Wstajemy przed 6, bo o 7 mamy autobus. Pada, mgła taka, że prawie nic nie widać, jedziemy do Eielson Visitor Centre. Centrum jeszcze zamknięte, na dworze potwornie zimno. Jakaś wycieczka zrobiła sobie postój przy centrum i dostajemy od nich gorącą czekoladę - pycha i rozgrzewa. Na szczęście otwarte są ciepłe łazienki, więc spędzamy tam te kilkanaście minut do otwarcia Centrum. W Centrum cieplutko. Znów spotykamy Hiszpanów, znów są przemoknięci i przemarznięci, bo znów spali w krzakach. Zjadamy śniadanie i zauważam brak mojego kasku - został na kempingu nad Wonder Lake. Ja wracam jednym autobusem na kemping, a Paweł z rowerami jedzie na dół. Moja wycieczka obfituje w zwierzęta. Widzę dwa łosie, dwa karibu i największą atrakcję tuż przy kempingu - pięknego grizzli i to bardzo blisko, jakieś 40 metrów od drogi. Na drogę wyszedł cały kemping i my w autobusie, wszyscy gapią się z zapartym tchem, a miś ściąga jagody z krzaków i jest tak blisko, że widać mu dziurki w nosie. Ze dwa razy obrzucił nas obojętnym spojrzeniem i dalej grzebał w jagodach. Strasznie żałowałam, że nie miałam ze sobą aparatu fotograficznego.
Zabieram kask i jadę z powrotem. W drodze powrotnej widzę jeszcze kilkanaście karibu, owce górskie, dwa łosie. Przez jakieś półtorej godziny nawet prześwitywało słońce, ale potem znów deszcz. Na dole nie pada, ale przejeżdżamy kilka kilometrów i znów zaczyna padać, rozbijamy się szybko , żeby nie zmoknąć jeszcze bardziej.
10km
28 lipca
W nocy padało, rano pada. Przestaje na chwilę, znów pada. Około 11 wykorzystujemy moment, w którym nie pada i pakujemy się. Po drodze raz pada, ale niezbyt mocno, raz przestaje . Przed nami ładniejsza pogoda i my do niej jedziemy . Wreszcie udaje się nam zostawić brzydką pogodę w tyle, przestaje padać, świeci słońce, ale jest dość chłodno.
W Cantwell zatrzymujemy się na zakupy. Są dwie stacje benzynowe ze sklepami, jeden nawet nazywa się Food Mart, ale sprzedają głównie chipsy, batony i zimne napoje. Jednak kilka normalnych rzeczy do jedzenia udaje się nam kupić, choć cenią się wysoko.
Mamy zamiar pojechać kilkadziesiąt mil na południe obejrzeć McKinleya, którego z powodu pogody nie udaje się nam obejrzeć w parku, a potem wrócić i pojechać Denali Highway. Niedaleko za miastem przez drogę przebiega łoś. Jest jednak w dość dużej odległości od nas i szybko znika za górką. Pogoda robi się coraz ładniejsza, nawet wiatr nam sprzyja . Zatrzymujemy się nad jednym ze strumieni i tu po raz pierwszy widzimy czerwone łososie płynące na tarło w górę rzeki . Jest ich zaledwie kilka sztuk, ale za to są ogromne 60-80cm i są to pierwsze łososie jakie widzimy na Alasce.
Robi się zupełnie ciepło, choć z tyłu goni nas brzydka pogoda. Na 174 mili Hurricane Gulch . Idziemy oglądać, śliczne widoki ,fajne miejsce do spania z widokiem na McKinleya , choć do wody 100 metrów prawie pionowo w dół. Trochę się wahamy czy już się rozbijać, jest jeszcze dość wcześnie, ale piękna miejscówka kusi i zostajemy .
96,5km - średnia 19,2km/h
29 lipca
Budzimy się i wyglądamy z namiotu wprost na dostojnego McKinleya . Mocno wieje, ale narazie na naszą korzyść. Dopiero kiedy będziemy wracać, będziemy go przeklinać. Na razie jedzie się świetnie: w większości z góry, silny wiatr w plecy. Dojeżdżamy do 162 mili na punkt widokowy na McKinleya i decydujemy się pojechać na południe jeszcze 15 mil do Veterans Memorial . Chyba zupełnie niepotrzebnie, bo i tak po drodze nie ma lepszego widoku na Górę, a tylko potem musimy wracać o te 15 mil dłużej i to pod silny wiatr. W drodze powrotnej zaczyna się mordęga. Nic nie ma za darmo zjeżdżało się z góry i z wiatrem, to teraz jest pod górę i pod wiatr.
Gdy zatrzymujemy się na obiad, przez 15 minut próbuję zatrzymać jakiś samochód, żeby podwiózł nas do skrzyżowania z Denali Highway. Nagle okazuje się, że ruch samochodowy jest niewielki, przez kilka minut może nic nie jechać, a potem mała fala kilku samochodów, z których większość to domki wypchane ludźmi i gratami. Nawet ktoś się zatrzymał, ale nie miał miejsca na rowery.
Jest ciepło, świeci słońce i tylko ten wiatr upiorny. Jedziemy dalej. Kilkaset metrów na północ od Denali View North spostrzegamy dwa samochody stojące na poboczu z migającymi światłami i ludzi patrzących w jednym kierunku. To może oznaczać tylko jedno - przy drodze chodzi jakiś zwierz. Naciskamy mocniej na pedały i pędzimy pod wiatr mało kolana nie potrzaskają. Na szczęście zdążamy właściwie w ostatnim momencie. Załapujemy się jeszcze na krótkie oglądanie czarnej niedźwiedzicy z małym (przy odrobinie dobrej woli można na zdjęciu dostrzec czarnego misia), która jednak dość szybko chowa się w lesie.
Na kolejnym postoju obserwujemy szybującego orła. Na parkingu przy Hurricane Gulch zaczepiamy jakichś ludzi w samochodzie, ale jest to załadowany domek i nie ma dla nas miejsca, więc pedałujemy dalej. Nawet mieliśmy mało realne ambicje, żeby jeszcze dziś dojechać do Cantwell, ale dojechaliśmy do East Fork Rest Area, wszystko nowe, czyste, ładne, wśród drzew, nad rzeką tylko, że jeszcze zamknięte, ale dla nas tym lepiej, bo za darmo. Decydujemy się tu nocować , a rozkładając namiot znów mamy okazję podziwiać szybującego orła.
108,9km - średnia 15km/h
30 lipca
Od rana świeci słońce . Do Cantwell i skrzyżowania z Denali Highway jeszcze około 40 km, no i niestety tak jak wczoraj pod wiatr. Z początku słaby, z minuty na minutę przybiera na sile. McKinley dzisiaj nieco przysłonięty chmurami .
W Cantwell dopadamy dwóch pseudosklepów spożywczych i wykupujemy wszystkie Snickersy, ostatni sok ananasowy, jedną z ostatnich paczek ryżu. Szkoda nam teraz trochę właścicieli sklepu, bo będą się musieli, biedacy, udać po nowy towar. A może nie?
Wjeżdżamy na Denali Highway i wreszcie pozbywamy się wiatru z twarzy, słońce przypieka i jest upalnie. Po 4 kilometrach kończy się asfalt , droga jednak jest dużo lepsza niż islandzkie drogi w interiorze. Pojawiają się widoki , najpierw wciąż widać przychmurzonego McKinleya, potem pojawia się Nenana , a później Alaska Range .
Jedziemy dość wolno, bo trzęsie na kamieniach i dziurach i co chwila zatrzymujemy się na zdjęcie. Jedzie się bardzo fajnie, ciepło, wreszcie bez wiatru, bardzo mało samochodów, cicho, pusto , widoki ładne .
Nagle widzimy, że coś zerwało się z drogi i zaczyna uciekać w krzaki - jeżozwierz. Nastroszony, najeżony. Uciekł kawałeczek i zastygł pod krzakiem . Dobrze, że się zatrzymaliśmy przez jeżozwierza, bo tuż obok rosną wielkie, gęste borówki .
Na 105 mili jest kemping. Bierzemy wodę ze studni i jedziemy dalej. Tuż za kempingiem, w jednym z jeziorek pływa bóbr . Niestety on też nas zauważa i szybko wpływa do swojego domku. Zaraz za jeziorkiem rozbijamy się na piaszczystej górce . Obok leżą jakieś kupki. W parku Denali była wystawka z kupkami różnych zwierząt, doskonale pamiętam kupki karibu i wilka, natomiast kupki misiowe i łosiowe były bardzo podobne. Te co leżą niedaleko naszego spania są albo łosiowe albo misiowe. Wolałabym te pierwsze.
92km - średnia 12,6km/h
31 lipca
Od rana ciepło, potem wręcz upał. Droga kiepska, kiepściejsza niż wczoraj.Często pojawiają się długie odcinki o powierzchni typu washboard(?).
Po 10km spotykamy Belga na rowerze z przyczepką, który podróżuje od początku maja z Vancouver. Ma zamiar jeździć do października.
Na 82 mili jest roadhouse. Podwórko w stylu amerykańskim - kupa śmieci, blach, dykty, odpadów, zardzewiałych samochodów i innego badziewia. Zajazd od frontu wygląda jak loghouse, ale to tylko atrapa frontu, bo z tyłu blaszana rura .
Nie ma jakichś stromych podjazdów, ale jazda jest męcząca, bo kamienie, doły, tralki i upał. Pod górę - niedobrze, w dół - też niedobrze, bo trudno się rozpędzić, gdy trzęsie.
Tuż za mostem Susitna widzimy wielkiego łosia, niestety znów bez rogów. On też nas widzi i gapi się na nas . Widocznie uznał, że zbyt daleko, żeby się nas bać i klapnął grubym tyłkiem w krzaki.
Dzisiaj nocujemy nad Clearwater Creek, nad samą wodą .
79,5km - średnia 10,7km/h
1 sierpnia
Rano świeci słońce, choć była to już kolejna bardzo zimna noc. Czyżby nadchodziła jesień? Dzień też z początku chłodny zaczyna się rozgrzewać.
Kilka kilometrów po śniadaniu czeka na nas deser - jedziemy, patrzymy, a tu na rachitycznym drzewokrzaku siedzi wielki, dostojny, niczym wypchany bielik amerykański. Momentalnie zeskakujemy z rowerów, ja chwytam za lunetę, Paweł za aparat. Siedzi dumnie z białą głową i zakrzywionym nosem. Robimy zdjęcie samym aparatem i aparatem z lunetą . Podchodzimy powoli, siedzi dalej , widzi nas, ale tylko kręci głową. Podchodzimy bliżej, co kilka metrów Paweł robi zdjęcie, bo przecież niewiadomo kiedy się zerwie do lotu. Pozwala nam podejść pod samo drzewo, tak, że dokładnie widzimy jego szkliste oko i nastroszone piórka na szyi . Drzewo stoi na małej górce, Paweł usiłuje na nią wejść, ale tego orzeł już nie wytrzymuje i odlatuje z potężnym łopotem skrzydeł.
Droga znacznie lepsza niż wczoraj: nie ma tralek, tylko trochę dziur i kamieni, ale miejscami równa niemal jak asfalt. Piękne, czyste niebo. Nic nie zasłania śniegowych gór i lodowca . Przez drogę często przebiegają wiewiórki ziemne. Niektóre są tak ciekawskie, że przezwyciężają strach, zatrzymują się, wznoszą na tylnych łapkach, śmiesznie zwieszając z przodu krótkie przednie i w takiej pozycji dają sobie zrobić zdjęcie .
Kilka pardw pierzcha spod kół w krzaki zabawnie machając białymi skrzydłami. Kaczki na niezliczonych jeziorach polodowcowych piszczą i nurkują.
Wspinamy się na McLaren Summit (1245m) i z góry podziwiamy widoki . Tuż dalej na szczycie góry dostrzegamy dwie kozice. Przy odrobinie dobrej woli jedną z nich można dojrzeć na tym zdjęciu .
Zaczyna wzmagać się wiatr i jest dość przenikliwy, robi się chłodno. Na 21 mili zaczyna się asfalt i mocny wiatr prosto w twarz. Na asfalcie wyczuwam, że cały rower lekko chlebocze się na boki. Okazuje się, że opona nie wytrzymała. Zatrzymujemy się i zmieniamy oponę. Jadę teraz na traktorowatej oponie, którą kupiliśmy w bike rental i która robi wrrr, wrrr.
Najpierw trochę zjeżdżamy, a potem dość stromo pod górę i pod wiatr. Pełzniemy i pełzniemy, a po głowie huczy. Za to na szczycie w nagrodę możemy popatrzeć na Wrangell Mountains , a od północy odsłania się kolejny lodowiec .
Potem dość długi zjazd, ale w perspektywie podjazd. Już dzisiaj się nam nie chce, więc rozbijamy się nad jeziorem .
74,2km - średnia 11,8km/h
2 sierpnia
Zawsze piszę ten dziennik wieczorem każdego dnia, ten wpis został zrobiony jednak z jednodniowym opóźnieniem, ponieważ rozbiliśmy się tak późno, że było już za ciemno i byłam zbyt śpiąca, żeby pisać cokolwiek.
Zaczęło się nawet nieźle, ciepło słońce, tylko jeszcze jeden dłuższy podjazd, a potem w dół do samego Paxson, wokół piękne góry , a w rzece w Paxson różowe łososie .
Na skrzyżowaniu spotykamy znajomych Hiszpanów. Denali Highway przejechali dzień wcześniej, ale czekali jeden dzień w Paxson, bo jednemu z nich pękła szprycha. Nie mieli specjalnego klucza, żeby ją wymienić i jeden pojechał okazją do Fairbanks naprawić koło.
Jedziemy na południe. Nad Paxson Lake, nad którym spaliśmy poprzednio widzę pięknego orła. Siedzi na czubku drzewa jakieś kilkanaście metrów od drogi, ale coś go płoszy i odlatuje szybko. Zdjęcia więc niestety nie ma.
Pogoda dużo lepsza niż poprzednio kiedy jechaliśmy tą drogą.W związku z tym pojawiają się widoki, których poprzednio nie mieliśmy okazji zobaczyć . Nad kolejnym jeziorem Meiers znów widzimy dwa orły: jeden siedzi na czubku drzewa, drugi na bobrowych żeremiach. Są jednak po drugiej stronie jeziora i możemy je obserwować tylko przez lunetę.
Niestety wkrótce zaczynają się kłopoty. Spada mi łańcuch z zębatki. Paweł siada na mój rower, żeby sprawdzić co się dzieje. Po jego krótkiej przejażdżce okazuje się, że zeszło powietrze z tylnego koła. Dętka była za luźna w stosunku do wymienionej traktorowej opony i pękła tuż koło wentyla w takim miejscu, że nie sposób tego zakleić. Paweł przeprowadza 7 czy 8 prób. Łatki nie chcą się trzymać w takim miejscu. W końcu rozgrzewa palnik, roztapia trochę gumy i usiłuje zakleić nią dziurę. To wreszcie okazuje się skuteczne. Zakładamy moją starą przetartą oponę, dostaję zakaz używania tylnego hamulca i wolno, żeby się zbytnio nie rozpędzać toczymy się dalej.
Kilka kilometrów dalej kompletnie psuje się mój łańcuch, trzeba wymienić jedno ogniwo. Mamy kawałek łańcucha, ale jest on inny niż ten, który mam w rowerze i nie bardzo pasuje. Próbując naprawić łańcuch Paweł niszczy po kolei kilka ogniw zmniejszając tym samym szanse na naprawę. Wreszcie za którymś razem się udaje.
Kilka miesięcy przygotowań, a nie mamy ze sobą nawet zapasowej dętki i wszystkie części zapasowe jakie wieziemy to jakieś nędzne szczątki łańcucha nie bardzo nadającego się do czegokolwiek. Nie muszę chyba dodawać kto na tej wycieczce był odpowiedzialny za sprzęt...
Straciliśmy mnóstwo czasu na tych naprawach, pędzimy więc tak szybko, jak możemy, żeby jutro znaleźć się jak najbliżej Glennallen, bo może tam uda nam się znaleźć dobrą dętkę i oponę, choć szanse wydają się niewielkie. Poza tym chcielibyśmy spać na kempingu, na którym spaliśmy poprzednim razem.
Trzynaście kilometrów przed kempingiem, do którego chcemy dziś dotrzeć widzimy nad rzeką kilka samochodów. Jeden z nich ma przyczepione rowery. Paweł idzie zapytać czy nie mają jakiejś zapasowej dętki. Nie mają, ale facet mówi, żeby sobie zdjąć co potrzebujemy z jego roweru. Paweł chce zapłacić, ale facet mówi, że nie, że możemy wziąć za darmo. Do dziś nie możemy wyjść z zadziwienia, tym bardziej, że opona i dętka prawie nowe, w bardzo dobrym stanie. Zmieniamy oponę i dętkę i pędzimy na kemping. Dojeżdżamy dopiero po 22.00, ale czujemy się jak w domu, bo już tu byliśmy i już znamy wszystkie kąty .
129,5km - średnia 18,4km/h