13.VII-19.VII    20.VII-26.VII    27.VII-2.VIII    3.VIII-11.VIII    Strona główna


3 sierpnia - 62,6km; 4:27h

Wstajemy i o dziwo nie pada. Trochę wieje, ale to dobrze: jak wieje, to znikają midges. Dziewięć kilometrów i jesteśmy w Portree, gdzie kupujemy oponę (11,50£). Tracimy godzinę na jej założenie (tzn. Paweł zakłada, a ja zwiedzam miasto), ale wreszcie dowiadujemy się, co było przyczyną przecierania się opon.

Niniejszym piętnuję sklep rowerowy Giant na ul. Beli Bartoka w Warszawie za to, że, sprzedano mi tam nieodpowiednią opaskę na obręcz, chociaż kupowałem jednocześnie piastę, obręcz i właśnie tę opaskę i wyraźnie powiedziałem, że z tego będzie koło i wszystko ma pasować. Niedbalstwo sprzedawców kosztowało mnie 3 opony, sporo nerwów, a przede wszystkim mogłem się zabić, gdyby przy dużej prędkości pękła mi opona, przecięta przez opaskę od środka. -PP

Cały czas jest ładna pogoda, przebieramy się w krótkie spodenki(!). Jedziemy i z daleka widzimy skały Old Man of Storr. Właśnie zepsuła się pogoda: zrobiło się zimno i pada - koniec krótkich spodenek. Jedziemy dalej, oglądamy jakieś kolejne "dramatyczne" skały, a potem dojeżdżamy do Kilt Rock. Bardzo ładne widoki na pełne morze, klify, wodospad i pogoda znów ładna, więc sporo widać.

Za Staffin skręcamy w lewo, w drogę przez góry. Znak ostrzega, że przez 2 mile będzie nachylenie 15%. Im wyżej, tym bardziej wieje. Na samej górze to już prawie nas przewraca, ale twardo podziwiamy widoki, a jest co.

Potem droga dość długo idzie mniej więcej na tej samej wysokości przez co wciąż musimy boksować się z wiatrem i po głowie strasznie huczy. Dopiero na ostatnich kilometrach mamy zjazd do Uig i na dole wiatr znacznie słabnie.

Za Uig jedziemy jeszcze 7km i rozbijamy się w lesie, niedaleko rzeki. Pogoda nadal ładna. Mamy super łazienkę: w rzece znajdują się ogromne kamienie z wydrążonymi misami wypełnionymi ciepłą, nagrzaną wodą.

4 sierpnia - 66km; 4:27h

W nocy spadła ulewa, rano tylko trochę mży. Wyruszamy o 10:30. Jedziemy 8km A87 i skręcamy w prawo w B8036, potem znów w prawo w A850. Krajobraz pagórkowaty, ale wielkich gór nie widać i ogólnie mało atrakcyjnie. Pogoda jest bardzo changeable, dużo czasu tracimy na przebieranie się i chowanie i wyjmowanie rzeczy, które suszą się na sakwach. Co kilkanaście minut to pada, to świeci słońce, to wieje zimny wiatr, to gorąco. Wreszcie przestajemy się przebierać, wiadomo, że jak zmokniemy, to niedługo i tak wysuszy nas słońce i wiatr.

Docieramy do Dunvegan, gdzie są aż 3(!) sklepy, ale wszystkie strasznie mizerne. Dalej jedziemy po pagórkach drogą A863 i wieczorem rozbijamy się nad rzeką. Jest ciepło i mamy ładną łazienkę.

5 sierpnia - 80km; 5h

W nocy ulewa, nad ranem trochę pada, potem przestaje, więc pakujemy się. Pogoda dość dobra, trochę pokropuje, ale parę minut i wszystko. Pędzimy do Broadford po jakieś owoce. Znów jedziemy objazdem wzdłuż morza zamiast A87. W Broadford rozczarowanie: Coop nieczynny w niedzielę, czynny jest Mace, tylko, że tu zawsze jest drożej i mniejszy wybór. Jednak jeść trzeba, więc robimy zakupy i pędzimy na prom, może uda nam się popłynąć jeszcze dzisiaj.

Nasze szanse rosną, A851 jest bez większych podjazdów. Już z daleka widzimy prom, naciskamy mocniej na pedały, dojeżdżamy do portu ... a promu nie ma. Okazało się, że odpłynął o 16:00, a jest właśnie 16:04. Następny o 17:30. No to kupujemy bilety (2,8£ za jeden, rowery za darmo), siedzimy i czekamy. Prom płynie krótko, niecałe pół godziny.

W Mallaig też nie udaje nam się zrobić porządnych zakupów, Coop zamknięty, Spar strasznie drogi. Jedziemy szukać spania. Ciężko coś znaleźć, wszystko pogrodzone, tereny dość zaludnione. Wreszcie znajdujemy zejście na piaszczystą plażę. Rozbijamy się na kawałku trawy, tuż przy małym lasku, lecz zaczynają gryźć tak niemiłosiernie, że idziemy szukać innego miejsca. Okazuje się, że jakieś 100 metrów dalej jest miejsce na namiot, bardziej odsłonięte i bardziej owiewane wiatrem, który zwiewa muchy. Ciągniemy rowery i rozłożony już namiot przez plażę, ale opłaciło się - uciekliśmy przed muchami.

6 sierpnia - 97km; 5:56h

Wygląda na to, że w nocy nie padało. Budzimy się, a tu słońce i tylko parę chmurek i piękna pogoda, wręcz gorąco. Wskakujemy w krótki rękaw i krótkie spodenki. W Arisaig robimy małe zakupy (bo nie bardzo jest co kupić) w Sparze. Wychodzimy ze sklepu i widzimy, że właśnie zajechał samochód z dostawą. Odczekujemy chwilę i robimy drugie podejście do sklepu, tym razem daje się kupić nieco więcej.

Przez moment mocno pochłodniało, ale potem znów gorąco. Droga bardzo ładna: górki, zakręty, ruch średni. Po drodze widzimy kilkużebrowy wiadukt kolejki (jeszcze nie ten słynny), ale również uroczy, tym bardziej, że gdy się zbliżamy, właśnie przejeżdża po nim kolej parowa z białym obłokiem dymu. Niestety wszystko dzieje się zbyt szybko i nie jesteśmy w stanie zrobić zdjęcia.

Dojeżdżamy do Glenfinnan, wspinamy się na punkt widokowy, ogłądamy słynny wiadukt i inne widoki.

Pogoda nadal upalna. Po kilku kilometrach odbijamy w A861, widoki takie, jak z głównej drogi, która biegnie po drugiej stronie jeziora, a ruch dużo mniejszy. Fort William oglądamy z przeciwległego brzegu. Wygląda na wielkie miacho (jak na Szkocję), duży ruch, dymią jakieś kominy.

Dojeżdżamy do promu w Corrani i przeprawiamy się na drugą stronę. Podróż trwa kilka minut, rowerzyści i piesi za darmo. Po drugiej stronie wpadamy na bardzo ruchliwą A82, na szczęście dość długo daje się jechać chodnikiem. Przejeżdżamy przez most i wahamy się, którą drogę wybrać. W końcu jedziemy A82. Wybieramy chyba drogę bardziej ruchliwą, ale chyba też bardziej widokową, bo góry wyższe. Ruch trochę maleje, ale może dlatego, że zbliża się wieczór.

W Ballachulish robimy zakupy i parę kilometrów dalej rozbijamy się w cieniu wielkiej góry, nad rzeką. Parę minut wcześniej to miejsce wyglądało zupełnie inaczej. Much niewiele, ale za to kleszcze tutaj, to prawdziwe olbrzymy.

7 sierpnia - 67,3km; 4:47km

Po wczorajszym upale mróz. Wieje, zimno, ręce marzną, niebo czarno-szare. Ruszamy dalej. Ruch potężny i jadą jakieś większe ćwoki niż pod Edynburgiem, gdzie ruch też był duży. Zapychamy cały czas pod górę i pod wiatr. Widoki takie sobie, ale to przez pogodę, bo wydaje się, że tak naprawdę to są niezłe.

Po drodze mijamy dwóch dudziarzy w kolorowych strojach i kiltach, zarabiających graniem przy drodze. Wciąż mamy pod górę, wokół huk samochodów i zimno. Po 20 kilometrach robi się bardziej płasko. Osiągamy wreszcie chyba szczyt, bo jest tabliczka 1141ft. Trochę zjazdu, ale kiepsko, bo wśród samochodów i z drugiej strony gór pogoda jeszcze gorsza. Zimno strasznie i pada deszcz. W Glen Coe na pewno jest pięknie, tylko trzeba trafić na lepszą pogodę, my mieliśmy pecha.

Za Bridge of Orchy skręcamy wreszcie w boczną drogę B8074, omijamy w ten sposów kawał drogi czerwonej. Cóż za ulga, spokój, cisza, śliczna dolinka, rwąca rzeka i nawet pogoda się poprawia. Potem niestety droga kończy się i wyskakujemy na A85. Ruch jest jednak trochę mniejszy niż wcześniej w górach.

Jedziemy do Kilchurn Castle. Psim swędem znajdujemy drogę do zamku, bo w żaden sposób nie jest oznaczona. Obfotografujemy się i skręcamy w A819. Po drodze jacyś tubylcy pytają nas o drogę do zamku. Z dumą i ze szczegółami objaśniam jak dojechać (bo naprawdę nie jest to takie oczywiste). Pan z panią słuchają moich szczegółowych objaśnień z otwartymi buziami. Wyglądają na mocno zaskoczonych moją znajomością terenu i, mam nadzieję, angielskiego, że natychmiast pytają "Where are you from?" "Poland." "Aha" i buzie dalej otwarte.

Wkrótce znajdujemy miejscówkę nad jeziorem. Nic nie gryzie, nie pada, ale jest dość zimno.

8 sierpnia - 71km; 4:41h

Budzimy się, a tu słońce i dużo niebieskiego na niebie. Znowu pogoda zrobiła nas w balona, bo zdjęcie namiotu zrobiliśmy na wszelki wypadek (gdyby rano miało być gorzej) wczoraj wieczorem. Poza tym, gdy wczoraj jechaliśmy przez bardzo "dramatyczne" góry, to niewiele było widać.

Jedziemy. £adna pogoda, ładna droga, ruch średni, raczej spokojnie. Po drodze jeszcze czeka nas czyszczenie linek do przerzutek. Pancerze pordzewiały zaledwie po 3 tygodniach i wszystko się zacina.

Dojeżdżamy do Inveraray, oglądamy zamek (5,5£), przejeżdżamy koło słynnego więzienia (4,90£) i robimy zakupy. Miasto jest bardzo turystyczne, tłoczne, a nad morzem rozłożyło się nawet hałaśliwe i tandetne wesołe miasteczko. Miasto samo w sobie bardzo ładne, tylko, że duże tłumy i hałas.

Na A83 ruch znośny. Robimy mały objazd przez Cairndow w nadziei na jakieś lody. Lodów nie znajdujemy, za to trafiamy na leśny ogród (woodland garden). Ogród jest duży, ale oglądamy tylko kawałek. Tutejsze lasy już widzieliśmy, a ten różni się tylko tym, że jest uporządkowany, opisany i wyposażony w architekturę ogrodową (ławki, altanki, schodki).

Skręcamy w A815 i tutaj jest już zupełnie spokojnie. Potem A886 i B8000, która okazuje sie niemalże ścieżką rowerową i małym rollercoasterem. W te podrzędne drogi B, zwłaszcza te w górach, można skręcać w ciemno, na pewno będzie fajnie. Po drodze oglądamy stary cmentarz, a potem z drogi dostrzegamy ruiny zamku. Pytamy miejscowego jak się tam dostać. Facet podaje nam namiary na zamek jak w jakichś podchodach: na zakręcie otwarta brama, przewrócony znak, potem przez mostek, przejście między krzakami. Po drodze pytamy o zamek jeszcze dwóch innych tubylców i już jesteśmy na miejscu. Jak zwykle wszystko pogrodzone, pochowane, nie wiadomo co jest terenem prywatnym, a gdzie można swobodnie wchodzić. Okolice zamku bardzo się nam podobają, więc zostajemy tu na noc. Nadal ciepło, słońce grzeje, przed namiotem morze, za namiotem zamek.

9 sierpnia - 69km; 5:14h

Pobudka na zamku to miły początek dnia w rocznicę naszego ślubu. Do tego jeszcze słońce, jasne niebo i nie wisi żaden ciemny glut. Zrobiło się nawet gorąco, ale gdy tylko słońce się chowa, jest dość chłodno. Pluskamy się w morzu, podglądamy dość obfite życie morskie i wreszcie ruszamy o 9:30.

W Otter Ferry zatrzymujemy się na lody. W sklepie stoją używane książki i jest napisane, że można je wypożyczać. Pytam pani, czy można je też kupować, a pani mówi, że mogę sobie coś wybrać i po prostu wziąć. Upewniam się, czy dobrze się zrozumiałyśmy, w końcu angielski jest dla mnie obcym językiem. Ale pani z uśmiechem potwierdza, że jak najbardziej mogę sobie coś wziąć. Oczywiście zadowolona korzystam z okazji.

Dalej przy skrzyżowaniu jest kolejny sklep. Wchodzę, żeby zapytać o drogę, a tam znowu używane książki. Tym razem wisi cena - 25p za sztukę. Oczywiście tej okazji też nie mogę przegapić. Z rozkoszą grzebię na półkach i wychodzę obładowana książkami, a Paweł, widzę, jest już mocno zniecierpliwiony tymi moimi zakupami. Chciałabym kupić więcej, ale ten nadbagaż w samolocie...

Jakiś miejscowy pyta dokąd jedziemy, gdy mówimy, że mamy zamiar skręcić w drogę przez góry, to straszy nas, że jest very steep and hard. Oczywiście nie rezygnujemy z drogi, a nawet czujemy się zachęceni. Początkowo rzeczywiście mocno pod górę, ale tylko 3,5km, a w nagrodę super widoki, tym bardziej, że pogoda ładna i daleko widać. A potem suuuuper zjazd. Zgodnie twierdzimy,że jest to najlepszy zjazd tych wakacji. Droga pędzi przez 5km w dół, cała pozakręcana, z małymi pagórkami i dołkami, na których żołądek się unosi. Pędzimy. Samochodów nie ma, choć wiemy, że w każdej chwili coś może się pojawić, a droga wąska i kręta. Paweł jedzie pierwszy, nagle jakieś 30m przed nim jednym susem przeskakuje przez drogę jelonek. Gdyby tak wyskoczył tuż przed przednim kołem, to mogłoby się to kiepsko skończyć i dla Pawła i dla jelonka. Ale miło, że się pokazał, bo od kilku dni nie widzieliśmy żadnych jeleni ani saren i ten był już naszym pożegnalnym jelonkiem. W końcu już jutro będziemy w Glasgow.

Zjechaliśmy znowu prawie nad morze, co oznacza, że znów będziemy się wspinać. Dalej jedziemy B836, tutaj jednak ruch jest nieco większy, a na zjeździe trwają akurat roboty drogowe, ale i tak jest fajnie. Znowu okazuje się, że tymi białymi drogami B coś tam, z mijankami można praktycznie jechać w ciemno, na pewno będzie ciekawie. Dla rowerzysty są one wprost wymarzone: brak samochodów, dużo zakrętów, pagórków, brak niwelacji, ładne okolice.

Zjeżdżamy nad morze. Do Dunoon jedziemy drogą wzdłuż wybrzeża. Okolice stają się mocno zaludnione, ale domy są bardzo ładne, zadbane, ukwiecone. Zaczynamy intensywnie szukać spania, bo widać, że mogą być kłopoty. Nie chcemy dzisiaj przepływać na drugą stronę, bo tam tereny wyglądają na jeszcze bardziej zaludnione. Znajdujemy jakąś mocno przeciętną miejscówkę w małym lasku, ale bez wody, więc szukamy dalej.

Po drodze sprawdzamy promy. Są dwa: jeden z Hunter's Quay, drugi z Dunoon. W Hunter's Quay mają specjalną ofertę i 2 osoby mogą przepłynąć w jedną stronę za 3£, rowery za darmo; w Dunoon jeden bilet kosztuje 2,75£.

W Dunoon robimy ostatnie zakupy, jedziemy na promenadę i tu obżeramy się i wygrzewamy w słońcu. Nie chce się nam podnosić, ale trzeba rozejrzeć się za lepszym spaniem. Jedziemy prawie 10km wzdłuż morza i nic. Wszędzie domy z trawniczkami. Zagaduje nas jakiś dziadek na kolarzówce, chwilę rozmawiamy i pytamy go, czy gdzieś niedaleko można by się rozbić. Mówi, że możemy jechać do Bishop's Glen, na górze jest jezioro, rzeka, las i tam na pewno znajdziemy jakieś miejsce. Tłumaczy nam jak tam dojechać, ale tym razem trafiamy dość szybko, ponieważ na ulicach są strzałki kierujące nas do Bishop's Glen. Już straciliśmy nadzieję na fajne spanko, a tu taka miła niespodzianka.

10 sierpnia - 44,8km; 3:33h

Od rana dość ładna pogoda, dużo niebieskiego, słońce znika czasami, ale tylko na chwilę. Złościmy się, że pogoda proprawia się, gdy my właśnie musimy wyjeżdżać. Ruszamy. Na początek miły zjazd, bo przecież wczoraj wieczorem wdrapaliśmy sie na górę. Jedziemy na prom, przeprawa trwa 20 minut. Jedziemy do Greenock. Drogi są ruchliwe, ale daje się jechać chodnikiem lub ścieżkami rowerowymi. Miasto jest duże i niezbyt ładne, stoją nawet bloki.

W informacji pytamy o ścieżkę rowerową do Glasgow. Jest, dostajemy nawet mapę i plan miasta, ale pomimo sporego wysiłku i wytężonej uwagi nie udaje się nam jej odnaleźć. Trafiamy na stację kolejową, gdzie rzekomo zaczyna się ścieżka, ale albo jej nie ma albo jest bardzo źle oznaczona.

Jedziemy więc B788, ruch niewielki, więc czujemy się prawie jak na ścieżce rowerowej. Widoki robią sie wsiowe, dużo pastwisk, pól, małe pagórki, góry się pochowały - krajobraz jak w Polsce. Potem skręcamy w A761, która jest dość ruchliwa, ale szybko zjeżdżamy na spokojną B790. Tu skręcamy w drogę na Linwood i rozbijamy się na łące z widokiem na lotnisko. Niedaleko jest rzeka, więc i łazienkę mamy. Myśleliśmy, że pod Glasgow możemy mieć kłopoty z noclegiem, a tu, proszę, takie miłe miejsce. Ciepło, słońce grzeje, leżymy na łące i cieszymy się zasłużonym wypoczynkiem.

11 sierpnia - 8,5km; 0:30h

Budzimy się w deszczu. Trochę się cieszymy, bo nie szkoda wyjeżdżać przy takiej pogodzie, trochę się złościmy, bo namiot mokry i będzie więcej ważył na odprawie.

Dość łatwo znajdujemy drogę na lotnisko (tylko 8,5km), a na miejscu od razu usiłujemy dowiedzieć się jak będzie wyglądał przelot z rowerami: co z nimi trzeba zrobić i ile to będzie kosztowało. Każdy mówi co innego, a najchętniej wysyłają nas od jednej pani do drugiej, bądź tłumaczą, że oni tu pracują od niedawna. W końcu Paweł robi małą awanturę i mówi pani, że ona kompletnie nic nie wie i o niczym nie ma pojęcia. Na przykład na pytanie, jak przygotować rowery do lotu, co z nimi zrobić, panienka odpowiada "Nic". "Jak to nic? Kompletnie nic? Nie trzeba ich pakować?" "Nie, bo będą odkażane." "No dobrze, a powietrze w oponach spuścić?" "No tak, spuścić." "A coś jeszcze?" "Nie" "A może kierownicę przekręcić?" "No tak, przekręcić" "A pedały odkręcić?" "Tak, ludzie zwykle odkręcają". No i taka rozmowa. Stanęło też na tym, że prawdopodobnie będziemy musieli zapłacić za każdy kilogram nadbagażu, więc przygotowaliśmy worek z rzeczami, których możemy się ewentualnie pozbyć. Ustawiamy się pierwsi w kolejce do odprawy przewidując, że możemy tam spędzić sporo czasu. I rzeczywiście, panienka nie wie kompletnie co zrobić z naszymi rowerami, więc dzwoni gdzieś. Prawdopodobnie dzwoni tam, gdzie my wcześniej zrobiliśmy awanturę, bo okazuje się, że nie płacimy kompletnie za nic, chociaż mamy z osiem kilo nadbagażu. Prawdopodobnie mieli nas już dosyć i chcieli się jak najszybciej pozbyć. Panienka zainteresowała się jeszcze bagażem do kabiny. Kazała Pawłowi położyć na wadze jego sakwę, ważyła 8kg, a maksymalnie można wziąć 5 lub 6, ale powiedziała OK i poszliśmy sobie.

Na lotnisku robią wśród pasażerów jakąś ankietę. Do nas też pani podchodzi i pyta: "Where are you flying?" "Warsaw" "Aha, where is it?" "Poland" "Aha". I poszła, pewnie potrzebowała turystów z jakiegoś bardziej cywilizowanego kraju.

W Brukseli czekamy na połączenie do Warszawy. Na Okęciu jesteśmy po 21:00 i czekamy na bagaże. Torby są, rowery nie dojechały. Składamy reklamację, Paweł jest zły, ale ja widzę w tym dobrą stronę, możemy od razu pojechać do domu, nie trzeba składać rowerów. Oczywiście zakładam, że rowery się znajdą. Rzeczywiście, nazajutrz po południu kurier przywozi rowery. Co prawda w Pawła rowerze została potłuczona tylna lampka, ale nie chce się nam już wojować o parę złotych.

Podsumowanie

Najgorszą rzeczą w Szkocji jest pogoda, która jest po prostu fatalna i to nie tylko dla rowerzystów. Jest bardzo zmienna i nie ma praktycznie doby, żeby nie padało mniej lub bardziej. Kraj jest bardzo ładny, ale często uroki skryte są za chmurami i mgłami. Mimo wszystko warto przelecieć te parę tysięcy kilometrów, aby móc jeździć na rowerze wśród kulturalnych i ostrożnych kierowców i mieć codzienny kontakt z dziką przyrodą.

W trakcie naszej wyprawy przejechaliśmy 2102,1km, złapaliśmy jedną gumę, trzy razy wymienialiśmy oponę na tym samym kole (pozdrawiamy sklep Gianta w Warszawie). Kosztorys wyprawy (2 osoby, 2 rowery) przedstawia się następująco:

  • Samolot - 2498zł
  • Dopłata za rowery na Okęciu - 365zł
  • Wydatki w Szkocji - 1450zł
  • Zdjęcia - ok. 230zł
  • 13.VII-19.VII    20.VII-26.VII    27.VII-2.VIII    3.VIII-11.VIII    Strona główna

    Free Web Hosting