Pierwszy tydzień    Drugi tydzień    Trzeci tydzień     Czwarty tydzień     Strona główna

15 lipca

Ruszamy o 9.00, pochmurno, trochę kropi, ale zaraz przestaje. Zaczynamy od super zjazdu, potem wiatr cały czas w plecy i pędzimy. Parę kilometrów przed Akureyri niestety zmieniamy kierunek i zaczyna się jazda pod wiatr, ale i tak do Akureyri (35km) dojeżdżamy w niecałe dwie godziny. W Akureyri zaczęło padać, zrobiliśmy zakupy i wyjeżdżamy z miasta. Tuż za miastem przestało padać i pędzimy z wiatrem. Jedziemy cały czas drogą nr 1, która później skręca w góry i znów jest pod wiatr. I do końca dnia już pod wiatr z nagłymi porywami, które zatrzymują rower w miejscu i przewracają nas gdy stoimy.

Biwakujemy 1 km przed Godafossem, nad rzeką, tuż przy drodze do Sprengisandur.

86,2 km

16 lipca

Wstajemy, pogoda ładna, przejeżdżamy na drugą stronę rzeki i natykamy się na sklep, którego, jako, że to rzadkie zjawisko tutaj, oczywiście nie omijamy obojętnie. Oglądamy Godafoss, a potem około 3 km cały czas pod górę, a następnie niezły zjazd (52 km/h). Po zjeździe dojeżdżamy do miasteczka Laugar, gdzie znów pędzimy do sklepu, ale tylko po owoce i gaz.

Od tej pory cały czas pod górę. Pogoda popsuła się, pochmurno, mgła, nie ma widoków. Przed samym jeziorem Myvatn zjazd, ale pod wiatr i w mżawce. Zaliczamy kolejno wszystkie atrakcje wokół jeziora. Najpierw pseudowulkany koło Skutustadur, efektowne naturalne rzeźby z lawy w Kalfastrond i jeszcze większe ich skupisko zwane Dimmuborgir (Ciemna Twierdza); wspinamy się na wulkan Hverfjall. Po zejściu z wulkanu, zamiast wrócić do głównej drogi i podążyć do następnej atrakcji, tj. dziury z gorącym źródłem (Grjotagja), podążamy za znakiem kierującym pieszych do tejże atrakcji. Stwierdzamy, że jak pieszy dojdzie, to my z rowerami też. I to był poważny błąd. Przemierzamy pole lawy i na początku daje się nawet jechać, potem trzeba pchać, ale wiemy, że niedaleko, więc nas to nie martwi. Nagle wchodzimy w większe skały lawowe, gdzie roweru nie da się już pchać, a trzeba go przenosić, co z całym bagażem jest męczarnią, a dla mnie wręcz zadaniem nie do wykonania. Na szczęście dla nas spotkaliśmy na początku ścieżki Niemca, który na nieszczęście dla siebie zaczął z nami rozmawiać i  od dłuższego szedł razem z nami. W tej sytuacji nie pozostało mu nic innego, jak wziąć mój rower i przenosić przez skały. Aby mu było lżej zdjęłam tylne sakwy i w ten sposób dotarliśmy do normalnej drogi.

Wszędzie wokół jeziora Myvatn jest zakaz kempingowania, idziemy więc na kemping w Vogarze (1000 koron za 2 osoby, prysznice za darmo) i jest to niegłupi pomysł, bo wreszcie możemy się dokładnie umyć.

66,9 km

17 lipca

Dzisiaj zaczynamy od zakupów w Reykiahlidzie, potem jedziemy dalej jedynką na wschód. Wieje, ale wiatr w plecy, w plecy i z prawej, albo z prawej, ale nie przewraca. Zaliczamy pierwszą atrakcję - obszar geotermiczny Namfield.

Po dalszych 12 kilometrach skręcamy na północ, w kierunku parku narodowego. Jedziemy drogą oznaczoną jako droga dla jeepów (nie nadająca się do jazdy zwykłym samochodem) wiodącą zachodnią stroną rzeki Jokulsa a Fjollum, a w planach mamy powrót wschodnią stroną. Droga przejezdna, tym bardziej, że wiatr w plecy, choć przeszkadzają kamienie, garby, no i trochę górek - podjazdy raczej krótkie, ale dość strome.

Po dwudziestu paru kilometrach docieramy do wodospadu Dettifoss [1,2] - najpotężniejszy w Europie. Wygląda niesamowicie - masa błotnej, szarej wody spada z wielkim hukiem, a nad tym wszystkim olbrzymia tęcza. Od Dettifossu idziemy do kolejnego wodospadu Selfoss. Po tym, co widzieliśmy przed chwilą, uroda Selfossu blaknie, ale później oglądając zdjęcia przekonujemy się, że jest dużo ładniejszy, niż nam się wtedy wydawał.

Wracamy na parking i postanawiamy zrobić obiad. Okazuje się, że nie jest łatwo gotować i jeść na pustyni przy silnym wietrze. Chowamy się za jakimś wielkim kamieniem, ale wiatr wieje zewsząd. To jeszcze nic, palnik można jakoś osłonić, gorzej, że wszędzie wciska się piach i na obiad mamy makaron z piachem. Źli na wiatr ruszamy dalej. Musimy teraz wrócić parę kilometrów do głównej drogi i wiatr wieje w pyski. Wieje tak, że czarny pył po chwili jest już wszędzie, w sakwach, w uszach, ustach, nosie, na całej twarzy - wyglądamy jak górnicy po szychcie. Noszę szkła kontaktowe, które w tych warunkach zupełnie się nie sprawdziły, natychmiast powbijał się w nie piach i musiałam założyć okulary. Nie mamy już siły skręcić do kolejnego wodospadu Hafragilfoss, postanowiliśmy obejrzeć go z drugiej strony rzeki. Po jakimś czasie znów skręcamy nad rzekę, aby podziwiać widoki, udaje nam się wreszcie nabrać wody pitnej i ruszamy dalej. Droga wiedzie teraz przez nieduże pagórki, ale jazda jest męcząca, bo często skręcamy i w związku z tym często jest pod wiatr. Po kilkunastu kilometrach zaczynamy jechać już tylko w dół. Zjeżdżamy, mijamy Asbyrgi (w sklepie kupujemy owoce i sok) i nocujemy przy drodze 864 idącej wschodnią stroną rzeki. Nocleg w lesie ogromnym, jak na tutejsze warunki.

88 km

18 lipca

Całą noc wiało, szarpało i miotało namiotem, więc trudno było pospać. Rano też wieje, czekamy w napięciu, jak się sytuacja rozwinie. Jest 6.45 - przestało. Wstrzymaliśmy oddechy, nie komentujemy tego, aby nie zapeszyć. Ale po jakichś 20 minutach zaczęło się na nowo. Wieje nieprzeciętnie, myśleliśmy do tej pory, że poznaliśmy już miejscowe wiatry, ale byliśmy w błędzie. Jednak pakujemy się, z trudem składamy namiot i o 8.00 wyruszamy. Wiało tak, że, gdy nie trzymaliśmy się rowerów, to przewracało nas. Większość drogi przez pierwsze 3-4 godziny pchamy rowery, choć wcale nie jest ostro pod górę. Potem dało się trochę wsiąść na rower, ponieważ zaczęło wiać jednostajnie, a nie huraganowymi chwilowymi porywami, które zrywały z roweru. Ale oczywiście nie może być za dobrze, zaczęła się naga pystynia z tumanami piachu, który zgrzytał w zębach i wyłaził oczami, razem ze łzami przez kolejne trzy dni. Nie mamy siły, jesteśmy źli i załamani. Mi przychodzi nawet do głowy pomysł, że należy się tu gdzieś rozbić i przeczekać, ale jak tu się rozbić na piachu, w huraganie i bez żadnej górki, za którą można by się schować?

Decydujemy się zatrzymać jakiś samochód. Nie jest to łatwe, bo potrzebny nam jest samochód, który pomieści nas i rowery. Poza tym jest to jeszcze trudniejsze, ponieważ próbujemy coś zatrzymać i jednocześnie zapychamy do przodu, w tym samym kierunku, co interesujące nas samochody. Parę obiecujących sztuk przemyka obok nas i za późno orientujemy się, że być może mogliby nas zabrać. Wreszcie po 35 km, około 17.00 udaje nam się zatrzymać Belga z rodziną w samochodzie-domku i z wieszakami na rowery z tyłu. Belg jest naprawdę miły, pomaga nam zdjąć bagaże i zainstalować rowery, a zajmuje to sporo czasu.

Belg jedzie nad jezioro Myvatn, co oznacza, że na końcu drogi skręca w prawo, a my w lewo, więc żegnamy się po około 30 kilometrach w Grimsstadirze. Jesteśmy tak zmęczeni, że przejeżdżamy jeszcze tylko 3 kilometry i gdy pojawiają się pierwsze górki, za którymi można nieco schować namiot, rozbijamy się. Namiot przygniatamy ze wszystkich stron konstrukcjami z kamieni, bo samego piachu nie chce się trzymać. Szary kurz znowu jest wszędzie, gnany silnym wiatrem przebija się przez podwójne ścianki namiotu i osiada na twarzach, materacach, śpiworach. Śpimy w ubraniach, w których jechaliśmy cały dzień, bo nie ma sensu zakładanie czegoś czystszego.

38,2 km

19 lipca

Budzimy się pokryci cienką warstwą piachu, zastanawiamy się ile czasu potrzeba by, aby nas zasypało zupełnie. Trzepiemy, co się daje wytrzepać i ruszamy o 8.30. Wieje tak, jak wczoraj, ale ponieważ skręciliśmy, więc zawiewa nam z prawej strony lub z prawej i od tyłu, a gdy droga zaczyna wieść prosto na wschód - z tyłu i czujemy wyraźnie jak wiatr wpycha nas na całkiem spore góry, aż trzeba zmieniać szybko przerzutki.

Cały czas pustynia, choć już gdzie niegdzie pojawia się rzeczka i trochę zielonego nad rzeczką. Po drodze mijamy stary zabytkowy kościółek, wokół pełno wycieczek i wszyscy robią zdjęcia, to my też. Na 45 kilometrze chatka przetrwalnikowa, chowamy się od wiatru i jemu obiad. Po kolejnych 12 kilometrach znów chatka, ale już nas nie interesuje. Potem mamy jzjazd do doliny rzeki Gilsa, a po tak pięknym zjeździe - jak zwykle nie może być zbyt pieknie - roboty drogowe. Przez prawie 10 kilometrów mamy okazję zapoznać się z różnymi etapami budowy drogi: a to żwir, a to mniejsze kamienie, a to większe i wreszcie całkiem duże, a to falki, a to trochę ubitej ziemi - jedzie się nędznie. Po drodze mija nas znajomy Belg, poznaje nas, trąbi i machamy mu na pożegnanie.

Wreszcie rozbijamy się nad rzeką z super miejscówką, słońce świeci, ciepło i błogo.

84,3 km

20 lipca

Wstaliśmy godzinę później niż zwykle, bo o 8.00, więc ruszamy dopiero po 10.00. Przez 20 km wiatr raczej w plecy, ale potem droga na Egilsstadir skręca na południe i dostajemy po pyskach i na dodatek przez góry. Nie mamy już żadnego jedzenia, które dałoby się zjeść bez gotowania, a sklep dopiero za 23 km pod wiatr. Ledwo docieramy, wygłodniali i słabi, a sklepy aż dwa duże. W jednym ze sklepów rozkładamy obóz na dłużej, jest ciepło, nie wieje, dla klientów jest gorąca kawa z mlekiem i cukrem i mikrofalówka. Pijemy kawę, w mikrofalówce przyrządzamy hotdogi, rozsiadamy się na plastikowych krzesełkach i wypoczywamy, patrząc co chwilę z obrzydzeniem na miotane wiatrem chorągiewki przed sklepem. Obserwujemy licznych rowerzystów, których tu pewnie tak dużo, bo w pobliżu w Seydisfjordurze jest prom międzynarodowy. Spotykamy Polaka, ale nie na rowerze, tylko samochodem.

Nie chce się jechać, ale trzeba. Chyba nie muszę pisać, w którą stronę wieje. Jedziemy około 12 km, znajdujemy zaciszne miejsce nad rzeką i rozbijamy namiot.

55,3 km

21 lipca

Wstaliśmy, jak zwykle, o 7.00, ale Pawła boli gardło, więc wygrzebaliśmy się dopiero na 10.00. Wiatr oczywiście w pysk, choć nie tak silny jak poprzednio. Jedziemy wolno, często przystajemy, bo Paweł kwęka. Jedziemy ładną doliną (droga nr 1), słońce świeci, tylko ten wiatr. Dojeżdżamy do rozjazdu, można jechać dalej jedynką, można też pojechać krótszą drogą, ale bez mostów i dla jeepów. Widząc znak oznaczający drogę bez mostów i konieczność przejeżdżania rzek, mąż ożywia się i podniecony zapomina o swojej chorobie. Z drogi wyjeżdża jakiś samochód, zatrzymujemy kierowcę i pytamy o stan drogi i rzek i decydujemy sie jechać na skróty.

Początkowo droga nieładna, wygląda jakby dopiero co zerwano z niej górną warstwę i wyrównano, a cały piach i kamienie leżą wokół, potem już trochę ładniej, ale za to pogoda się popsuła. Zachmurzyło się, zimno strasznie, wjeżdżamy coraz wyżej, wokół leży śnieg. Droga gliniasta i kamienista ze stromymi, ale krótkimi podjazdami. Po około 9-10 km zaczyna się zjazd i przechodzenie rzek. Nad jedną z rzek jacyś ludzie w jeepie patrzą na nas ze zdziwieniem i niedowierzaniem.

Zimno jak diabli, a rzeki bynajmniej nie rozgrzewają. Mniej więcej pośrodku rzeki zaczynają boleć stopy i z paskudnym grymasem na twarzy docieramy na drugi brzeg, rzucamy się na ręcznik i suche skarpety. Do tego wszystkiego zaczyna kropić, ale natykamy się na chatkę przetrwalnikową i zostajemy na noc. Chatka wprawdzie nędzna, okropnie brzydka i brudna, ale przynajmniej sucho i nie wieje.

45,3 km

Pierwszy tydzień    Drugi tydzień    Trzeci tydzień   Czwarty tydzień     Strona główna

Free Web Hosting