Pierwszy tydzień   Drugi tydzień   Trzeci tydzień   Czwarty tydzień   Piąty tydzień   Strona główna


10 sierpnia

Paweł utrzymuje, że rano widział nawet przez chwilę słońce. Mi to nie było dane. Dzisiejszy dzień jest zdecydowanie najgorszym dniem pod względem pogody. A jak pogoda taka, to i jazda do kitu.

Z początku nawet nie padało. Wyjechaliśmy dość wcześnie, bo już po 8.00 i przed 10.00 byliśmy w Homer. Właściwie dojechaliśmy do miasta na sucho i nawet widzieliśmy góry i lodowce, choć już tylko przez chmury. Nie przez chmury, ale za to przez krzaki widzieliśmy też kolejnego łosia. Znów bez poroża.

W Homer zaglądamy do sklepu i do biblioteki po używane książki. Rozpadało się na dobre i nawet nie chce się nam jechać nad morze. Zawracamy. Niebo jest równomiernie zasnute na szaro. Nie tak, że przewalają się jakieś chmury i jest nadzieja, że wiatr przewali je gdzieś na bok. Niestety, jak okiem sięgnąć wisi równomierny mleczno-szary glut.

Do Homer zjeżdżaliśmy dość gwałtownie 5km, teraz te same 5km trzeba zrobić w drugą stronę. Tym razem w deszczu. Po pewnym czasie jesteśmy niemal kompletnie przemoczeni. Najdzielniej trzyma się kurtka i spodnie. Niniejszym chwalę spodnie Beri. Najgorzej znoszą to buty, choć z Goretexem, ale woda pryska z opon i wpada do butów również od góry. W myślach stukam się w głowę za swój idiotyczny pomysł jechania w bawełnianych skarpetkach. Nigdy więcej. Piętnuję również rękawiczki Chiby, rzekomo waterproof, zdobyte cudem i za niemałe pieniądze, które po 3 godzinach zmieniły się w kompletnie mokre wewnątrz flaki.

W Anchor Point chronimy się pod jakimś daszkiem i udaje się nam coś zjeść. Najadamy się do rozpęku, bo nie wiadomo, kiedy będzie okazja znowu zjeść coś na sucho. Po drodze nie ma co liczyć na jakiś przystanek autobusowy, który dałby nam schronienie.

Następny postój robimy w Ninilchiku. Jesteśmy kompletnie mokrzy, zmarznięci i zniechęceni. Rozglądamy się za jakimś autobusem. Autobusy jeżdżą, ale nie zatrzymują się tutaj, następny przystanek jest w Soldotnie (35 mil).

Kręcimy się po sklepie, żeby się trochę ogrzać. Potem idziemy na stację benzynową, może ktoś nas podwiezie. Schowaliśmy się w sklepiku przy stacji, gawędzimy z panią i wypatrujemy większych i pustych samochodów. Mija jakieś pół godziny i zajeżdża trochę większy samochód niezaładowany bagażami. W środku facet i dwóch kilkunastoletnich chłopaków. Pytam pana czy nas podwiezie z rowerami. Mówi, że jeśli tylko się zmieszczą, to oczywiście tak. Pędzimy po rowery, zdejmujemy sakwy i na szczęście wszystko się mieści. My oczywiście też. Wreszcie jest sucho i ciepło. Oj, jak przyjemnie. Pan jest emerytem, byłym pracownikiem IBM. Latem mieszka na Alasce i łowi ryby, na zimę przeprowadza się do Arizony. Dobrze takiemu emerytowi!

W Soldotnie wysiadamy u Freda Meyera, rozgrzewamy się ciepłym kurczakiem i doprowadzamy do porządku w łazience. W środku są krzesła i stoliki, jest ciepło i sucho. Patrzymy przez szybę jak na dworze pada, jest szaro i zimno. Wcale się nie chce wychodzić.Musimy jednak jeszcze znaleźć jakieś miejsce do spania zanim zrobi się ciemno. Przez okno wypatrujemy jakiś lasek po drugiej stronie ulicy i przed 10.00, gdy zaczyna się szarówka i powoli zamykają sklep, idziemy do tego lasku i rozbijamy się. Wciąż pada.

80,2km - średnia 13,8km/h

11 sierpnia

Pada. Trochę jakby mniej, jakaś mżawka tylko, ale pada. Siedzimy w namiocie, trochę podsuszamy na gazie mokre rzeczy i zastanawiamy się co robić. Przestało padać, więc zwijamy się i jedziemy do Freda. Korzystamy z restroomów i robimy jeszcze małe zakupy za pomocą U-scan. Bardzo fajny patent - kasa bez kasjerki.

Ruszamy dopiero po 11.00. Znowu trochę mży, potem przestaje i tak na zmiany. Ogólnie dużo lepiej niż wczoraj. Potem pojawia się nawet niewyraźne słoneczko, ale tylko na kilkanaście minut. Na odcinku około 30km wokół Cooper Landing brakuje pobocza, a ruch jest dość duży, więc jedzie się nieprzyjemnie.

Za Cooper Landing zatrzymujemy się, by zrobić zdjęcie różowym łososiom FOTO 3610. Jest ich całe mnóstwo, zbijają się w grupy. Przy robieniu zdjęć okazuje się, że zaszwankowała pamięć w aparacie. Nie pokazuje poprzednich zdjęć, a jest ich ponad 350, ekran wyświetla error, nie można robić kolejnych zdjęć. Nie wiadomo czy cokolwiek da się jeszcze odczytać z tej pamięci. (Jak widać z poprzedniego zdjęcia, udało się potem uratować około 300 zdjęć, a więc zdecydowaną większość.)

W złych humorach docieramy do skrzyżowania z Seward Hwy i śpimy tam, gdzie 3 dni temu FOTO 3686.

95,8km - średnia 16,3km/h

12 sierpnia

Całą noc padało. Rano przestało padać i nawet wyszło nieco przymglone słońce i widać sporo niebieskiego. Niestety im bardziej zbliżamy się do Anchorage, tym jest gorzej. Gonimy jakąś brzydką pogodę.

Na skrzyżowaniu z drogą do Hope zaczyna się ścieżka rowerowa. Wiemy o jej istnieniu, bo jechaliśmy nią w drugą stronę, inaczej na pewno byśmy jej tu nie odnaleźli. W ogóle nie jest oznaczona i zaczyna się w dziwnym miejscu.

Po drodze spotykamy Duńczyka na rowerze. Ten to ma fajnie, jeździ już półtora roku! Jest geografem, rzucił pracę i podróżuje za oszczędności, które niestety właśnie mu się kończą.

Trochę wspinamy się na Turnagain Pass, ale i tak jesteśmy już dość wysoko, więc podjazd na przełęcz nie jest mocno męczący. Za to potem świetny długi zjazd do samego morza. Niestety również bardzo mokry. Ponieważ jedziemy bardzo szybko, deszcz wbija się nam szpileczkami w twarze, musimy zmrużyć oczy i w efekcie niewiele widzimy.

Cały czas pada i zasnuło się tak, jak przedwczoraj. Przyszedł nieustający deszcz bez żadnych szans na poprawę pogody. Tuż za skrzyżowaniem z drogą do Whitter znajduje się Information Center. Skręcamy tam, żeby się trochę ogrzać i napić gorącej i słodkiej kawy. Informacja jest zamknięta, ale budynek wyposażony jest w dużą zadaszoną werandę ze stolikami i ławkami, więc siadamy i zastanawiamy się co dalej. Po pół godzinie przychodzą trzy panie i otwierają informację. Dostajemy darmową kawę, grzejemy się wewnątrz i gawędzimy z paniami. Informacja zamyka się o 18.00, więc kupujemy jeszcze przed zamknięciem cukierki na poprawę humoru i dostajemy pozwolenie na nocowanie na werandzie, gdzie nie jest zbyt ciepło, ale za to sucho FOTO 3727.

Rozgaszczamy się i patrzymy na wiszące chmury i siąpiący monotonnie deszcz.

72km - średnia 16,8km/h

13 sierpnia

Wrszcie budzimy się w suchym namiocie, choć w nocy padało, ale przecież rozbiliśmy się pod dachem. Wydzierają się jakieś sroki i nie można pospać FOTO 3728. Wyłazimy. Niebo niebieski, tylko wokół gór kłębią się chmury FOTO 3735 FOTO 3737. Zimno jak diabli. Słońce niestety za górą i nie chce świecić na werandę. Zakładam czapkę, szalik, dwa polary i bluzkę pod spód i potupuję z zimna.

Pakujemy się, żeby wynieść się do 8.00, kiedy otwierają informację. Jesteśmy gotowi do drogi już przed 8.00, jeszcze tylko czekamy na panią z informacji, żeby zapytać, gdzie i kiedy możemy obejrzeć bore tides, które podobno czasami wyglądają bardzo interesująco. Niestety pani się spóźnia, więc około 8.30 ruszamy.

Cały czas świeci słońce, choć jest jeszcze dość zimno. Droga biegnie wzdłuż morza. Do dyspozycji mamy szerokie, wygodne pobocze.

W Girdwood dostajemy na stacji benzynowej książeczkę z podanym czasem pływów i idziemy do informacji zapytać jak mamy sobie obliczyć czasy pływów w różnych miejscach. Decydujemy się dojechać do Beluga Point i tam obserwować przypływ o 7.30 wieczorem. Dowiadujemy się jednak, że największa różnica między odpływem i przypływem była kilka dni temu, a teraz od kilku dni zmniejsza się. Szkoda, ale może mimo wszystko będzie coś ciekawego widać.

Do Beluga Point jest niedaleko, więc nie spieszymy się. Z Girdwood jedziemy ścieżką rowerową (6mil) do Bird Point. Ścieżka jest bardzo ładnie poprowadzona FOTO 3760, idzie górą nad jezdnią, torami kolejowymi i morzem. Rozciąga się więc z niej ładny widok FOTO 3757 FOTO 3758. Ścieżka jest, jak na amerykańskie standardy, mocno przeinwestowana. Co chwila jakiś kibel, albo stolik, kosz na śmieci, lornetka do podziwiania krajobrazu, tablica informacyjna. Na 6 milach zgromadzili tyle facilities, ile widzieliśmy przez 4 tygodnie na 2000 kilometrów.

Zatrzymujemy się w Bird Point, ale żadnych obiecywanych białuch (mam nadzieję, że to jest polski odpowiednik angielskiego beluga).

Wolno jedziemy dalej. Wolno, bo mamy dużo czasu i wolno, bo znowu pod wiatr. Robi się coraz goręcej, prawdziwy upał. Na około 100 mili, po lewo zaczyna się ścieżka rowerowa. Biegnie ładnie w lesie i nad morzem FOTO 3768, ale kończy się po 3 milach.

Dojeżdżamy do Beluga Point. Znajdujemy nawet fajne miejsce na namiot na tej górce FOTO 3790, ale ciągle zatrzymują się ludzie, chodzą po skałach, więc musielibyśmy rozłożyć się dość późno. Jedziemy dalej około 3 kilometrów i tu znajdujemy miejsce po prawej stronie drogi na górze FOTO 3801 z widokiem na morze FOTO 3802.

Rozkładamy się i wracamy na Beluga Point oglądać przypływ. Właśnie siedzę na ciepłej skale, w ciepłych promieniach słońca, niebo bez chmur, morze błyszczy FOTO 3811. Dzisiejszy przypływ jest jednym z mniejszych, ale i tak jest fajnie. Morze zalewa szybko coraz więcej plaży, przykrywa coraz większe kamienie i skały jeszcze chwilę temu doskonale widoczne. Płynie szybko jak lodowcowa rzeka i jest tak samo szarobure i muliste. Naprawdę w tej chwili wygląda jak rzeka, nie jak morze.

Wracamy do namiotu. Schodzimy do morza, żeby się umyć. Musimy bardzo uważać na rzeczy, które przed myciem zostawiamy na skałach, bo morze tak szybko zalewa kolejne fragmenty plaży, że można zagapić się i zegarek bądź aparat zostanie pożarty przez wodę. Myjąc się wciąż musimy się cofać, bo morze cały czas zalewa nam łazienkę.

62,9km - średnia 14,4km/h

14 sierpnia

Niebo znów bez chmur. Ranki i noce są co prawda chłodne, ale w ciągu dnia temperatura znacznie rośnie i jest gorąco.

Do Anchorage już tylko kilkanaście kilometrów. Po drodze oglądamy jeszcze Potter Marsh, ale nic prócz kaczek nie widać. Wjeżdżając do Anchorage kierujemy się na Old Seward Hwy i praktycznie cały czas mamy do dyspozycji ścieżkę rowerową. Ruch jest ogromny, jak w kilkumilionowym mieście, a tu tylko 300 000. Jadą cały czas i we wszystkie strony, czasami są po 4 pasy w każdym kierunku.

Zatrzymujemy się w centrum handlowym, robimy zakupy i próbujemy sprawdzić tę zepsutą pamięć do aparatu. W automacie do robienia zdjęć jest nie do odczytania, w sklepach komputerowych nie potrafią/nie chcą nam pomóc.

Jedziemy do Seana po nasze pudła rowerowe, nikogo jednak nie ma w domu. Jedziemy więc na lotnisko. Pudła są po 15$ sztuka. Potem zaglądamy do sklepu rowerowego. Owszem mają pudła po rowerach i mogą nam sprzedać po 5$. Sprzedają je, a nie dają, bo "zajmują miejsce w sklepie". 5$ nie majątek, ale i tak dziś nie możemy ich kupić, bo przecież nie będziemy ich ze sobą wozić.

Oczywiście nie mogłam przyjechać do Anchorage bez sprawdzenia, gdzie można kupić używane książki. Kierujemy się więc teraz do Title Ware Used Books, gdzie używane książki kosztują mniej więcej połowę ceny okładkowej. Ponieważ nawet nowe paperbacki w Stanach są dość tanie (ok.7$) lub droższe - ok.14$, to po przecenie kosztują 3,5-7$. Są i takie po dolarze, ale oczywiście są i droższe. Robię wstępne zakupy, Paweł już się niecierpliwi i właściwie pora szukać jakiegoś spania, więc wychodzimy, ale jutro przyjdę tu na pewno dokończyć shopping spree.

Dzwonimy do Seana. Odbiera jednak jakaś dziewczyna, mówi, że Sean wyjechał, a ona o pudłach nic nie wie. Pudła są zamknięte w komórce, dziewczyna mówi, że nie wie, gdzie jest klucz, ale poszuka, może znajdzie. Mamy do niej zadzwonić jutro do południa.

Jedziemy dalej przez miasto. Nagle koło nas zatrzymuje się samochód i wyskakuje z niego jakiś facet na jednej nodze i pyta czy szukamy spania, bo jeśli tak, to możemy przespać się u niego na podwórku i wziąć prysznic. Właściwie miejsce do spania mamy już upatrzone, ale ten prysznic kusi. Facet jest trochę dziwaczny, dużo i szybko mówi, zaśmiewa się głośno z tego co powie. Opowiada, że zawsze zatrzymuje rowerzystów i zaprasza ich do domu, bo sam był kiedyś zawodowym kolarzem, właśnie na rowerze stracił nogę w wypadku z pijanym kierowcą. Teraz pracuje latem w sklepie rowerowym, gdzie zajmuje się serwisem rowerów. Trochę się wahamy, bo facet zachowuje się lekko dziwnie, ale w końcu ładujemy rowery na samochód i wskakujemy do samochodu. Bałagan w samochodzie typowo amerykański. Zdecydowanie widać, że samochód nie jest tu takim obiektem kultu, jak w Polsce. Ludzie jeżdżą często straszliwie zaniedbanymi, pordzewiałymi, obitymi gratami, które służą po prostu do przemieszczania się z punktu do punktu, a nie do woskowania, chuchania i wbijania w dumę, jak w biednych krajach.

Ken, tak nazywa się nasz gospodarz, ma żonę Finkę i twierdzi, że żona nie ma nic przeciwko ciągle ściąganym przez niego do domu rowerzystom. W domu taki sam składzik rzeczy, jak u wielu Amerykanów. Przydałaby się jakaś garage sale, bo nazbierało się tego trochę, ale podwórko ładne i zadbane. Mają psa, który jest podobno number one dog in America, czyli labradora FOTO 3883 FOTO 3887. Dostajemy nawet kolację - oczywiście smażonego łososia, potem bierzemy prysznic, rozmawiamy z gospodarzami, ale robi się późno, więc idziemy spać.

49,7km - średnia 12,8km/h

15 sierpnia

Pogoda ładna, choć na niebie jest trochę chmurek. Dostajemy śniadanie od Kena, a potem zabiera nas do swojego sklepu po pudła na rowery. Zawozimy pudła do jego domu. Ken jedzie teraz na ryby, a my pokręcimy się po mieście. Samolot mamy w nocy, Ken obiecuje podwieźć nas na lotnisko.

Dwa miejsca, które musimy dzisiaj odwiedzić, to biblioteka i sklep z używanymi książkami, w którym byliśmy już wczoraj. W bibliotece sprzedają używane książki, ale nie jest tego dużo, za to w Title Ware Used Books stoją niekończące się regały. W całej Warszawie nie ma księgarni z takim wyborem nowych książek, nie mówiąc już o antykwariacie, jak tutaj w 300 tysięcznym mieście na Alasce. Zaglądamy jeszcze do dwóch normalnych księgarń. I znów zastanawiamy się, jak to jest, że tutaj opłaca się prowadzić w 300 tysięcznym mieście kilka ogromnych dwupiętrowych księgarń sprzedających wiele tysięcy książek, a w dwumilionowej Warszawie nie ma nic, co przypominałoby taką księgarnię. Nawet empkiki się nie umywają.

Zwiedzamy jeszcze trochę miasto, choć widzieliśmy je już miesiąc temu. Jest strasznie brzydkie. Tylko centrum, które zajmuje kwadrat kilkaset na kilkaset metrów jakoś wygląda FOTO 3892 FOTO 3894, natomiast reszta to skupisko jakichś bud z tektury, bądź blachy falistej. Brak jakiegokolwiek planowania, widać jakąś niesamowicie brzydką tymczasowość i prowizoryczność. Ken mówi, że to dlatego, że w latach 70 liczba mieszkańców zaczęła gwałtownie rosnąć. Przed odkryciem ropy i budową rurociągu w Anchorage mieszkało 50 tys. ludzi, teraz jest prawie 300 tysięcy. Wielu z nich wie, że jeśli skończy się ropa, to stąd wyjadą. Traktują więc wszystko tymczasowo. Ziemia była i nadal jest dość tania, więc nie dbają o to, jak ją wykorzystają. Większość budynków idzie w szerz, rzadko mają piętro. Także to, co wokół budynku, jest nieuporządkowane, obwieszone tablicami reklamującymi to, co znajduje się w danej budzie. Wystrój ulic jak w podwarszawskim Raszynie. Do tego czteropasmówki w każdym kierunku FOTO 3891. Paskudnie.

Wieczorem wracamy do Kena. Jest jego żona, natomiast nie ma Kena. Nie wiemy co robić, bo przecież mogło mu coś wypaść i nie zdąży nas odwieźć. Prosimy więc, żeby dowiedziała się czy jakaś taksówka będzie nas mogła zabrać i ile to by kosztowało. Taksówka kosztowałaby nas 17-20$, a więc nie jest źle. Wkrótce jednak pojawia się Ken. Znów dostajemy kolację - łosoś oczywiście, chwilę rozmawiamy i czas się zbierać. Ken odwozi nas na lotnisko, żegnamy się i jeszcze tylko 4 starty i 4 lądowania i koniec wycieczki:(

32,6km - średnia 13,4km/h

Podsumowanie

W trakcie naszej wyprawy przejechaliśmy na rowerach 2688km.

Widzieliśmy na wolności następujące zwierzęta:

  • misie FOTO 2524 - 10 (7 grizzli, 3 czarne; 7 dużych 3 małe)
  • łosie FOTO 2239 - kilkanaście (w tym jeden młody i żadnego z rogami)
  • karibu FOTO 2564 - około 30
  • lis FOTO 2445 - 1
  • kuna FOTO 3135 - 1
  • owce górskie - kilka
  • kozice FOTO 2969 - 2
  • bobry FOTO 3156 - 5
  • orły bieliki amerykańskie FOTO 2901 - 7
  • lwy morskie FOTO image84 - mnóstwo
  • morświny - 4
  • jeżozwierz FOTO 2786 - 1 żywy i sporo rozjechanych na drodze
  • wiewiórki ziemne FOTO 2990 - dużo
  • wiewiórki (drzewne) FOTO 2371 - dużo
  • łososie FOTO 3610 - mnóstwo
  • różne ptaki (np. pardwy FOTO 2514, łabędzie, różne gatunki kaczek, sroki FOTO 3728, kruki FOTO 2017 itd.)
  • Nie na wolności widzieliśmy jeszcze:

  • renifery FOTO 1879 - dużo
  • alpaki FOTO 1904 - 8
  • foki FOTO 3453 - kilka
  • lwy morskie FOTO 3460 FOTO 3471
  • piżmowoły FOTO 2304 - kilkadziesiąt
  • inne ryby i stworzenia morskie FOTO 3411 FOTO 3415
  • ptaki różne w tym maskonury FOTO image224
  • Zrobiliśmy około 1500 zdjęć aparatem cyfrowym, zużyliśmy na to prawie 5 kompletów baterii.

    Kosztorys wyprawy (2 osoby, 2 rowery) przedstawia się następująco:

  • Samolot 2300$
  • Wydatki na Alasce (jedzenie, kemping, pocztówki, bilety wstępu, ksiązki; bez promu) - 630$
  • Prom Valdez-Whitter - 148$
  • Ubezpieczenie 45$

  • Pierwszy tydzień   Drugi tydzień   Trzeci tydzień   Czwarty tydzień   Piąty tydzień   Strona główna

    Free Web Hosting