13.VII-19.VII    20.VII-26.VII    27.VII-2.VIII    3.VIII-11.VIII    Strona główna


27 lipca - 81,5km; 5:30h

Super dzień! Nie spadła ani jedna kropla (!), choć cały czas wisiały wokół i straszyły ciemne chmury. Wyruszamy po 9:00, w sakwach już pusto, więc mamy nadzieję, że Durness nie okaże się trzema chałupami na krzyż. Na szczęście jest sklep i nawet udaje się nam kupić cieplutki chlebek.

Jedziemy sobie, podziwiamy widoki: morze, z morza wystają skały i wyspy; widoki podobne do tych z Lofotów. Podjazdy i zjazdy, ruch nieduży, chociaż czasem musimy hamować lub przystawać na "mijankach"; szczególnie jest to irytujące, gdy właśnie pędzimy z góry a z przodu jedzie jakiś szerszy samochód.

Za Unapoolem decydujemy się skręcić w prawo w B869 i to jest bardzo dobra decyzja. Droga jak rollercoaster. Podjazd, zjazd i znów podjazd, na który można wdrapać się z rozpędu. Do tego jeszcze zakręty, prawie brak samochodów, cudowne widoki: morze, góry, rzeczki. Buzia się śmieje, wnętrzności podnoszą się, żołądek podchodzi do gardła. Potem parę dłuższych podjazdów (ale i zjazdów) nawet do 25%.

Dojeżdżamy do Drumbeg i tu, niedaleko punktu widokowego, rozbijamy się z widokiem na morze. W pobliżu jest publiczna łazienka, więc mamy pokój z łazienką.

28 lipca - 56,6km; 4:23h

Dzisiaj nie widzieliśmy słońca nawet przez chwilę. Za to dla równowagi wiał silny wiatr i dwa razy padało. Na śniadanie wypiliśmy pycha mleczko (szkoda, że w Polsce nikt takiego nie sprzedaje) i ruszyliśmy w dalszą podróż rollercoasterem. Niestety nie ma już takiej zabawy, bo prawie cały czas mamy pod wiatr. Widoki też chyba ładne, tylko przysłonięte chmurzyskami. Czasami jednak coś się wyłania.

Docieramy do Lochinver i uzupełniamy w Sparze zapasy. Dość kiepsko tutaj z zaopatrzeniem: żadnego owoca i warzywa, chleb tylko gąbczasty, raczej drogo, karty przyjmują dopiero od 10£. Na dodatek zaczyna padać, chronimy się pod jakimś daszkiem i przeczekujemy godzinę.

Gdy przestaje padać, ruszamy drugorzędną drogą na Badnagyle. Znów rollercoaster, tylko, że pod wiatr. Po 16:00 wiatr przybiera niemalże rozmiary islandzkie i rzuca rowerami na boki. Na szczęście w Badnagyle skręcamy na połudnowy wschód i wiatr często nam pomaga. Na pewnym odcinku mamy go prościutko w plecy i pcha nas pod górę bez pedałowania(!) prawie 30km/h. Tak to jeszcze mi się nie zdarzyło: jechać pod górę i nie pedałować.

Mieliśmy w planach rozbić się tu gdzieś nad jeziorami, ale wokół same mokre kępy traw, brak suchej i płaskiej miejscówki. Dojeżdżamy więc do A835 i tu, niedaleko skrzyżowania, nad rzeką decydujemy się rozbić obóz. Ja proponuję miejsce za małym pagórkim, ale ponieważ rosną tam paprocie, a Paweł jest przekonany co do pochodzenia midges z paproci (i mchu pewnie), więc uparł się, że tam nie będzie spał. Rozkładamy się więc na płaskiej trawie, na wygwizdowie i w nocy rwie nam namiot na wszystkie strony. Budzimy się już przed 4:00, bo szarpie i kładzie namiot na boki i wyje.

Wieczorem po raz pierwszy widzimy z bliska spore stadko jeleni, które przyszły nad rzekę.

29 lipca - 62km; 4:13h

Do rana nic nie jest lepiej. Huczy i szarpie namiotem. Siedzimy, czytamy, ale w końcu bez sensu tak siedzieć, więc ruszamy o 10:30. Do Ullapool przejeżdżamy 16km pod wiatr. Do miasta mamy niezły zjazd, a miasto wita nas słońcem, palmami i białymi uroczymi domkami; przypomina słoneczne greckie miasteczko. Później czytamy, że rzeczywiście ten rejon Szkocji jest wyjątkowo ciepły. Miasteczko wygląda jak śródziemnomorski kurort z mnóstwem słońca i bujną roślinnością.

Zaopatrujemy się w Safewayu, jemy obiad i ruszmy w dalszą drogę (A835). Wiatr właściwie ustał; po obu stronach drogi podziwiamy soczystą zieleń lasów. Zatrzymujemy się w Leckmelm i zwiedzamy tamtejsze arboretum (1,5£ trzeba wrzucić do skrzyneczki). Ogród nie jest duży, ale wygląda na stary i jest mocno zarośnięty wielkimi drzewami i krzewami.

Potem czekają nas kolejne atrakcje: Falls of Measach i Corrieshhalloch Gorge - głęboki wąwóz z podwieszonym bujającym się mostem - też efektowne.

Zaraz potem skręcamy w prawo w A832. Natychmiast wszystko się zmienia, jakbyśmy wjechali w dekoracje do zupełnie innego filmu. Zaczyna wiać w twarze silny wiatr, znika cała bujna roślinność, pojawiają się łyse góry z kępami traw i wrzosów, gdzie niegdzie tylko nieduży lasek. Przez niebo przewalają się chmury różnych rodzajów i kolorów. Strasznie ponuro, przez 10km nie widzimy żadnego domu, ani nawet jednej owcy. Martwo, pusto, przy drodze leżą jakieś kości - krajobraz jak z "Pamiętnika znalezionego w Saragossie".

Drapiemy się coraz wyżej, w sumie od skrętu 12km wciąż pod górę, a potem czeka nas 8km zjazd w piękną dolinę [1, 2]. Wiatr na szczęście ustał i nie psuje zjazdu. Potem toczymy się do Dundonnellu, do morza. Nad morzem wita nas porywisty wiatr w twarze. Nie bardzo chce się jechać i jest dość późno, więc wyhaczamy miejscówkę nad morzem, z widokiem i za skałą, aby nie wiało.

30 lipca - 70,7km; 5:12h

Wieje, a żeby było milej, to jeszcze mży. Wiatr jest kłujący, przenikliwie zimny, no i w twarze. Oczywiście to nie jest Islandia i daje się jechać, ale nie jest przyjemnie. Widoki ładne, tylko jak zazwyczaj przymglone i częściowo przysłonięte przez chmury, które pędzą jak szalone. Co jakiś czas doganiają nas chmury, z których pada, ale raczej przelotnie. Czasami pojawia się nawet słońce! Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie, niebo też.

Zatrzymujemy się przy Inverewe Gardens, ale wstęp 5£ to chyba przesada. Za to korzystamy z łazienki, która okazuje się być "The loo of the year 1999 award winner". W Szkocji widzieliśmy już całą masę podobnych tabliczek. Urządzają tu sobie najróżniejsze konkursy: na najładniejsze miasto, wieś, muzeum, centrum kulturalne, ale żeby na kibel...

W Gairloch pytamy w informacji czy da się przejechać rowerem wzdłuż wybrzeża drogą, która przechodzi w pathway. Pani odpowiada "I wouldn't", więc nauczeni poprzednim doświadczeniem, gdy już raz zapuściliśmy się w taką ścieżkę, rezygnujemy z tej drogi i jedziemy dalej A832. No i bardzo dobrze, bo po paru kilometrach widzimy około 20 metrów od drogi pięknego jelenia z dużym porożem. Oglądamy go sobie dłuższą chwilę, bo jeleń waha się co zrobić. Odskakuje na bok, pluska do rzeki, potem zawraca i okazuje się, że chce przejść na drugą stronę drogi. Przechodzi więc przed nami przez drogę i znika po drugiej stronie w lesie.

Zjeżdżamy do Loch Maree i rozbijamy się nad rzeką wśród midges.

31 lipca - 79km; 5:36h

Śpimy dość długo, do 8:30, pewnie dlatego, że w nocy obudziliśmy się i nie mogliśmy zasnąć, bo jakieś ptaszysko strasznie hałasowało. Przed 4:00 obudził nas hałas przypominający przeciąganie piłą po twardym drewnie, chwila ciszy i znów piłowanie. Próbowaliśmy przepędzić ptaka pokrzykiwaniem i świeceniem latarką, w końcu odleciał trochę dalej i piłowania stały się cichsze.

Pakując się i opędzając od nachalnych much musieliśmy wyglądać jak opętani chorobą św. Wita. Namiot składaliśmy biegnąc i ciągnąc go po trawie. Wskoczyliśmy na rowery i uciekamy, aż niepostrzeżenie i błyskawicznie przejeżdżamy 5km. Zatrzymujemy się na poranną toaletę, bo przecież nie mieliśmy szans umyć się wcześniej.

Początkowo ciepło i ładna pogoda, dopiero po skręcie w A896 wiatr zaczyna huczeć po głowach. Jedzie się dość ciężko, ale za to ładne widoki. Zatrzymujemy się na parkingu, żeby je podziwić. Jakiś dziadek z Edynburga zaczyna opowiadać nam o powstawaniu gór. W ogóle ludzie tutaj uśmiechają się, witają, zagadują, są mili. Tym bardziej powrót do Polski będzie przygnębiający (w zeszłym roku, gdy wracaliśmy z Islandii, już w dniu przyjazdu,chcieli nam w Warszawie ukraść nasze obładowane rowery, a pierwszego od miesiąca pijanego człowieka widzieliśmy we Frankfurcie i był to Polak).

W Shieldaig jemy obiad, świeci słońce, nie wieje, cieplutko, widok na niebieskie morze. Ruszamy coastal route przez Applecross; pogoda nadal wspaniała, to i widoki wyraźniejsze, (1, 2, 3, 4), a na drodze rollercoaster. Po jakimś czasie nadciągają jednak czarne, nie pada, ale robi się ponuro.

Przed Applecross rozglądamy się za spaniem, ale nie bardzo jest gdzie i gryzą muchy. Dojeżdżamy do Applecross i tu widzimy, że można by wdrapać się na sporą górkę i na czubku powinno być płasko. Zostawiamy rowery na dole i pniemy się zbadać teren. Wchodzimy na szczyt, a tam jelenie - 20 sztuk, wszystkie z wielkimi rogami. Trochę odskoczyły, ale nie uciekają, stoją i patrzą się na nas, a my nie mamy aparatu.

Schodzimy i jedziemy do toalet w mieście, a gdy później wracamy z rowerami na górę jelenie są już zbyt daleko, aby zrobić im zdjęcie. Rozbijamy się i idziemy z aparatem polować na jelenie. Ja odwracam ich uwagę, a Paweł obchodzi je z drugiej strony. Jednak jelenie dostrzegają go i zaczynają uciekać wielkimi susami. Potem jemy kolację i po kolacji wychodzimy przed namiot i znowu są. Po jakimś czasie kładą się w trawie i idą spać tuż obok nas.

1 sierpnia - 60km; 5:13h

W nocy padało, rano też pada. Widać i słychać, że wieje, ale namiotem nie szarpie mocno, bo jest schowany wśród drzew. Jeleni już nie ma albo zmieniły się w nocy w owce. Jemy śniadanie i leżymy, bo pada. Raz pada, raz przestaje, ja już bym chciała jechać, bo właśnie skończyłam książkę i nie mam co robić. Paweł zaszywa się w śpiworze i mówi, że możemy zrobić sobie wolny dzień. Wreszcie udaje mi się wydziągnąć go ze śpiwora i ruszamy (jest 11:30).

Od razu atakujemy dużą górę. Przy wjeździe jest napisane, że droga prowadzi na wysokość 700 metrów, zimą jest zamknięta, ma dużo hairpins i jest stroma. Tym razem to już nie rollecoaster, ale cały czas pod górę. Chyba nie muszę dodawać, że wciąż wieje? Przejeżdżamy ponad 4km i wpadamy w szarą mokrą chmurę. Widoczność spada do 10-15 metrów. Ponieważ droga kluczy po zboczu góry, to czasem mamy nawet z wiatrem, tylko nie wiem dlaczego te odcinki zawsze są krótsze i bardziej płaskie od tych, gdzie mamy pod wiatr. Gdy wiatr wieje z przeciwka albo spycha nas na bok, schodzimy z rowerów i pchamy je, bo boimy się wpaść na jakiś samochód. Widoczność strasznie kiepska, a wiatr huczy po głowie, więc nie można ani zobaczyć ani usłyszeć odpowiednio wcześniej jadącego samochodu. Droga wąska, kręta, oczy bolą mnie od ciągłego wpatrywania się. Po bokach nie widać nic tylko białe mleko; cały czas w powietrzu unoszą się kropelki wody. Jest też przeraźliwie zimno. Wreszcie po 9km rodzi się nadzieja, że teraz to już będzie raczej w dół. Oczywiście to tylko przypuszczenia na podstawie obliczeń, bo przecież kompletnie nie widać drogi. Okazuje się, że przewidywania są słuszne. Jeszcze przed zjazdem, na górze sprawdzam naszą średnią od rana - 5,8km/h.

Mamy zjazd, ale we mgle. W związku z tym zabawa żadna, mocno naciskamy na hamulce. Dopiero, gdy zjeżdżamy niżej wyłaniają się przymglone widoki [1, 2]. Widać trochę lepiej drogę, ale jest mokra i wąska. Mimo to można już się trochę rozpędzić.

Zjeżdżamy do morza, 10km i jesteśmy w Lochcarron. Potem skręcamy w A890 na południe. Parę podjazdów, parę niekiepskich zjazdów. Po drodze jeszcze zwiedzamy ogrody [1, 2], (2£ do skrzyneczki).

W Achmore skręcamy, aby ominąć A87 i zaczynamy szukać noclegu. Wszędzie jednak rośnie pionowy dżunglowaty, gęsty, mokry i ciemny las. Zapuszczamy się parę razy na zwiady w jakieś ścieżki (dzieki temu znowu napotykam sarenki), ale płaskiego miejsca brak. Jedziemy dalej, skręcamy w jakąś boczną drogę wiodącą w kierunku morza w nadziei, że nad morzem coś się znajdzie. Droga nagle kończy się piękną polaną - oczy nam się zaświeciły - a przy polanie stoi stary opuszczony zamek. Oglądamy zamek dokładnie i stwierdzamy, że na pewno jest opuszczony.

Postanawiamy rozłożyć namiot w ozdobnym wejściu, pod daszkiem. Zajeżdża jakiś samochód, pytamy co to za budynek. Facet mówi, że w latach 40-50 była tu szkoła dla dziewcząt, potem jakaś telewizja. Pytamy czy sądzą, że możemy się tu rozbić, kobieta mówi, że i tak nikt nas tu nie znajdzie, a oni przyjechali tutaj specjalnie obejrzeć zamek.

Rozbijamy się na asfalcie. Przychodzi jeszcze jakiś facet z psem, chwilę z nim rozmawiamy. W nocy oboje budzimy się koło 2:00 i nie możemy zasnąć. Nie wiadomo czemu, może to zamek, który wygląda jak hotel ze "Lśnienia" Kinga, nie pozwala nam zasnąć.

2 sierpnia - 62,2km; 4:30h

W nocy trochę padało, rano też, więc siedzimy i zastanawiamy się, co robić. W końcu pakujemy się i jedziemy. Nic nie widać, wiszą chmury i pada z nich kapuśniaczek. Dojeżdżamy do Kyle of Lochalsh i przejeżdżamy przez most na Skye (rowerzyści i piesi za darmo; jest też ścieżka rowerowa).

Za mostem jedziemy drogą A87. Droga jest dość ruchliwa, teren raczej płaski. Zaczyna świecić słońce, przestaje padać i odsłaniają się widoki. Gdy w pewnym momencie A87 oddala się od morza, my wybieramy objazd boczną drogą biegnącą nad samym morzem. I to był dobry wybór, bo widoki piękne, spokój, brak samochodów.

Tylna opona Pawła znów się rozłazi, a więc poprzednie awarie to nie wina kiepskich opon, ale raczej jakichś innych części koła.

Wracamy na A87 i tu jakieś 9km przed Portree rozbijamy się nad rzeką z "dramatycznym" widokiem na góry (w Szkocji, jak podają broszurki w informacji turystycznej, wszystko jest dramatic). Trochę gryzą, ale udało się nam umyć. Słońce wciąż świeci i pogoda jak rzadko.

13.VII-19.VII    20.VII-26.VII    27.VII-2.VIII    3.VIII-11.VIII    Strona główna

Free Web Hosting