Pierwszy tydzień    Drugi tydzień    Trzeci tydzień     Czwarty tydzień     Strona główna

22 lipca

Budzi nas oczywiście głośny świst i dudnienie wiatru po górach. Siedzimy i czekamy, około 8.30 nagle przestało, więc ruszamy. Teraz już cały czas w dół, ale zjazdy są niemal tak męczące jak podjazdy, ponieważ droga jest stroma i zawalona dużymi kamieniami. Ręce bolą od zaciskania się na klamkach hamulców, kolana bolą od zapierania się na pedałach, aż co jakiś czas muszę się zatrzymywać, aby odpocząć po zjeździe. Parę rzek do przejścia, część pokonujemy na pieszo, część daje się przejechać, albo przejść po kamieniach.

Wyjeżdżamy na jedynkę i jeszcze kilkanaście kilometrów udaje nam się przejechać w spokoju, ale na szóstym kilometrze przed Djupivogurem dopada nas wiatr i spycha z drogi. Docieramy z trudem do rozjazdu na Djupivogur, niedalego znajduje się lasek, więc zaszywamy się tam na ponad dwie godziny. W lasku mniej wieje, można odpocząć i coś ugotować. Trochę przestaje wiać, więc ruszamy. Ale znowu raz wieje, raz nie, ale chociaż nie zrzuca z drogi. Namiot rozkładamy nad morzem, za skałą.

62,9 km

23 lipca

O 6.00 obudziło nas słońce i upał w namiocie. W namiocie grzało, jak w piecu, niebo bez jednej chmurki, skorzystaliśmy z okazji i dokładnie się umyliśmy w rzece. Taka pogoda była już przez cały dzień, słońce świeciło, widoki super, droga w większości nad oceanem. Miejscami wiał silny wiatr, ale w sumie zaledwie na 10-12 kilometrach, więc nie był bardzo uciążliwy.

Dziś niedziela, więc pędzimy jak szaleni do Hofnu, aby zdążyć przed zamknięciem sklepu, ale okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie, bo jeden sklep otwarty do 23.00 a drugi do 22.00. W Hofnie odpoczywamy, jemy obiad i nagle opada na nas gęsta mgła, widoczność zaledwie na kilka metrów. Wyjeżdżamy z miasta, gdy dojeżdżamy do głównej drogi, mgła trochę się przerzedza, ale nadal widoki marne. Jedziemy jedynką ok. 12 km i rozbijamy się za skałą, wieczorem mgły znów gęstnieją.

89,6 km

24 lipca

Rano mgły się rozwiały, wyglądamy z namiotu i patrzymy, że rozbiliśmy się pośrodku jakiejś osady, wśród domów, których wczoraj jeszcze tam nie było. Zawsze staramy się rozbijać z dala od domów, co akurat na Islandii jest proste i wczoraj myśleliśmy, że zrobiliśmy tak samo.

Wstaliśmy o 8.00, a więc wyjazd po 10.00 (poranne obrządki zajmują nam zwykle ok. dwóch godzin).

Cały dzień ładna pogoda, słońce, prawie żadnych chmurek, ale w czasie jazdy dość chłodno, bo wiatr oczywiście z przeciwka. Generalnie dość płasko, ale to co widzimy parę kilometrów przed lodową laguną, to już nie tylko płasko, ale i nudno. Horyzont w każdą stronę jak na otwartym morzu i nie ma na czym oka zawiesić.

Dojeżdżamy do laguny, jest piękna, do tego niebo bez chmur sprawia, że i lodowiec widać w całej okazałości. Objeżdżamy lagunę i podziwiamy z różnych stron, potem idziemy na drugą stronę mostu, w kierunku ujścia do oceanu. Tu panują mgły i jest niesamowicie, bo przez mgły przświtują góry lodowe, po chwili mgły uciekają i widać rwącą, huczącą rzekę, która nie wiedzieć kiedy zamienia się nagle w ocean.

Jest tak pięknie, że nie chce się jechać dalej (choć jest jeszcze wcześnie) i nocować gdzieś na jakichś kamieniach, decydujemy się spać nad laguną. Widok z namiotu cudowny, wprost na góry lodowe, ale mrozi jak z lodówki.

68,8 km

25 lipca

Ruszamy o 9.00. Pogoda super, ciepło, a nawet gorąco, wiatr dość słaby (oczywiście w kategoriach islandzkich). Po 32 km robimy zakupy w Fagurholsmyri. Jeszcze 23 km i jesteśmy w parku narodowym Skaftafell. Zostawiamy rowery i idziemy do parku. Zaliczamy wodospad Svartifoss, widoki i panoramę okolicy, mały skansen, gdzie w księdze pamiątkowej odkrywamy wpis po polsku sprzed kilku dni.

Ruszamy dalej. Jest już późno, ale wiemy, że powinniśmy przejechać jeszcze ponad 30 km, bo znajdujemy się właśnie na największej (jak podaje przewodnik) pustyni na Islandii - Skeidararsandur - i nocleg tutaj nie byłby przyjemny; piach, czarno, mokro, płasko - wstrętnie.

Późno wieczorem docieramy do pierwszych gór i obszarów zielonych, rozbijamy się nad rzeczką pod śmieszną górą kominową.

91,8 km

26 lipca

Nad rzeką straszne muchy, nie gryzą, ale są małe i wszędzie włażą, można je wciągnąć do nosa, połknąć albo rozmaślić w uchu (brrr). Po raz pierwszy przydały się firanki, których ani razu nie potrzebowaliśmy w Norwegii. Owijamy firankami głowy i tak składamy namiot. W tych okolicznościach postanawiamy nie myć się, nawet zębów i szybko wskakujemy na rowery, bo muchy odpadają, gdy jedzie się z prędkością, co najmniej 20 km/h.

Pogoda urocza, ciepło na zmianę z gorąco, lekki wiaterek (w wartościach względnych). Droga przebiega po płaskim terenie, ale niedaleko góry, więc jest na czym oko zawiesić. Około 10 km przed Kirkjubaejarklaustur zatrzymujemy się przy Klifach Gnomów. Po 35 km od początku dnia dojeżdżamy do Kirkjubaejarklaustur, robimy zakupy i idziemy do informacji turystycznej, gdzie spodziewamy się, że pomogą nam zdecydować, czy jechać do Lakagigaru, czy raczej do Landmannalaugaru, ponieważ wydaje nam się, że nie mamy czasu na obie atrakcje (potem okazało się, że zdążylibyśmy i tu i tu). Wybieramy Landmannalaugar i chyba jest to słuszny wybór. Niestety, gdy my bawiliśmy w mieście, wiatr się obudził i znów musieliśmy się z nim boksować.

Po 24 km od miasta skręcamy w drogę 208 i tu po 10 km rozbijamy się w dolince nad rzeczką, okolica urocza, w klasyfikacji wszystkich noclegów zajmuje chyba drugie miejsce po lodowej lagunie.

72,2 km

27 lipca

Wstajemy po 8.00 więc wyruszamy po 10.00. Po około 7 km zaczyna się ostro pod górę. Po 25 km schronisko, po dalszych 5 km pierwsza rzeka do przejścia (jak się później okazuje prawdopodobnie najgłębsza ze wszystkich, które napotkamy na tej drodze). Jeszcze kilometr i skręcamy do Eldgji i potem jeszcze kawałek (ok. 2 km) na pieszo do wodospadu Ofaerufoss. Tuż przed parkingiem są dwie spore rzeki do przejścia, ale należy je przejść raczej bez rowerów, a rowery zostawić przed rzekami, bo do wodospadu jest już niedaleko.

Wracamy do drogi na Landmannalaugar, zaczynamy od ostrego podjazdu, a raczej pchanka. Stromo, kamienie i jeszcze upierdliwe muchy, takie same jak wczoraj nad rzeką. Dwa kilometry takiego zapychania, a jest bardzo gorąco, stromo, kamienie, muchy, rower ciężki - ducha można wyzionąć, serce wali jak głupie, pot się leje, oddychać ciężko. Zostaję gdzieś w tyle za Pawłem, on też pcha, tylko, że szybciej. Byłoby lżej, gdyby droga, tak jak zwykle drogi w górach, szła zakolami po zboczu. Byłoby dłużej, ale łagodniej, ale nie, to jest droga dla wycinaków w jeepach, a nie na rowerach. Kilkadziesiąt metrów przed wierzchołkiem droga się rozgałęzia, można pojechać (czyt. popchać) krócej, prosto na szczyt, albo łukiem, po zboczu, dłużej, ale łagodniej. Patrzę na męża, a on atakuje tę pionową ścianę, ale kiedy ja zbliżam się do rozjazdu, krzyczy, żeby jechać naokoło. Oboje docieramy na szczyt. Tu Paweł zdenerwowany porzuca wreszcie nóżkę od roweru, która zepsuła się po upadku roweru parę dni temu i od tego czasu coraz bardziej wyginała się pod ciężarem. Nie ma nóżki i od tej pory kilka razy dziennie powtarza się koszmar, gdy Paweł musi zejść z roweru. Wtedy albo trzeba go gdzieś rzucić i potem podnosi się go z trudem, nie mówiąc już o tym, że nie można otworzyć przygniecionych sakiew, albo ja muszę zostawiać swój rower i trzymać jego, albo szukamy czegoś o co można by go oprzeć, ale wtedy zwykle nie sposób wyjąć czegokolwiek z sakiew po stronie, która opiera się o to coś, albo jeżeli to coś jest mizernym plastikowym słupkiem, jakie ciągną się wzdłuż islandzkich dróg, to kończy się to marnie dla takiego słupka.

Zjeżdżamy z góry i potem jest już trochę lżej, sporo stromych podjazdów, ale nie tak długich jak ten poprzedni, parę rzek do przejścia, ale właściwie daje się je przejechać suchą stopą bez zsiadania z roweru. Pogoda w porządku, wieczorem zachmurzyło się, ale nie pada i jest ciepło. Dopiero wyżej w górach trochę chłodniej, zalega śnieg i przy jednej z takich łat śnieżnych nad rzeką rozbijamy namiot.

45,9 km

28 lipca

Ruszamy przed 9.00, do Landmannalaugaru mamy ponad 20 km i parę rzek do przejścia, w tym cztery mokrą nogą, a reszta daje się przejechać. Jeszcze tylko trochę pchanka i jesteśmy na miejscu. Góry bajecznie kolorowe, niestety na zdjęciach kolory jakieś takie niekolorowe. Pogoda w porządku, słońca nie ma, ale ciepło, nie wieje, nie pada. Brudni, zmęczeni rzucamy się do gorącego źródełka i gdyby nie głód, pewnie byśmy w nim rozmiękli. Idziemy do schroniska i gotujemy obiad. Pytamy czy można tu gdzieś kupić gaz, dziewczyna ze schroniska mówi, że nie, ale daje nam za darmo pół dużej puszki.Płacimy za to za korzystanie z facilities (po 150 koron).

Ruszamy w stronę Selfoss, ta część drogi zupełnie niefajna, płasko, żadnych widoków, pustynia - 36 kilometrów falek, piachu i kamieni. Dojeżdżamy do drogi 32, pojawia się wreszcie asfalt. Rozbijamy się na mchu (chociaż po drugiej stronie drogi jest hotel), niestety bez rzeki, ale za to z muchami, które towarzyszą nam już 3 dzień.

59,9 km

Pierwszy tydzień    Drugi tydzień    Trzeci tydzień    Czwarty tydzień     Strona główna

Free Web Hosting