mijanych jezior
jest bardzo fajna miejscówka, niestety już zajęta - no cóż długi weekend w BC -
więc jedziemy dalej i rozbijamy się przy jakiejś bocznej drodze w lesie .
93km śr.13,4km/h max.54km/h
3 sierpnia
Rano pochmurno. Gdy jemy śniadanie, zaczyna padać. Pada tylko przez chwilę, potem przestaje, potem znów pokropuje. Pogoda chwiejna, więc siedzimy w namiocie dłużej niż zwykle. Wreszcie o 9.00 wyłazimy.
Pochmurno, ale to dobrze, bo dzięki temu chłodniej. Kilka razy kropi, ale nawet nie warto wyciągać kurtki. Droga kiepska, miejscami kamiory i dużo szutru. Wspinamy się i zostawiamy jezioro daleko w dole. Denis coś przesadziła z atrakcyjnością tej drogi. Cały czas jedziemy w lesie, widok odsłania się ledwie kilka razy na te całe 50km wzdłuż jeziora. Gdy jezioro się kończy droga opada i wjeżdżamy w szeroką dolinę . Przy drodze biega coś większego od goffera, prawdopodobnie świstak. Jest tłuste i ledwo wspina się pod górkę .
W dolinie zaczęły się jakieś zabudowania, farmy, pojawił się też asfalt. Z daleka widzimy pole zastawione niedużymi jednakowymi domkami. Nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy i zastanawiamy się co to może być. Wymyślam, że może ule, ale w sumie to niepodobne. Gdy się zbliżamy, widzimy, że w domkach mieszkają... świnie .
Krajobraz jak w Bieszczadach. Do miasta jeszcze daleko, ale po asfalcie nie zajmie nam to wiele czasu. Wjeżdżamy do Lumby, jak twierdzi przewodnik jest to logging town. Na ścianach wielu domów namalowane są zabawne murale .
Idziemy do biblioteki zajrzeć do internetu. Znajdujemy informację na temat Kettle Valley Railway i idziemy na zakupy.
Wyjeżdżamy z miasta szukać noclegu. Niestety wszystko pogrodzone, a za
kawałek pojawia się kolejne miasto. Niebo zaciągnęło się na granatowo-szaro
. Przyjemnie, bo chłodniej, ale kiepsko, bo straszy deszczem. Nawet
popaduje przez chwilę. Kiepskie widoki na spanie. Wjeżdżamy więc w jakąś boczną
drogę wiodącą w góry, ale też wszystko pogrodzone. Trzeba się spieszyć, bo
przez ołowiane chmury zrobiło się już szaro, a za chwilę będzie ciemno.
Znajdujemy wreszcie miejsce, w którym między drogą a drutami zmieści się
spokojnie nasz namiot, a nawet od drogi osłonią go drzewa i tu się rozbijamy
. O kilka minut za późno, bo już zaczęła się burza i spadł dość silny
deszcz. Nawet tak mocno nie mokniemy, bo chronią nas drzewa. Paweł przełazi
przez druty, żeby wykąpać się w rzece, choć nie wiem jaki jest tego sens, bo
równie dobrze mógłby rozebrać się i stanąć na deszczu. Efekt jest taki, że
ładuje się do namiotu w mokrym ubraniu.
105km śr.12,6km/h max.49km/h
4 sierpnia
W nocy nie padało, więc namiot jest suchy. Do Vernon już niedaleko i przd 10.00 jesteśmy w mieście. Najpierw biblioteka, potem antykwariat, a na końcu Safeway i po udzie z kurczaka na obiad.
Z miasta wyjeżdżamy Old Kamloops Road i skręcamy w Hwy97. Stąd mamy skręcić w lewo do West Side, ale nie jesteśmy pewni, w którą drogę. Idziemy więc do domu, który stoi niedaleko drogi. Witają nas dwa przyjazne psy, a drzwi otwiera miła pani po 50tce. Zaprasza nas do środka, tłumaczy jak jechać, częstuje zimną wodą z lodem, daje mokre ręczniki do odświeżenia się, bo upał jest straszny i rozmawiamy. Kobieta jest pielęgniarką. Po chwili dołącza do nas jej mąż, który wcześniej drzemał w upalne popołudnie. Opowiadają na przykład o Indianach, którzy widać, że są pewnym problemem w Kanadzie. Są wyrzutem sumienia, a przecież wiadomo, że nie lubi się ludzi, których się skrzywdziło. Oczywiście są politycznie poprawni i mówią "they were here first", ale w tym samym zdaniu skarżą się, że Indianie mają wiele przywilejów, których odmawia się białym. Przykładowo, gdy Indianin dorasta, na start w dorosłe życie dostaje jednorazowo jakieś 50tys. dolarów, nie płacą podatku od alkoholu, papierosów, benzyny, ubrań. Narzekają, że indiańskie domy są bardziej zaniedbane, mówią, że Indianie "accumulate things". Nie podoba im się, że tablicę, billboard, reklamę mogą na swej ziemi postawić tylko Indianie, biali mają zakaz. Nam się ten pomysł akurat podoba, dzięki temu krajobraz nie jest tak zaśmiecony jak u nas. Ziemię Indianin może sprzedać tylko Indianinowi, więc biały jej nie kupi. Poza tym Indianie często dużo piją, są otyli i w związku z tym częściej chorują. Nasi gospodarze mieszkają tuż przy rezerwacie indiańskim, więc dlatego pewnie konflikty na styku biali-Indianie tak bardzo ich dotyczą. Wreszcie dowiadujemy się też skąd tu tyle Chińczyków. Chińczycy zostali ściągnięci do Kanady jako tania siła robocza do budowania kolei. Narzekają też trochę na wysokie podatki, na kłopoty ze służbą zdrowia (zamykane szpitale, oczekiwanie na miejsce w szpitalu), ale jednak są bardzo zadowoleni ze swego kraju. Kobieta mówi, że Kanada to peacemaker, ale trudno nie być peacemakarem, gdy się ma ledwie 30mln ludzi i prawie 10mln km2 do obrony. Zapytani o Stany mówią, że USA traktuje ich jak młodszego brata, którego można bully, ale który jest mimo wszystko bratem. Wspominają, że aby dość wygodnie żyć, trzeba zarabiać ok. 3tys dolarów netto na miesiąc. Nauczyciele np. zarabiają 50-60 tysięcy rocznie i będzie ich wkrótce brakować, podobnie jak pielęgniarek, ponieważ wielu z nich zbliża się do wieku emerytalnego.
Miło się rozmawia, ale nie możemy niespodziewanie zwalić się komuś na cały dzień. Wyruszamy i wkrótce wjeżdżamy do rezerwatu. Przy drogach bocznych, na drzewach jest bardzo dużo tabliczek z nazwiskami. Wygląda na to, że Indianie mieszkają dużo bardziej stłoczeni niż biali (poza rezerwatem takich tabliczek przy każdej bocznej drodze jest dużo mniej). Las w rezerwacie jest brudny. Tak jak w Polsce leżą butelki, torebki i inne śmieci. Przez rezerwat jedziemy jakieś 20km.
Droga Westside jest dość fajna, ładne widoki na jezioro, kręta, wąska droga, po prawo skały, po lewo urwisko. Wszystko fajnie, tylko, że podjazdy takie, że kolana pękają. Trochę chyba budowniczy oszaleli z tą stromością. Poza tym nie można dojść do jeziora. Widok ładny, ale jezioro pół kilometra w dole. Od czasu do czasu są drogi w dół, ale głównie do prywatnych domów. Jest też kilka publicznych dostępów do jeziora, jak np. ten na wybitnie paskudnym kempingu: .
Cały czas po drodze straszy nas burza. Nawet jakaś kobieta w samochodzie zatrzymała się specjalnie, żeby nas ostrzec przed nadciągającą burzą. Ale na szczęście burza szaleje gdzieś na drugim brzegu i to porządnie. My cieszymy się tylko gęstymi chmurami, dzięki którym nie musimy prażyć się w słońcu, choć i tak jest gorąco.
Zaczynamy powoli rozglądać się za spaniem, ale nie chcemy już spać bez
wody, a do jeziora dostać się ciężko. Za to suchych miejscówek, ale za to z
widokiem jest całkiem sporo. Wreszcie drogowskaz w lewo do Marine Park.
Zjeżdżamy, kąpiemy się w jeziorze, zjadamy kolację jak ludzie przy stolikach i
drapiemy się na pobliską górę, gdzie z namiotu mamy piękny widok na jezioro i na
rozświetlony drugi brzeg jeziora . Gdy zajechaliśmy nad jezioro, na statku
stojącym przy brzegu trwała jakaś impreza. Trochę się wystraszyliśmy, że będą
nam hałasować całą noc, ale po 21.00 impreza się zwinęła i zrobiło się
absolutnie cicho, jeśli nie liczyć cykaczy w trawie i wiatru. Na całym jeziorze
nikt już nie jeździł o tej godzinie motorówką, nigdzie nikt się nie bawił przy
muzyce, choć po drugiej stronie rozłożyła się Kelowna. Panowała cisza i spokój.
93km śr.14,6km/h max.54km/h
5 sierpnia
O 5.00 rano zaczęły się jakieś hałasy koło namiotu. Jeździli jakimiś maszynami i ciężarówkami. Pokręcili się z pół godziny, albo nawet krócej i ucichli. Można było jeszcze pospać do 7.00. Spakowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i zaczęło padać. Niebo zaciągnęło się po szkocku i pada i pada, bez szansy na poprawę. Siedzimy w namiocie. Przestaje padać o 12. Zanim się zwinęliśmy i zjedliśmy obiad była już 13.00. Zaczęło nawet nieźle przygrzewać.
Kawałek jedziemy jeszcze mało ruchliwą, spokojną drogą, ale wkrótce dojeżdżamy do Hwy97, gdzie ruch i hałas jest potężny. Pobocze dość szerokie, ale nie rewelacyjne. Szybko jednak udaje się nam znaleźć równoległą spokojną drogę, którą dojeżdżamy do Westbank, gdzie oczywiście robimy zakupy i odwiedzamy bibliotekę.
Znowu zaczęło padać. Największy deszcz przeczekujemy pod daszkiem, a gdy trochę przestaje, ruszamy. Najpierw ruchliwą, wielopasmową drogą, a potem skręcamy do Peachland i jest trochę spokojniej, ale też właściwie cały czas jadą samochody. A szkoda, bo droga bardzo fajna, biegnie nad samym jeziorem.
Mijamy bokiem Peachland, a potem zajeżdżamy do Summerland. Centrum jak zwykle dość ładne, ale poza cetrum jest tak sobie. Szukamy Kettle Valley Railway. Błądzimy kilka razy, zaczyna padać, robi się ciemno i średnio ciekawie. Nagle zatrzymuje się koło nas samochód i facet pyta, czy czegoś szukamy. Mówimy, że szukamy Kettle Valley Railway, objaśnia jak dojechać, mówi, że trzeba przejechać tory i jechać za znakami Cross Canada Trail. Pyta czy mamy gdzie się zatrzymać na noc i mówi, że możemy się rozbić na rodeo grounds; on jest dyrektorem lokalnego parku i możemy się na niego powołać. Mówi, że do rodeo jest jakieś 5km cały czas szlakiem TCT.
No to jedziemy, trail skręca w jakąś no thru road, ale tak miało być. Jest strasznie stromo pod górę, więc stwierdzam, że zanim się zmachamy lepiej się jeszcze upewnić. Zachodzę do jakiegoś domu zapytać o rodeo, kobieta mówi, że to za tą górą, którą mamy przed sobą i że szlak powinien tam dochodzić. Mówi też, że możemy pojechać torami kolejki, która w nocy nie kursuje, ale nie wiem jak ona to sobie wyobrażała.
Jedziemy TCT. Asfalt przechodzi w gravel, na który nie ma szans
wjechać z załadowanym rowerem. W końcu szlak zamienia się w wąską ścieżkę
biegnącą ostro pod górę między krzaczorami i po piachu. I to jest koniec
wycieczki. Rozbijamy się, a jutro z powrotem w dół do miasta i ruszamy normalną
drogą. Komuś się coś chyba pomyliło z tymi szlakami. Denis też nam polecała TCT.
Trochę jesteśmy źli i rozczarowani tymi znanymi kanadyjskimi szlakami
rowerowymi, które okazały się tym samym, co najsłynniejsza ścieżka rowerowa w
Norwegii, ale w sumie nie jest tak źle, bo i tak pora już na spanie, a właśnie
znaleźliśmy miejsówkę z widokiem, a na highwayu mogłoby być o taką
trudno . Leżymy już sobie w śpiworach, gdy nagle słyszę jakieś odgłosy,
jakieś szuranie, trochę tak łyso leżeć w lesie w namiocie i słyszeć na zewnątrz
niezidentyfikowane hałasy. Trzeba je więc zidentyfikować. Rozsuwam namiot,
wystawiam ostrożnie głowę, a tam przed namiotem, ale za ogrodzeniem z drutu
stadko (6-7 sztuk) krów. Stoją i gapią się w jednym kierunku - na nasz namiot.
Pogapiły się, pogapiły i poszły . Po chwili z
łomotem, niczym stado bizonów popędziły w przeciwległy kraniec pastwiska.
61km śr.13,1km/h max.53km/h
6 sierpnia
Wstajemy przed 7.00 i ponieważ nie ma łazienki już o 8.30 jesteśmy gotowi do drogi. Jedziemy z górki do miasta, a potem kierujemy się boczną drogą do Princeton. Kiedy droga zaczyna pnąć się ostro pod górę, jedziemy obadać tory. Przy torach znak TCT - zła wróżba. Idziemy do domu stojącego opodal zapytać o przejezdność szlaku. Facet mówi, że on by pojechał, nawet z bagażami. Więc jedziemy.
Miejscami jest drochę za dużo drobnego szutru, więc wolno się jedzie, ale za to płasko, bo nachylenie torów może być tylko do 2%. Jedziemy sobie miło, w ładnym kanionie jakieś 10km i nagle widzimy wypoczywającą na drodze sporą wycieczkę rowerową. Gdy dojeżdżamy, mówią, że dalej nie ma mostu i trzeba uderzyć ścieżką w krzaki. Rzeczywiście szlak skręca ostro w dół, po kamieniach. Oczywiście jechać się nie da. Jest bardzo wąsko, a z lewej strony urwisko. W dół to jeszcze nic, potem podobną ścieżką trzeba się wdrapać. Wypychamy rowery na drogę, przejeżdżamy most i wracamy na KVR.
Teraz szlak jest wygodniejszy, mniej piachu. Na drogę wybiega kojot, ale gdy nas widzi, natychmiast daje nura w krzaki. Kilka kilometrów dalej znów brakuje mostu . Tym razem jednak ominięcie brakującego mostu nie nastręcza takich trudności.
Dojeżdżamy do Bankeir . Szlak idzie nad jeziorem, po drugiej stronie ładnie sobie mieszkają . Droga znowu piaszczysta, a na dodatek zaczyna padać. Pada coraz bardziej, ale akurat przejeżdżamy koło martwego general store, więc chowamy się pod dachem na ganku. W tym samym budynku była chyba też kiedyś biblioteka, bo na ganku leży sterta starych czasopism i książek . Czekamy ponad godzinę aż wreszcie przestaje padać. Znów wjeżdżamy na TCT i już dzisiaj nie napotykamy na żadne niespodzianki w postaci rozebranych mostów. Jedyny problem to gruba warstwa drobnego żwiru, w którym zakopują się koła. Spotykamy kolejnych rowerzystów - dwie pary po pięćdziesiątce jadą w przeciwną stronę.
Zrobiło się dość zimno, termometr na sklepie pokazywał 10 stopni.
Wszędzie wiszą szare chmury, kawałek niebieskiego to widzieliśmy tylko rano i to
gdzieś daleko. Docieramy do pierwszego tunelu i idziemy obadać ścieżkę
obchodzącą tunel. Pamiętamy z Norwegii, że w takich miejscach można było czasem
znaleźć fajne spanko. Robi się już szaro, choć jest dopiero po 19.00. Na dodatek
znów zaczęło kropić. A za tunelem jest super miejscówka z widokiem na całą
dolinę i nisko przesuwające się chmury . Oczywiście bez wody, ale już do tego
zdążyliśmy przywyknąć. Rozbijamy się i gotujemy ryż, dopiero po raz drugi na tej
wycieczce, co oznacza, że cały czas było upalnie, a teraz naprawdę ochłodziło
się.
76km śr.10,8km/h max.42km/h
7 sierpnia
Obudziliśmy się o 6.00, tzn. Paweł i jakaś wiewiórka, która darła się na pobliskim drzewie zaczęli hałasować o tej godzinie, więc i ja się obudziłam, nie było wyjścia. Zimno jak diabli, chmury nad nami i chmury pod nami . Potem chmury na górze rozwiewają się i zostają tylko te w dolinie, ale i one powoli ustępują .
Wyjeżdżamy o 7.30, droga zaczyna lekko opadać (ale zawsze nie więcej niż te 2%). Wjeżdżamy między pola i łąki, po których biegają sarny , a te bezczelniejsze łażą po szlaku. W Princeton jesteśmy o 10.00. Idziemy do informacji, gdzie pytamy o najlepszą drogę do Hope. Gdy rozkładamy mapę, chłopak z informacji rozpoznaje symbol "zł" i domyśla się, że jesteśmy z Polski. Symbol zna, bo ma przyjaciela Polaka, który przyjechał do Kanady w wieku 8 lat. Na szlakach rowerowych w okolicy to jednak się nie zna. Za to przed budynkiem informacji spotykamy parę (ok. 50 lat), która właśnie szykuje się na wycieczkę rowerową i ich pytamy jak najlepiej dojechać do Vancouver. Polecają TCT, więc decydujemy się jechać dalej szlakiem. Szlak idzie w dużej części KVR, jeśli okaże się, że nie da się jechać, to wskoczymy na Coquihallę.
Zaglądamy do biblioteki i sklepu. O 13 ruszamy dalej. Pogoda bardzo fajna, dość ciepło, ale nie upalnie, choć świeci słońce. Pogoda na następne dni clear i 33 stopnie.
Szlak KVR początkowo dobry, tylko od czasu do czasu droga zawalona jest kamieniami i trzeba przepchnąć rower. Przejeżdżamy przez długaśny tunel (330m) . Niestety w pobliżu miasta ludzie jeżdżą szlakiem na ATV, motorach, a nawet samochodami, choć nie wolno. Jedziemy cały czas doliną, przejeżdżamy przez kolejne tunele i mosty (na szczęście są). Od ślicznego Otter Lake droga poprawia się. Droga biegnie wzdłuż jeziora, przestraszamy łażącą w rowie sarnę i mijamy faceta wracającego z rowerowej wycieczki, który krzyczy do nas "Just one bear, that's it". No to i my się rozglądamy, żeby też zobaczyć tego jednego. Widzimy sporo ptaków, brodzących w wodzie, na długich nogach i z zakrzywionymi szyjami , szybujących wysoko, z zakrzywionymi dziobami i wielkimi łapami . Dużo żmij na drodze, jedną, czekoladową niechcący przejechałam w poprzek, ale gdy się zatrzymałam zobaczyć, co się jej stało, wyglądała na zdrową. I wreszcie jest i misio. Dość daleko, ale dzięki temu nas nie widzi, a my możemy spokojnie obserwować go przez lornetkę. Oczywiście je, siada na tyłku pod krzakami i tarmosi gałęzie pyskiem i przednimi łapami.
Krajobraz ciągle się zmienia, to wąska dolina ze skałami , to zalesione góry, to szeroka dolina z polami i łąkami , to mokradła, stawy i szuwary.
Po drodze fotografujemy shoe tree. Jak głosi tablica w miejscu tym traperzy i podróżnicy odpoczywali nad rzeką, a na drzewie wieszali buty, żeby wyschły .
Jakieś 8km przed Brookmere szlak idzie po zwykłej drodze szutrowej,
dostępnej również dla samochodów. Droga jest fatalna, na całej szerokości
washboard, bujamy się z prędkością 7km/h prawie po płaskim! Pod wieczór
robi się zimno, rozbijamy się niedaleko drogi. Miejsce nie nadzwyczajne, ale
może być . Gdy rozbijamy się, dobiega nas jakieś bum-bum, wyglądało
jakby dźwięk niósł się zza góry, ale czy to możliwe, żeby zza góry było to
słychać? Po 21.00 ucichło, ale rano znów było słychać.
85km śr.11,3km/h max.22,5km/h
8 sierpnia
Wstępnie budzimy się o 6.00, ale piekielnie zimno, więc tylko bardziej naciągamy śpiwory. O 7.00 też zimno, znów zakopujemy się w śpiwory. Wygrzebujemy się dopiero, gdy słońce zaczyna świecić na namiot.
Ujeżdżamy 1-2km i natykamy się na obóz, czy kemping i to stąd właśnie łomoce. Po chwili jesteśmy w Brookmere. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się tutaj dowiedzieć czegoś na temat TCT i KVR, ale wieś to parę domków i to wszystko. Jedziemy więc dalej szlakiem, aż dojeżdżamy do Hwy5. Szlak przechodzi na drugą stronę trasy i dalej znów dawną kolejką. Z przeciwka nadjeżdża samochód i kierowca mówi nam, żebyśmy uważali, bo za zakrętem jest cattle. Rzeczywiście, za zakrętem, na drodze rozwaliło się kilka krów. Facet jednak nie powiedział nam, że kilka zakrętów dalej na drodze będzie leżał misio. Gdy nas zobaczył, zerwał się i zbiegł w dół. To już czternasty misio, średnio 1 na dwa dni. Był brązowy, ale chyba jednak nie grizzli, tylko czarny.
W dalszej części szlaku brak mostu. Zapychamy wąską ścieżką pod górę. Ktoś dopisał na znaku, że trzeba zdjąć sakwy. I rzeczywiście, ja muszę swoje zdjąć i nosić wszystko na raty . Paweł pcha swój obładowany rower. Objazd jest krótki, ale za to piekielnie stromy, po kamieniach i korzeniach. Po prostu zwykły pieszy szlak po górach. Później brakuje jeszcze jednego mostu, ale tym razem ścieżka idzie płasko, tyle że po stromym, obsypującym się nasypie. Miejscami jest tak wąsko, że muszę zdjąć prawą, tylną sakwę, żeby zmieścić się na ścieżce. Nie mam pojęcia jakbym przeprowadziła rower, gdybyśmy jechali w przeciwną stronę. Nie umiem prowadzić roweru z lewej strony.
Potem szlak wychodzi na asfaltową drogę równoległą do autostrady i tu go gubimy. Prawdopodobnie trzeba było przejechać na drugą stronę trasy, a my ruszyliśmy główną drogą. Jedziemy tak z 5km, do następnego zjazdu, gdzie zjeżdżamy, żeby rozejrzeć się za szlakiem.
Na parkingu stoi samochód z jakimiś ludźmi w środku. Podchodzimy zapytać czy nie wiedzą przypadkiem, gdzie jest TCT. W samochodzie siedzi babcia z dziadkiem (dziadek ma co najmniej 74 lata, tak wynika z jego opowieści), ale zupełnie nie wygląda na tyle, raczej na 60, 60 kilka. Bardzo mili ludzie, rozmawialiśmy chyba z godzinę. Dostaliśmy od nich czereśnie, pomidory, mapy. Starsi ludzie, ale bardzo żwawi, ciekawi świata, rozgarnięci. Sporo wiedzieli o Polsce. Pani czytała jakąś książkę o historii Polski, pan ma znajomego Polaka, stoczniowca i wie jaką rolę odegrali w Polsce stoczniowcy. Mieszkają kilkadziesiąt kilometrów przed Vancouver i zaprosili nas do siebie, bo będziemy tamtędy przejeżdżać. Wymieniliśmy się mailami, dali nam swój telefon.
Dzieci mają w Chicago i Singapurze. Opowiadają trochę o Indonezji. Mówią, że korupcja, że kierowcy jeżdżą jak szaleni, że syn ma 5 osób służby i jest to bardzo dobrze widziane, bo tym samym daje ludziom pracę, ale jednocześnie ludzie, których zatrudnia za wykonanie swoich obowiązków spodziewają się jeszcze napiwków. Dowiedzieliśmy się też, że w Whistler odbędzie się olimpiada zimowa. Kanadyjczycy mają chyba trochę kompleks Europy, podobnie jak Amerykanie, bo szukają u nas potwierdzenia, że Whistler jest piękne i wygląda jak miasto europejskie, jak miasteczko w Szwajcarii. Pytam o stosunki z Amerykanami, mówią, że Amerykanie są trochę jak bullies, są potęgą, Kanadyjczycy są słabsi, ale to oczywiście stereotypy i uogólnienia, choć tkwi w nich ziarno prawdy.
Wreszcie żegnamy się i ruszamy na odnaleziony szlak, który wskazali nam jacyś ludzie na ATV. Szlak jest kiepsko oznaczony, znów nie wiemy jak jechać. Zatrzymujemy się na jakimś kempingu i pytamy o drogę. Okazuje się, że dobrze jedziemy, przed nami kawałek asfaltu, żółty szlaban i tu zaczyna się best of the best dzisiejszego dnia i całego szlaku KVR, który przejechaliśmy.
Wjeżdżamy do kanionu . Początkowo jedziemy dawną koleją, ale potem brak jest mostów, a tunele są zawalone, więc kolej idzie górą, a my jedziemy szutrową drogą w dole. Kanion piękny, pogoda również .
Po jakichś 20km znak informuje, że szlak idzie drogą ostro pod górę, choć główna droga idzie w dół. Wahamy się, bo nie wydaje nam się, że szlak obchodzi jakiś zawalony most, przed nami wygodna droga w dół, a szlak proponuje stromą wspinaczkę w lesie. Zjeżdżamy drogą, ujechaliśmy ze 200m i przychodzi mi do głowy, że szlak pewnie wspina się z powrotem na dawne tory kolejowe i może być ciekawie. Wracamy mozolnie pod górę i wpychamy rowery do lasu. I to była właściwa decyzja. Gdy się wdrapaliśmy, szlak przeszedł w wąską, płaską ścieżkę przez las. Niewątpliwie szła tędy kolej .
Niestety po paru kilometrach zjeżdżamy na drogę i wkrótce znów jesteśmy przy autostradzie. Przez 2km szlak idzie nieatrakcyjnie wzdłuż autostrady, po wertepach i sypkim gravelu, a potem przechodzi na drugą stronę trasy. Tu znów musimy się wspiąć, tym razem drogą, ale za to kamienistą i stromą. Ten kawałek szlaku na miejscu dawnych torów kolejowych również kończy się po kilku kilometrach, zjeżdżamy i przejeżdżamy na drugą stronę autostrady.
Szlak wchodzi w las, robimy kilka kroków i wypatrujemy super miejscówkę w lesie i nad wodą . Rozbijamy obóz.
Dziś w wieczorem nie jest tak zimno. Musieliśmy mocno zjechać. Przełęcz (na wysokości ponad 1200m) była w okolicach kempingu, na którym pytaliśmy o drogę. Na pass wdrapaliśmy się dość niepostrzeżenie, w ogóle tego nie odczuliśmy, a to pewnie za sprawą łagodnego, 2% nachylenia.
Cieplutko, nic nie gryzie, siedzimy na kamieniach nad rzeką .
Między kamieniami biega mysza z łysym ogonem, tak się rozdokazywała, że wlazła
mi na plecy.
75km śr.12,3km/h max.46km/h
9 sierpnia
Ruszamy o 8.30. Od samego rana jest ciepło. Po jakichś 2 kilometrach TCT każe nam wskakiwać na autostradę i to przez dwie betonowe barierki - jedna przy poboczu, druga rozdzielająca pasy. Chyba ktoś na głowę upadł, bo to piekielnie niebezpieczne, nawet z pustymi rowerami. Wracamy więc kawałek i wjeżdżamy na drogę tam, gdzie nie ma barier. Jedziemy cały czas trasą aż do zjazdu do Othello Tunnels. Tunele naprawdę imponujące , nie można przestać myśleć "jak oni to zrobili?". Kanion w dole obrośnięty jest soczystą zielenią.
Za tunelami szlak prowadzi do Hope. Parę kilometrów i wjeżdżamy do miasta, gdzie jemy obiad. Miasto nie jest najgorsze, otoczone górami. Zaglądamy do dwóch second hand store-ów, gdzie kupuję kilka książek. Jest strasznie gorąco, więc odpoczywamy w cieniu, w parku, a potem jedziemy do informacji turystycznej, gdzie dowiadujemy się, że rowerzyści jadący do Vancouver najczęściej wybierają Hwy7, bo ruch na niej jest mniejszy niż na "jedynce".
Upał nie odpuszcza, ale droga całkiem znośna, nawet nie ma wielkiego ruchu. Mimo gorąca, jedzie się dość dobrze. Jest raczej płasko, no i wreszcie, po tylu dniach, znów asfalt pod kołami. Góry w dalszym ciągu są, nawet ze śniegiem. Od czasu do czasu odsłania się rzeka , ale przez większość czasu jedziemy w szerokiej dolinie, gdzie widoki są raczej wiejskie. Pola kukurydzy, krowy, owce, pola kukurydzy, krowy, owce...
Po drodze natykamy się na źródełko, wymurowane, z kranikiem, z którego ludzie nabierają wody do baniaków. Przy źródełku są dwie tablice. Jedna, większa, na której wykuty tekst informował o tym, kto pierwszy odkrył źródełko i udostępnił mieszkańcom "pure healthy water" i kto teraz kontynuuje tę tradycję. Druga, mniejsza tabliczka, też z wykutym tekstem, ale drobniejszymi literami informuje fine printem, że wodę trzeba gotować, albo w inny sposób oczyszczać, bo inaczej może spowodować "serious bodily harm or death". Połowę tekstu stanowiły na różne sposoby wyrażone zastrzeżenia, że właściciel źródełka nie ponosi żadnej odpowiedzialności, że nie można mieć względem niego żadnych roszczeń itd. itp. Na każdym kroku Kanadyjczycy tak się asekurują. Tak było przed każdym wjazdem do tunelu lub na most na KVR, obok kranów z wodą, która nie jest tu chlorowana.
Trochę niepokoi nas gęstość zaludnienia, mogą być kłopoty ze spaniem. Na szczęście jakieś 12km przed Mission znajdujemy miejscówkę obiektywnie mało atrakcyjną, ale w tych warunkach i tak niezłą .
Z listu do lokalnej gazety: pani skarży się, że kierowcy w Kelownie
przekraczają dozwolony limit 50km/h o 10, 20, a nawet 30(!) km/h. Gdyby
zobaczyła to, co się dzieje w Warszawie, to pewnie trudno by jej było cokolwiek
napisać ze zdumienia i szoku.
98km śr.16,1km/h max.60km/h
10 sierpnia
Do Mission na drodze jest znośnie, za Mission tłok i huk do samego Vancouver. Od Maple Ridge zaczyna się już właściwie jedno, wielkie, nieprzerwane miasto. Gdzieś po drodze udaje się nam znaleźć jakiś kawałek ścieżki rowerowej, która jednak po kilku kilometrach kończy się na autostradzie.
W którymś z miast przed Vancouver wstępujemy do biblioteki. Nie jest to już nieduża (ale i tak bogata) małomiasteczkowa biblioteka. To prawdziwe centrum naukowo-kulturalno-informacyjne.
Znów próbujemy pojechać ścieżką rowerową. Spotykamy kobietę na rowerze, która prowadzi nas na TCT. Sama nigdy jeszcze nim nie jechała, ale mówi, że powinniśmy dać sobie radę. Jednak po kilkuset metrów opuszczamy szlak, bo ze dwa dni byśmy czymś takim jechali - wąskie, kamieniste ścieżki po górkach.
Znów jesteśmy na drodze razem z samochodami. Ale mamy to szczęście, że o tej porze większość samochodów wyjeżdża z Vancouver i jedzie w przeciwną stronę, a nasz pas jest prawie pusty.
Do Vancouver wjeżdżamy ulicą Hastings. Zaglądamy do second handów. Jeden prowadzony jest przez Francuza od wielu, wielu lat w Kanadzie, ale z mizernym angielskim. Od Francuza dowiadujemy się, że niedaleko jest basen. Ponieważ jest bardzo gorąco, przychodzi nam do głowy, że można by popływać. Basen znajduje się przy jakiejś bocznej ulicy i trochę mamy kłopoty ze znalezieniem go. Dzielnica jest najwyraźniej chińska. Najpierw pytamy o drogę jakichś starszych Chińczyków, którzy krzyczą "I don't know" i najwyraźniej nie mówią po angielsku. Potem zagadujemy młodą Chinkę z dzieckiem. Młoda, to pewnie spika. Ale młoda ucieka również krzycząc "I don't know". Raczej niemożliwe, żeby nie widzieli, bo okazuje się, że basen jest jeden czy dwa bloki dalej i mieści się w dużym charakterystycznym budynku otoczonym parkiem. Chińczycy chyba spokojnie mogą przeżyć w Vancouver nie znając angielskiego. Tylu ich jest, że mogą pracować jeden u drugiego i żyć i mieszkać między sobą.
Z basenu jednak rezygnujemy, bo jest już późnawo, a trzeba jeszcze znaleźć spanie. Jedziemy dalej ulicą Hastings i ni stąd ni zowąd okolica zmienia się. Na chodnikach pełno lumpów, prostytutek, żuli, narkomanów, pchających przed sobą wózki sklepowe z dobytkiem, ciągnąc za sobą brudne śpiwory. Jest już szarówka, zapalają się latarnie i czujemy się trochę nieswojo, tym bardziej, że wpadliśmy w czerwoną falę i stoimy na każdym skrzyżowaniu. Z bocznych uliczek wypełzają te wszystkie dziwne stwory.
Na jednym ze skrzyżowań jakaś babcia na rowerze pyta czy jesteśmy out of town. Gdy przytakujemy, mówi nam, że jesteśmy w takiej niezbyt przyjemnej dzielnicy i jest tego z 10 bloków, ale za kilka bloków wyjedziemy z niej. I rzeczywiście, kawałek dalej dekoracje zmieniają się. Czysto, spokojnie, oszklone wieżowce, imponujące, ładnie oświetlone budynki. Mnóstwo ludzi spacerujących, idących nad morze, siedzących w kafejkach.
Skręcamy na Burrard Bridge. Robi się już zupełnie ciemno, ale na
szczęście pamiętam jak dojechać do lasu. Rozbijamy się na końcu jakiejś ślepej
ścieżki, niedaleko drogi, bo dalej nie daje się po prostu wejść - gęsty las,
krzaki, gałęzie.
98km śr.14,7km/h max.39km/h
11 sierpnia
Rano wstajemy bardzo wcześnie, w pobliskim parku jemy śniadanie i jedziemy na Jericho Beach. Mieliśmy zamiar wykąpać się w morzu, ale po przyjeździe rezygnujemy, korzystamy tylko z łazienek i jedziemy do miasta.
Najpierw oglądamy tym razem za dnia szklane centrum. Nigdy nie byliśmy w takim mieście, z tyloma wieżowcami, szklanymi biurowcami. Paryskie La Defence się nie umywa. Tu jest tego więcej, do tego wszystko zalane oceanem. Wieżowce odbijają się w wodzie i w sobie na wzajem. Kilka fotek: .
Zaglądamy to East Side - w dzień nie jest już tam tak strasznie jak w nocy, przyjemnie też nie, ale dla nas to w pewnym sensie atrakcja turystyczna . Miejsce, w którym władze miasta pozwalają wszystkim "nieprzystosowanym do życia w społeczeństwie" włóczyć się po ulicach, spać na nich, czy zarabiać. Polityka jest taka, że daje im się ten kawałek miasta, tu się ich nie nęka, nie zgarnia z ulicy, nie wywozi, ale za to reszta miasta jest czysta i spokojna, a te kilka bloków można omijać z daleka. Najlepszą dzielnicą jest West Side.
Wjeżdżamy do China Town. Wita nas przede wszystkim smród straganów z pudłami i koszami, w których leży coś, co zapewne jest jedzeniem, ale nie przypomina niczego, co znam . W Chinatown chińska muzyka, chińskie radio, chińskie zapachy, chińskie książki i gazety i mnóstwo chińskich Chińczyków, ale takich naprawdę chińskich, a nie kanadyjskich. No i chiński ogród - uroczy, ale malutki i chińska brama .
Jedziemy zwiedzać Gastown, czyli najstarszą część miasta, taką ichniejszą starówkę z XIX wieku. Przewodnik się zachłystuje, że na ulicy są cobblestones, a tu się okazuje, że to coś w rodzaju kostki . "Starówka" ładniutka, ale mikroskopijna. Jedną z głównych atrakcji jest zegar na parę .
Po części kulturalnej, następuje część merkantylna - objeżdżamy thrift stores. Niektóre z nich to prawdziwe domy handlowe, dwu- trzypoziomowe. Mnóstwo książek, ale oglądamy też ciuchy i rozmaite dziwaczne graty.
Na głównych ulicach Vancouver ruch jest duży, ale wystarczy odjechać blok w bok i spokój jak na wsi. Cisza, dzieci bawią się na ulicy, domki z ogródkami, małe bloczki z mieszkaniami . Ruch na głównych drogach duży, ale kierowcy jeżdżą dość wolno. Mnóstwo rowerzystów. Jeżdżą jak chcą - lewą stroną, na czerwonym świetle, wieczorem bez świateł, pod prąd, co w wielu przypadkach akurat jest dozwolone, tzn. samochód nie może, a rower może. Wydaje się, że kierowcy są do tego przyzwyczajeni i rozumieją, że rowerem jeździ się inaczej niż samochodem i rower trochę do czego innego służy. Ciekawy patent, to specjalne światła na skrzyżowaniach dla rowerów. Podjeżdża się rowerem i naciska przycisk, tak jak piesi robią to na niektórych przejściach dla pieszych.
Wciąż miałam wrażenie, że co i rusz przejeżdżamy koło jakiegoś sklepu rowerowego, bo na chodnikach było pełno stojaków na rowery wypełnionych rowerami . I nic dziwnego, bo po mieście, jak i w ogóle po Kanadzie jeździ bardzo dużo rowerzystów i to w różnym wieku i w różnym celu. Trochę starszych siwych pań zabawnie wyglądających w kaskach, spod których wystają siwe loczki.
Wieczorem znów idziemy na plażę zjeść przy stoliku kolację, a potem do
naszego lasu.
37km śr.10,9km/h max.43km/h
12 sierpnia
Dziś główny punkt programu to Akwarium. Udaje się nam poprosić kogoś z obsługi, żeby pozwolił nam wstawić rowery do specjalnego kojca na rowery dla pracowników Akwarium. Akwarium różni się od typowych tego typu atrakcji tym, że ma dział pt. Amazonia, w którym prócz zwierząt wodnych można oglądać ptaki, motyle, leniwce i inne zwierzaki lądowe .
Czekamy na pokazy z delfinami i karmienie fok. W przewodniku jest napisane, że delfiny służyły kiedyś rozrywce ludzi, ale ze względu na protesty ekologów zaprzestano tych praktyk. Nie wiem jakie sztuczki delfiny wykonywały w przeszłości, ale przypuszczam, że zmiana jest pozorna. Polega tylko na zewnętrznym kamuflażu. Nie mówi się, że delfiny będą robiły sztuczki, tylko, że przedstawi się zwiedzającym jak żyją i jak są zbudowane delfiny. Pod tym pretekstem każe się im wyskakiwać z wody, żeby pokazać ludziom jaki kształt ma ciało delfina, potem prezentuje się zwiedzającym budowę płetwy delfina, a w tym czasie delfin wykonuje sztuczkę polegającą na machaniu płetwą itp.
W Akwarium spędzamy kilka godzin, a po obiedzie jedziemy do thrift
stores. Trafiliśmy chyba na najlepszy w jakim do tej pory byliśmy, ale
niestety zamyka się dość wcześnie i wygonili nas zanim zdążyliśmy się dobrze
rozejrzeć. Ponieważ samolot mamy dopiero o 15.00 następnego dnia, zajrzymy tu
jeszcze z rana.
37km śr.12,1km/h max.34km/h
13 sierpnia
Rano przed thrift storem stała już grupka ludzi, którzy czekali na otwarcie. Ciekawa byłam do czego się rzucą, ale po otwarciu rozproszyli się po całym sklepie. Ci młodsi okazali się być moją konkurencją, też ruszyli do książek.
Jedziemy do sklepu rowerowego po pudła. Z trudem udaje się nam spakować. Dobrze, że taksówkami zainteresowaliśmy się już wczoraj, najpierw mieliśmy problemy z dodzwonieniem się, potem okazało się, że w największej firmie taksówkowej Yellow Cab nie mają bagażówek. Dzwonimy więc do Vancouver Taxi, gdzie odbiera Hindus z mało wyraźnym angielskim. Po zakończonej rozmowie wcale nie jestem pewna czy wzajemnie się zrozumieliśmy, ale wychodzi na to, że mają taksówki bagażowe i że są dostępne całą dobę.
Rowery spakowane, dzwonię więc po taksówkę. Znowu Hindus, znowu kiepsko mówi i jest jakiś taki mało uprzejmy. Pyta o adres i nie chce przyjąć do wiadomości, że stoję na rogu takich to a takich dwóch ulic, on chce konkretny adres i rozłącza się niespodziewanie. Dzwonię jeszcze raz i chcę mu podać adres pobliskiej stacji benzynowej. Zdążyłam podać dwie cyfry numeru budynku stacji, a pan krzyczy okey, okey, no to krzyczę "Zaraz, chwilę, zamówiłam tę taksówkę czy nie, przyjedzie czy nie? Pan mówi, że przyjedzie, ale ja nie do końca jestem pewna. No ale co mamy robić, czekamy. Po 7 minutach jest taksówka, a za kierownicą kolejny Hindus w turbanie. Podróż kosztuje nas 30$, w tym 10$ to za podstawienie większego samochodu.
Na lotnisku rozmawiamy z Chinką z Brunei, która miała 3 lata, gdy przyjechała do Kanady i nie mówi po chińsku. Rodzice przyjechali do Kanady, bo w Brunei dobrze mają tylko rdzenni mieszkańcy, innym nie powodzi się tak dobrze. Dziewczyna opowiada, że niedawno kupiła dom w Vancouver, kosztował 280tys. (130-140 metrów kwadratowych). Mieszkanie 120-130 metrów kosztuje około 160tys. dolarów.
Przesiadka w Londynie. Tu już niestety widać Polaków - opalone karki z łańcuchami, facet z bliznami i w ciasnym sweterku.
W samolocie mamy miejsce obok Polki, która od 5 lat mieszka w Dubaju. Bardzo jej się tam podoba, jest bardzo bezpiecznie. Latem temperatura dochodzi do 50 stopni, ale można przeżyć dzięki klimatyzacji. Opowiada o niesamowitych pomysłach szejków, którzy ostatnio zaczęli budować wyspy, a na wyspach domy. Dom można posiadać w Dubaju na własność dopiero od niedawna. Dom na pustyni kosztuje 2 miliony dirham (podobno 1Dh to mniej więcej 1zł).
Na Okęciu w hallu łapią nas taksówkowi naganiacze. Może być i taksówka z nagonki, jeśli tylko się zmieścimy i nie zedrą z nas skóry. Pierwszy taksówkarz woła sobie 80zł - to więcej za kilometr niż w Vancouver klimatyzowanym vanem. Miesiąc temu zapłaciliśmy za tę samą trasę 40zł, więc mówimy, że przesadził. Pan się obraził na nas. Kolejny taksówkarz mówi, że bliżej jak do Łodzi to on nie pojedzie. Kolejny ma za mały samochód, ale upiera się, że jakoś przywiąże nasze pudła i pyta ile zapłacimy. Mówię, że 50zł, pan się targuje na 60, więc rezygnujemy. I bardzo dobrze, bo przed lotniskiem stoi korporacyjna bagażówka, więc nie trzeba czekać, a cała podróż kosztuje 35zł.