Pierwszy tydzień   Drugi tydzień   Trzeci tydzień   Czwarty tydzień   Piąty tydzień   Strona główna


13 i 14 lipca

Trzynastego bilety lotnicze powinny być tańsze. Niestety linie lotnicze jeszcze na to nie wpadły. Zawsze to tak trochę niezręcznie wsiadać do samolotu trzynastego, ale i tak lepiej niż w zeszłym roku: trzynastego piątek.

Na szczęście wszystko przebiega sprawnie. Taksówka bagażowa zabiera nas na lotnisko, wszystko mamy już ładnie popakowane. Razem z nami do Amsterdamu leci też wielu przyjaciół Moskali. Jakoś tak wpychają się do kolejki do odprawy, ale niech im tam. Ale potem to jeden już przegiął: w bagażu podręcznym wiezie żyletki i akurat trafiamy na moment, kiedy każą mu je wyjąć i on zakrwawionymi łapami grzebie w jakiejś reklamówce. Gołe te żyletki luzem wiózł czy co? Krew po łokcie, ale przynajmniej nie porwie samolotu.

Na lotnisku w Amsterdamie przez okno obserwujemy czy wsiadają nasze rowery. Są! I reszta bagaży też.

Przy bramce zostajemi zasypani "pytaniami antyterrorystycznymi". Wygląda to jak farsa. Pytania typu: Czy ktoś dał nam jakiś bagaż, czy wszystkie bagaże są nasze, jak dostaliśmy się na lotnisko. Brakowało tylko pytania czy zamierzamy wysadzić samolot.

Przesiadamy się do gigantycznego samolotu Northwest. Po 8 godzinach jesteśmy w Stanach. Tu bez żadnych problemów i pytań dostajemy wizy na pół roku. Tutaj musimy odebrać bagaże. Okazuje się, że za wózki bagażowe na lotnisku płaci się 3$. I to pierwszy moment, a będzie ich potem mnóstwo, w którym poznaję zdecydowaną różnicę między opiekuńczą Europą, a bardzo "interesownymi" Stanami. To pewnie tu zrodziło się powiedzenie, że nie ma czegoś takiego jak darmowy lunch. Ale mimo wszystko 3$ za wózek, gdy i tak płaci się kilkaset czy kilka tysięcy dolarów za bilet to przegięcie.

Ponieważ mamy bardzo duży bagaż podchodzi do nas ktoś z obsługi ze specjalnym dużym wózkiem i mówi, że to "free".

Przy kolejnej kontroli zabierają nam kanapki i wrzucają do kosza. Nie wolno wwozić jedzenia. A jak zgłodniejemy?

Zostawiamy bagaże w holu. Podobno nie ma się co obawiać, ktoś się nimi zajmie i polecą, gdzie mają polecieć.

Do kolejnego lotu mamy jeszcze prawie 2 godziny, więc się rozglądamy. Faktycznie w Ameryce wszystko jest duże. Ludzie też. Naprwadę ciężko znaleźć takie potwory w Polsce, a już na pewno nie w takiej liczbie.

Ciągle mam kłopoty z ustaleniem gdzie która godzina i za spaniem. Niecierpliwie wyglądamy pierwszych widoków z Alaski. Już widać! Ośnieżone szczyty górskie FOTO 1833, szkoda, że jest już szarówka.

Na miejscu z niecierpliwością wypatrujemy bagaży. Są. Wszystko dojechało. No tylko nie wszystko działa. W Pawła rowerze została złamana ośka w przednim kole. Niby szybko można to naprawić, ale trzeba mieć nową ośkę, a na lotnisku o 1 w nocy nie sprzedają. Dzwonimy więc do Seana, chłopaka mieszkającego w Anchorage, którego Paweł poznał przez internet i który zaproponował nam nocleg u siebie w domu po przyjeździe. Prosimy go o pomoc. Po 15 minutach jest na lotnisku i ładujemy się do jego samochodu. Sean ma ładny dom i uroczego psa Katmai FOTO 1837 - labrador, podobno pies numer jeden w USA. Gdy trochę bardziej poznamy "architekturę" Alaski, dom Seana będzie wydawał się nam piękny.

Wstajemy zadziwiająco wcześnie, bo o 8 i Sean zabiera nas na zakupy. Kupujemy ośkę, gaz i tabletki do oczyszczania wody, z których zresztą nigdy nie skorzystaliśmy. Potem jedziemy kupić jedzenie. Sean zawozi nas do supermarketu Carrs, gdzie dostajemy kartę rabatową, która wielokrotnie później bardzo się nam przydała.

Sean jest programistą i pracuje dla State of Alaska. Opowiada anegdoty o niedouczeniu Amerykanów, którzy myślą, że Alaska znajduje się na południowym zachodzie Stanów razem z Hawajami, bo tam zwykle znajduje się na mapach USA. Opowiada też o znajomym z południa, któremu wmówił, że na Alasce są inne dolary, mocniejsze, o korzystniejszym kursie i dlatego Alaskańczycy są zamożniejsi i stać ich na więcej.

O 14.30 żegnamy się i ruszamy w drogę.Chcemy dostać się na Glen Highway. Przez Anchorage jedziemy Coastal Trail FOTO 1842: okrężną drogą, ale za to bardziej malowniczą. Na Glen Highway (GH) jest bardzo duży ruch, po 4 pasy w jednym kierunku, ale wzdłuż drogi biegnie ścieżka rowerowa FOTO 1844. Zjeżdżamy na Old Glen Highway, bo to zawsze mniejszy ruch i spokojniej. Jednak Old GH co pewien czas łączy się z GH, więc znów jedziemy główną drogą, ale gdy tylko pojawia się Old GH znów w nią skręcamy.

Wreszcie szukamy noclegu. Rozbijamy się w lesie przy GH FOTO 1847. Worek z żarciem wieszamy na drzewie z dala od namiotu. Przy okazji okazuje się, że sznurek, który wzięliśmy specjalnie w tym celu zupełnie do niczego się nie nadaje. Trzeba by chyba jakąś linę wziąć, żeby spełniła swoje zadanie. Szykujemy nóż i latarkę pod ręką i idziemy spać.

62,3km - średnia 14,7km/h

15 lipca

Paweł wstaje pierwszy. Ściąga żarcie z drzewa, zaczyna się pakować, no i nie ma rady, ja też muszę wstać. Zwijamy się, odjeżdżamy kawałek i dopiero jemy śniadanie.

Znów wracamy na Old GH, która ponownie łączy się z GH i musimy jechać z tymi wszystkimi samochodami. Jest co prawda bardzo szerokie pobocze, ale hałas jest duży. Jedziemy tak do Thunderbird Falls. Kawałek dalej jest zjazd na Old GH.

Zaraz za zjazdem zatrzymujemy się, żeby się przebrać, bo zrobiło się gorąco i toczymy taką rozmowę:
- O, idzie pies - mówię. - Albo mały misio - żartuję.
Po chwili:
- O matko, to JEST mały misio!

Mały czarny misio przeszedł sobie powolnym, ociężałym krokiem przez drogę w odległości około 100 metrów od nas. Potem sprawnie wspiął się na skałki po drugiej stronie drogi. Pierwsze i zupełnie nieoczekiwane spotkanie. Ja zesztywniałam, kompletnie mnie zamurowało, patrzyłam z niedowierzaniem. Paweł nie zdążył wyjąć aparatu, który właśnie przed chwilą schował po tym jak zrobił zdjęcie okolicy. Potem wpatrywaliśmy się z nadzieją, że gdzieś się misio załapał na tym zdjęciu FOTO 1855, ale nic z tego.

Czekamy chwilę, bo za misiem może iść matka, ale się nie pojawia, więc jedziemy. Old GH jest bardzo ładna FOTO 1857 FOTO 1859 FOTO 1864 i ruch dużo mniejszy. Przez dłuższe odcinki jesteśmy na drodze kompletnie sami, więc profilaktycznie dzwonię dzwonkiem, żeby odstraszyć potencjalne misie.

Pogoda jest upalna. W słońcu na pewno ponad 30 stopni. W Butte skręcamy na farmę reniferów. Na farmie oprócz reniferów FOTO 1878 FOTO 1879jest też łoś FOTO 1869 FOTO 1870 FOTO 1871.

Nie wracamy do Old GH, tylko jedziemy dalej tą boczną drogą, która zatacza pętlę i wychodzi dalej na Old GH. Widoki znów piękne: góry FOTO 1882 FOTO 1883, lodowce FOTO 1884, rzeka FOTO 1886 FOTO 1889 FOTO 1892.

Dojeżdżamy do Palmer i wjeżdżamy na GH. W mieście spotykamy Niemca na rowerze, który wystartował z Vancouver i jedzie już dwa miesiące. Potem spotykaliśmy jeszcze innych rowerzystów i tylko w jednym przypadku byli na wyjeździe krótszym niż nasz.

Początkowo droga jest bardzo ruchliwa, ale mamy do dyspozycji szerokie pobocze i jedzie się raczej bezpiecznie. Po jakimś czasie ruch słabnie. Na drodze pojawiają się łagodne pagórki. Podjeżdżając pod jeden z nich dostrzegam w zagrodzie jakieś duże zwierzęta. Wyciągam lornetkę, ale i tak nie jesteśmy w stanie powiedzieć co to za zwierzęta. Trochę podobne do lam, ale nie lamy. Decydujemy się zajechać na farmę, aby obejrzeć bliżej zwierzaki i poprosić o wodę. Zwierzęta to alpaki FOTO 1903 FOTO 1906 FOTO 1908 FOTO 1909 FOTO 1911, czyli odmiana lamy. Gospodyni opowiada nam, że pochodzą z Ameryki Południowej, hodowane są dla wełny. Są bardzo miłe i zabawne. Wydają z siebie śmieszne odgłosy, a jeden zwierzak ciągle atakuje pozostałe, aż przewraca swoją siostrę. Od miłej pani dostajemy też "Mileposta" sprzed dwóch lat, ciężki jak diabli, ale może być pomocny. Tym bardziej, że prócz Alaski jest też Yukon i British Columbia - może się przydać w przyszłości.

Jedziemy dalej, jemy kolację i jeszcze kawałek do przodu, aż wreszcie rozbijamy się nad rzeką FOTO 1922.

104km - średnia 16,5km/h

16 lipca

Upał jak na Alasce - 27 stopni. Pierwsze 10km lekko pod górę i lekko pod wiatr. Dopiero potem się zaczyna - cały czas ostrzej pod górę w upale. Pot się leje, woda z butelek znika w ekspresowym tempie. Po drodze wstępujemy do małego sklepiku poprosić o nalanie do butelki wody z kranu. Pani z uśmiechem odpowiada, że butelka jej się nie zmieści pod kran, ale możemy sobie kupić u niej wodę. Dziękujemy i zaskoczeni wychodzimy. Nieco dalej znajduje się zajazd, idziemy tam po wodę, gdzie bez problemu ją dostajemy. Już nigdy potem nie zdarzyło się, żeby ktoś odmówił nam wody.

Ciągle w górę i w górę, ale za to jakie widoki. FOTO 1923 FOTO 1933 FOTO 1943 Co i raz odsłaniają się nowe góry. Na 99 mili pojawia się lodowiec FOTO 1952 FOTO 1953. Nieco dalej zajeżdżamy na parking i idziemy obejrzeć go z mniejszej odległości. Idziemy przez las, komary gryzą i zupełnie bez sensu, bo lodowiec wcale nie jest lepiej widoczny niż z drogi FOTO 1955.

Na jednym z punktów widokowych zatrzymujemy się obok wielkiego autobusu. Autobus okazuje się samochodem-domkiem, jednym z wielu jakimi podróżują tu opętani manią wielkości Amerykanie. Niczego podobnego nie widzieliśmy w Europie. To tutaj jeżdżą wozy wielkości luksusowego autobusu często ciągnąc jeszcze za sobą samochód osobowy FOTO 2235. Czasami jeszcze gdzieś przytroczona jest łódź, kajak, bądź ATV (nieduży pojazd terenowy). W środku siedzi najczęściej para w mocno średnim lub starszym wieku. No ale cóż, drogi mają szerokie, a benzyna tańsza od wody.

Autobusem podróżuje oczywiście para, z Florydy. Jadą tak już od połowy kwietnia. Dostajemy od nich wodę i ciastka.

Kilka razy spada krótki odświeżający deszcz, ale jednocześnie świeci słońce i widoki nadal bardzo dobre FOTO 1957 FOTO 1959 FOTO 1970, ale ciągle pod górę. Dopiero od 118 mili robi się lżej. Wprawdzie nie ma wielkiego zjazdu, ale są mniejsze. Potem trochę pod górę, ale już nie tak ostro. Generalnie zjeżdżamy, choć po pagórach.

Wyłania się drugi lodowiec, choć wokół wiszą czarne chmurzyska. Krajobraz zmienił się kompletnie: zniknęły wielkie góry, pojawiły się mokradła i jeziora, krzaki i pojedyncze drzewa. Wśród tego krajobrazu znajdujemy miejscówkę FOTO 1982, niestety nie ma na czym zawiesić wora. Wór wędruje więc w krzaki.

Przez cały dzień ruch był mały do umiarkowanego. Najpaskudniejsze są potwory, czyli wielkie ciężarówy, zupełnie inne od tego co u nas jeździ. Czasami potwór siedzi na potworze FOTO 2111. Są ogromne i rozpędzone, przejeżdżają z wielkim hukiem i wzbudzają potężny podmuch powietrza. Jeśli z naprzeciwka nic nie jedzie, to ładnie nas omijają, ale jeśli nie mają takiej możliwości, to trąbią, a my wtedy uciekamy z drogi.

Ameryka jawi się się nam jako junk country, oczywiście z powodu działalności człowieka, a nie natury. Miejscami wala się pełno pordzewiałych samochodów, maszyn, blach i bud. Domy, sklepy wyglądają często jak zaniedbane baraki, kościoły jak garaże. Oto kilka takich obrazków FOTO 2314 FOTO 2025 FOTO 2023 FOTO 2024. Poza tym to przecież tu zrodziły się junk food i junk mail.

W Ameryce generalnie brak rzeczy, które nie przynoszą finansowych korzyści. W związku z tym brakuje koszy na śmieci, ubikacji, z rzadka tylko można natknąć się na stoliki piknikowe. Nie ma to jak opiekuńcza Europa z ciepłą wodą w łazienkach publicznych. Tu nawet na kempingach nie ma ciepłej wody, ba, czasami nie ma wody w ogóle. Brak też oczywiście umywalek, jedyna woda jaka płynie, o ile płynie, pochodzi z pompy. A kibel to najczęściej dziura w ziemi. A brak tych wszystkich facilities jest naprawdę dokuczliwy, jeśli podróżuje się rowerem.

86,2km - średnia 11,7km/h

17 lipca

Obudziliśmy się pod burą chmurą, ale tam gdzie jedziemy jest niebieskie niebo. Zabrakło mleka, jemy więc owsiankę z wodą i jest zaskakująco smaczna.

Pędzimy, aż wreszcie udaje się nam wydostać spod czarnej chury i nawet przygrzewa słońce. Potem jednak słońce się chowa i robi się dość chłodno. Generalnie zjeżdżamy, ale po pagórach więc jest sporo długich lecz łagodnych podjazdów.

Na jakiejś 152 mili zauważamy stoliki, kosze na śmiecie, ubikacje, a ponieważ widok to rzadki, decydujemy się skorzystać i robimy obiad. Znów zrobiło się gorąco.

Przed nami ośnieżone góry FOTO 1995 FOTO 2003 FOTO 2021, wokół ukwiecone jeziora FOTO 1999 FOTO 2018 i lasy drunken trees FOTO 1994 FOTO 2002, które pewnie przy gorszej pogodzie lub o zmroku wyglądają złowieszczo.

Ruch mały do umiarkowanego, ale cały czas jest szerokie pobocze, właściwie jak kolejny pas drogi, tylko czasem jego jakość jest gorsza od jezdni właściwej.

W Glennalen w Game Center pytmy o sklep. Pani wskazuje nam drogę i dodaje jeszcze, że jeśli skręcamy w Richardson Highway na północ, to kilka mil za miastem jest zamknięty z powodu cięć budżetowych kemping Dry Creek, na którym możemy jednak przenocować i to za darmo. Tak też robimy. FOTO 2027 Kemping, jak większość kempingów tutaj bardzo ładny, znajduje się w lesie, każdy ma swój stolik i zaciszną polankę. Jesteśmy sami a wkoło misie, trochę straszno, tym bardziej, że w ubikacji coś buszuje i chrobocze, ale wcale nie chcemy sprawdzać co to. Wór z żarciem wędruje na dach kibla, a my kładziemy się spać wśród śpiewu ptaków i chrząkania wiewiórek.

110,2km - średnia 16,7km/h

18 lipca

Po przebudzeniu się słyszymy, że pada, to zakopujemy się w śpiwory. Potem przestaje, ale niebo nadal zaciągnięte, mimo to pakujemy się. Idziemy do stolika zjeść śniadanie. Szęśliwie zupa mleczna nie zwabiła żadnego misia.

Jedziemy. Przed nami i nad nami pochmurno. Goni nas ładna pogoda, jednak jesteśmy od niej szybsi. Jedziemy łagodnie pod górę, czasem trafi się jakiś zjazd, czasem jest płasko, ale zawsze z wiatrem więc lekko się jedzie. Wokół przeważnie drzewa-wyciory FOTO 2033 i jeziorka z kwiatkami FOTO 2038 FOTO 2037. Ruch mały do bardzo małego. Napotkaliśmy z kilkanaście domów, generalnie prawie nikt tu nie mieszka, że aż nie wiadomo po co im ta droga.

Na jednym z postojów wypatrzyliśmy bald eagle, podobno po polsku to bielik amerykański. Ptaki jest dość łatwo wypatrzeć, bo te większe zawsze siedzą na czubku wyciora, wszystkie gałęzie niżej są dla nich za małe. A drzewo z ptakiem widać już z daleka, szczególnie gdy ptak ma taką piękną białą głowę FOTO 2901.

Wspięliśmy się dość wysoko i z góry widać niekończące się połacie wyciorów i liczne jeziorka FOTO 2040 FOTO 2047. W dalszym ciągu jedziemy po pagórach FOTO 2051 FOTO 2053 FOTO 2064. Dojeżdżamy do Paxson Lake i tu rozbijamy się nad jeziorem FOTO 2065. Wór wieszamy na drzewie, choć średnio wyrośnięty miś spokojnie by sobie go ściągnął.

106km śr. 16,6km/h

19 lipca

Dzień wita nas lekkimi chmurami, które w ciągu godziny rozwiewają się. Podczas porannej toalety wypatrujemy bobra. FOTO 1081 FOTO 2082 Pluska ogonem, wychodzi na brzeg, chowa się w trawie, zagląda do swojego domku. Gdu odjeżdżamy, z drogi widzimy jeszcze dwa inne bobry; jeden z nich ciągnie jakąś gałąź.

Dojeżdżamy do Paxson i wielkie rozczarowanie: jest tylko jakiś bar i stacja benzynowa na środku skrzyżowania.

Robi się bardzo słonecznie, jest lekko pod górę, ale bez przesady. Pojawiają się w oddali duże śniegowe góry FOTO 2089 FOTO 2090. Jedziemy wokół pięknego, dużego jeziora Summit Lake FOTO 2101 FOTO 2098. Woda przeźroczysta do samego dna FOTO 2099.

Na około 203 mili są roboty drogowe. Samochody poruszają się w obie strony jednym pasem, na zmianę. Czekamy dłuższą chwilę aż nasz kierunek będzie mógł ruszyć. Przyjeżdża pan pickupem i każe nam ładować rowery na samochód i wskakiwać do środka. Okazuje się, że roboty ciągną się na odcinku około 4 mil i dlatego jedziemy samochodem. Po drodze dowiedzieliśmy się od pana, że zarabia 25$ za godzinę plus ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne, jest to więc sporo i dlatego m.in. wciąż mieszka na Alasce. Mijamy Rainbow Range - piękne kolorowe góry. Trochę szkoda, że siedzimy w samochodzie, w którym na dodatek szyby są brudne. Ale gdy wysiadamy, góry wciąż są FOTO 2104.

Upał, pogoda piękna i takież widoki. Teraz z kolei mamy raczej w dół. Są i podjazdy, ale nic morderczego. Najpierw najbardziej spektakularne widoki pojawiają się na wschodzie, potem na zachodzie FOTO 2131 FOTO 2165. Najlepiej je widać, gdy patrzy się w kierunku południowym, ponieważ jedziemy na północ wciąż musimy się odwracać FOTO 2176 FOTO 2210. Niestety kiepsko ze zdjęciami, bo trzeba robić pod słońce.

Na około 148 mili zaczyna się płaska pustynia ze skąpą roślinnością i bez wody. Rosną tylko jakieś krzaczki, kompletnie brakuje drzew FOTO 2211 FOTO 2212. Paweł chce się rozbijać, ale mi się tu nie podoba, więc pędzimy dalej. A mamy lekko z górki, więc jedzie się łatwo. Rozglądamy się za czymś do mycia, ale nic, sucho. Potem zaczynają pojawiać się jakieś drzewka, ale strumyka nadal brak. Krajobraz mało ciekawy, tylko te góry z tyłu. Po prawo pojawiają się wielkie połacie wypalonych kikutów i wygląda to przygnębiająco i posępnie.

Dalej zaczyna się jakaś strefa wojskowa i jest zakaz wstępu do lasu po obu stronach drogi. Nie ma rady, musimy jechać dalej. Dopiero jakieś 3,5 mili przed Delta Junction jest zjazd na punkt widokowy. Zajeżdżamy, a tam już ktoś koczuje w przyczepie kempingowej. Pytamy czy nie będzie mu przeszkadzało jak się rozbijemy niedaleko FOTO 2214. Mówi, że nie i daje nam wodę. Problemem pozostaje mycie, ale Paweł dostrzega w dole rzekę, więc schodzimy. Nad rzeką widzimy ślady kopyt, ale zwierza nie ma. Rzeka mulista, szara, ale dość ciepła FOTO 2215.

Wracamy na górę i siadamy na punkcie widokowym, gdzie skąpi Amerykanie postawili jednak ławki. Komary nie gryzą, jest ciepło i leniwie.

Dziś nie natknęliśmy się za żaden sklep i widzieliśmy tylko kilka domów.

123,8km - średnia 17,6km/h


Pierwszy tydzień   Drugi tydzień   Trzeci tydzień   Czwarty tydzień   Piąty tydzień   Strona główna

Free Web Hosting